HAWAJE
12:47
CHICAGO
16:47
SANTIAGO
19:47
DUBLIN
22:47
KRAKÓW
23:47
BANGKOK
05:47
MELBOURNE
09:47
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Przewodniki - Przez Świat II » Włochy - Tunezja
Włochy - Tunezja

Justyna Polony-Polyk


Rano zatrzymaliśmy się na krótko w opactwie benedyktynów w Pomposie, tyle tylko, by rzucić okiem na mozaikowe posadzki i bizantyjskie freski. Zdążyliśmy także sfotografować się na tle oryginalnej campanili z ażurowymi prześwitami, przez które było widać prawdziwie śródziemnomorskie niebo.

Reszta dnia upłynęła pod znakiem bizantyjskich mozaik w Rawennie. Zaczęliśmy od bazyliki San Vitale, gdzie w absydzie znajdują się najsłynniejsze mozaiki Rawenny, przedstawiające Justyniana i Teodorę w otoczeniu cesarskiego dworu. Mozaiki w mauzoleum Galii Placydy, utrzymane w tonacji błękitu i zieleni, z nieco bukolicznymi scenkami (Chrystus z owieczkami, gołąbki pijące wodę ze źródła), zyskały nasz absolutny podziw. W przedburzowym słońcu zrobiliśmy kilka zbiorowych zdjęć i poszliśmy przez wymarłe miasto (niedziela, godzina sjesty) do baptysterium z olśniewającą mozaiką na kopule, przedstawiającą chrzest Chrystusa w Jordanie. Z dalszym zwiedzaniem było zabawnie, ponieważ obok baptysterium stał kościół (bardzo zresztą podobny w bryle do San Vitale), a strzałki wyraźnie pokazywały tam kierunek zwiedzania. Zaczęliśmy nawet potulnie zachwycać się przeładowanym, barokowym wnętrzem, gdy nagle ktoś rzucił okiem na bilet i odkrył, że coś jest nie tak: na bilecie czarno na białym stało, że jesteśmy w kaplicy św. Andrzeja z V wieku. Nasze niejasne przeczucia w pełni potwierdziły się w sąsiadującym przez ścianę muzeum arcybiskupim, gdzie odnaleźliśmy, dumni i szczęśliwi, kaplicę św. Andrzeja, z V wieku, z mozaikami jak trzeba i rzeźbionym tronem z kości słoniowej.

W bazylice San Apolinare Nuovo zachwycaliśmy się mozaikowym pochodem męczenników i dziewic wzdłuż całej głównej nawy. W bazylice dello Spirito Santo nie było już żadnej mozaiki, podobno ściągnięto je po wojnie, bo były bardzo zniszczone, pozostawiono za to zdjęcie bazyliki z czasów świetności, przypięte pinezką do drzwi. Ostatnim punktem zwiedzania był kościół San Apolinare in Classe, o którym nic oryginalniejszego nie można powiedzieć ponad to, że znajdują się tam bizantyjskie mozaiki.



Misano - San Marino - Loretto

Z niewielkim opóźnieniem wyruszyliśmy do San Marino - podobno najstarszej republiki w Europie, a dziś "malowniczo położonego sklepu z pamiątkami". Faktycznie, w drodze z parkingu do czterech zameczków wznoszących się na samym szczycie góry napotykaliśmy wyłącznie sklepy z pamiątkami (gdzieniegdzie były nawet polskie napisy i ceny, o dziwo, w złotówkach), niekiedy były to sklepy monopolowe z całą gamą różnokolorowych likierów, z których słynie to mikroskopijne państewko.

W południe powróciliśmy na niziny i kilka godzin jechaliśmy do sanktuarium maryjnego w Loretto. Zaraz przy wejściu ustawione są elektryczne lampki - zamiast się pomodlić, wystarczy wrzucić monetę i lampka zapali się w naszej intencji. Na całe trzy minuty. Domniemany dom Maryi jest pokryty z zewnątrz marmurowymi płytami z płaskorzeźbami Sansovina. Wewnątrz zachowało się trochę autentycznych cegieł i figurka Czarnej Madonny w złotej sukni. Strzałki wskazują kierunek wyjścia pod ołtarzem, czekaliśmy więc w kolejce spodziewając się co najmniej drugiego Pala dOro lub innej relikwii. I doczekaliśmy się: potężnej skrzyni z wszystko mówiącym napisem OFFERTE. Podobne skrzynki stały pod prawie każdym filarkiem, sprawiając nieodparte wrażenie, że pielgrzym pożądany jest w świątyni tylko po to, by coś zapłacić. Udaliśmy się także na cmentarz żołnierzy polskich z Drugiego Korpusu. Niestety był zamknięty, więc wydrapaliśmy się na murek i zrobiliśmy zdjęcia "z lotu ptaka", bo bardzo spieszyło nam się do złotych i słonecznych plaż Adriatyku. Szybko zostaliśmy sprowadzeni na ziemię: autobus żałośnie zakaszlał, zadławił się, zatkał i stanął. Musieliśmy więc rozbić obóz tuż pod Loretto, aby kierowcy mogli go odetkać.

Loretto - Giovinazzo

Ruszyliśmy wcześnie rano, bo mieliśmy nadrobić wczorajsze 120 km, ale już kilkanaście kilometrów za Loretto autobus znowu zaczął kaszleć, a akcja ratunkowa trwała prawie dwie godziny. Po doraźnym przedmuchaniu zapychającego się silnika ruszyliśmy wzdłuż włoskiego buta, przecięliśmy ostrogę, obserwując płaski krajobraz za oknem, plantacje oliwek i winogron. Zatrzymaliśmy się dopiero późnym popołudniem tuż przed Bari, na urokliwym cyplu, w pobliżu romańskiego miasteczka Giovinazzo.

Resztę dnia spędziliśmy na plaży, kamienistej i pięknej. Ogarnęło nas wakacyjne lenistwo i z tychże powodów niewiele osób udało się na zwiedzanie miasteczka Giovinazzo "by night", choć było warto: miało ono pięknie ufortyfikowany romański port, a z plątaniny wąziutkich, krętych, podświetlonych uliczek wychodziło się prosto na odbijające złote światło latarni Duomo. Na rynku odbywał się festyn i puszczano sztuczne ognie.

Giovinazzo - Bari - Tarent - Montegiordano

Zwiedzanie zaczęliśmy od błądzenia po przedmieściach Bari. Zaplątaliśmy się w wąskie uliczki zastawione samochodami i okazało się, że nijak nie przejedziemy autokarem do cmentarza polskich żołnierzy. Zwiedzanie Bari nie było proste i potrzebowaliśmy pomocy uprzejmego policjanta, by przez pół miasta "pod prąd" dojechać na parking. Uprzedzono nas, byśmy uważali na aparaty fotograficzne i pieniądze, bo jest bardzo niebezpiecznie, kradną. Zagłębiliśmy się więc zwartą grupką w uliczki starego miasta. Już od pierwszych kroków uderzyła nas przepaść między północą a południem Włoch. Na północy każda uliczka kipiała od sklepików z pamiątkami, kawiarenek, restauracji i punktów informacji turystycznej. Stare miasto w Bari sprawiało wrażenie opuszczonego jak w czasach zarazy: na nielicznych sklepach i barach pozasuwano żaluzje, czasem z wyblakłą karteczką, że to na okres wakacji, pod niebem melancholijnie powiewało pranie, na rogu stał sprzedawca ryb, a kilka starych Włoszek, trajkoczących w dialekcie, pokazywało nas sobie palcami. Dotarliśmy do wielkiego kościoła z szarą, surową nawą i podwójnym rzędem kolumienek. Dopiero od jakiegoś zabłąkanego Włocha dowiedzieliśmy się, że jest to katedra. Potem trafiliśmy do romańskiej krypty, oświetlonej ciepłym blaskiem kinkietów, z kilkoma zmatowiałymi freskami. Z katedry poszliśmy na słynny zamek w Bari, którego kustosz zachęcał nas do zwiedzania zamku dokładnie tak: "bilet jest drogi, zwiedza się tylko dwie sale, więc lepiej sobie idźcie". Poszliśmy do kościoła św. Mikołaja, gdzie w marmurowym sarkofagu pochowana jest ostatnia księżniczka Bari, a przy okazji polska królowa Bona Sforza. Przed kościołem podeszła do nas przerażona włoska policjantka z pytaniem dlaczego na miłość boską i "mamma mia" łazimy tu samopas i czy nas nie uprzedzano, jak bardzo jest tu niebezpiecznie i czy na nas nie napadli i nie okradli i gdzie zostawiliśmy autokar, bo ona musi wezwać policję, żeby nas eskortowali w drodze powrotnej.

W śródziemnomorskim upale spędziliśmy kilka godzin w autokarze jadąc dalej, a po południu dotarliśmy do portu w Tarencie. Osłabieni upałem i kolejnym przymusowym postojem na przedmuchiwanie autokaru podreptaliśmy noga za nogą przez niszczejące stare miasto. Poza kilkoma wychudzonymi psami, całującą się zapamiętale parą na motorze i furkoczącym w wąskich uliczkach praniem, nie było tam żywego ducha. A mimo to, gdy fotografowaliśmy się w jakimś urokliwym zaułku, zatrzymał się samochód i kilku mafiosów ostrzegło nas, że jest niebezpiecznie i żeby uważać na aparaty. Tylko kto je kradnie w tych pustych, wymarłych uliczkach? Mimo groźby napadu doszliśmy do słynnej tarenckiej promenady z palmami, ale w drodze powrotnej ominęliśmy już stare miasto szerokim łukiem. Około 17.00 dojechaliśmy na camping nad morzem w Calabrii, w miejscowości Montegiordano.

Montegiordano - Reggio - Messyna - Catania

Po spakowaniu majdanu opuściliśmy camping. Wszyscy Włosi obserwowali nasze pakowanie z nie mniejszym zainteresowaniem niż wczoraj. Teraz przestało nas to denerwować i gapiliśmy się również. Życie Włochów na campingach jest fenomenem samym w sobie: wszyscy mają wielkie przyczepy z werandkami, na których toczy się całe życie rodzinne, oczywiście przed telewizorem. Oprócz tego Włosi wożą ze sobą namioty kuchenne z pełnym wyposażeniem, huśtawki ogrodowe, pralki, odkurzacze, ptaszki w klatkach, krótko mówiąc, jest na co popatrzeć.

Po południu dojechaliśmy do czubka włoskiego buta. Wielkim przeżyciem była przeprawa promem z Reggio na Sycylię: płynęliśmy około pół godziny na górnym pokładzie, z którego rozciągał się widok na oddalający się stały ląd i coraz bliższe, górzyste wybrzeże Sycylii. Wylądowaliśmy w porcie w Messynie, a następnie nadmorską autostradą dojechaliśmy do Catanii. Rozbiliśmy się na wielkim campingu Citta Europea.

Catania - Etna - Catania

Na najwyższy wulkan w Europie - Etnę wyruszyliśmy dopiero około południa. Pokonanie trasy do dolnej stacji kolejki zajęło nam prawie dwie godziny: musieliśmy przeciskać się przez prawie nieprzejezdne naszym kobylastym autobusem uliczki Catanii, a potem pokonać wzniesienie 2000 m n.p.m. Na wulkan wyjeżdżaliśmy kolejką linową i z tej podniebnej podróży zapamiętamy z całą pewnością przepiękne widoki na nadmorskie, sycylijskie miasteczka i spowity dymami krater Etny. Z kolejki wysiedliśmy na wysokości 2600 m n.p.m. na stacji Montagnola. Tam skierowano nas do tłuściutkiego Antonia, kierowcy terenowego mikrobusu. Antonio wywiózł nas na 3000 m n.p.m. na Torre del Filosofo przez iście księżycowy krajobraz: nad czarną lawą ścieliły się szare i srebrzyste dymy wulkanu, spod kół naszego autobusu wzbijał się pył, a wszystko spowijała szara poświata. Wysiedliśmy wprost w pejzaż jak z dekoracji filmu science-fiction. Tam czekał na nas przewodnik, który zaprowadził nas szlakiem do miejsc, gdzie wulkan "oddycha", wyziewając trujące gazy. Byliśmy okrutnie rozczarowani, że nie było widać bulgoczącej, przelewającej się lawy. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna, ale wszechobecny zapach siarki i biały oddech krateru wystarczyły, by nas przekonać, że Etna jeszcze nie powiedziała swego ostatniego słowa.

Źródło: TravelBit

TravelBit Tekst pochodzi z książki
wydanej przez Agencję Travelland
prowadzonej przez
Centrum Globtroterów TravelBit

 warto kliknąć

<< wstecz 1 2 3 4 5 6 dalej >>


w Foto
Przewodniki - Przez Świat II
WARTO ZOBACZYĆ

Ukraina: Na tropie Kresów
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

NI 8: Wyspa Ometepe – wulkan Maderas
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl