KwA 9: 03`06; Niger - Jeden dzień z Tiką
| Kinga Choszcz
|
|
Mija mnie wóz z dwoma osiołkami wiozący dwie metalowe beczki. Zagaduje mnie mężczyzna w kolorowej szacie. Okazuje się, że też jedzie stąd co ja, czyli okolicy Gorom Gorom. Co tu robi? Po nigeryjskiej stronie napełni beczki wodą i pojedzie w pustynię ją sprzedawać w nomadzkich osadach. To jedyny sposób, w jaki może zarobić parę groszy. Pyta, czy mam coś do jedzenia.
- Mam tylko rzeczy, które trzeba ugotować - ryż, makaron, fasolkę. Jak dojedziemy do wioski i coś tam będzie, to zapraszam pana na posiłek. A daleko jeszcze?
- Nie, nie. Tuż, tuż.
 |
Tutejsze "tuż tuż" może oznaczać wszystko. W każdym razie osiołki truchtają podobnym tempem co Tika kroczy, więc jedziemy razem. Wioska Sela to nawet nie wioska, a kilka porozrzucanych budynków, oraz garstka okrągłych chatek. I pompa, wokół której zgromadzony jest tłumek miejscowych i stadko bydła pijące wodę, która ścieka do betonowego zbiornika. Podchodzę z Tiką, który też gasi pragnienie, parskając pociesznie mokrym pyszczkiem. Mój znajomy z osiołkami tu chyba napełni beczki. Mówi, aby iść dalej prosto - z różnych źródeł, od trzech do pięciu kilometrów - do pierwszej nigeryjskiej wioski - tam się spotkamy.
 |
Wędrujemy więc dalej, przekraczając wyschniętą zupełnie rzekę - jak się domyślam - granicę. Bez kontroli paszportowej, bez pieczątek. Na szczęście - bo nie mam ani burkińskiej, ani nigeryjskiej wizy. Ani nawet pieczątek z kilku ostatnich granic. Więc na wielbłądzie wkroczyłam do kolejnego afrykańskiego państwa. Pierwsze pojedyncze chatki, jakie tu mijam, to nawet nie z ziemistych cegieł, a z plecionych mat - niewielkie, okrągłe. Ale do wioski jeszcze spory kawałek. Raczej pięć niż trzy kilometry. Kiedy w końcu pojawiają się domy wioski Amarasinge w oddali, nadjeżdża swoim wozem mój znajomy. Tuż przed wioską zatrzymujemy się. Rozsiodłuję Tikę, składam bagaże pod drzewem, a młody Tuareg w ozdobnej zielonej szacie, turbanie i z mieczem zgadza się za drobną oplatą popilnować wielbłąda i bagażu. Mój burkiński znajomy zaprasza do wsiąścia na wóz z osiołkami i w ten sposób wkraczam do Amarasinge - pierwszej nigeryjskiej wioski.
 |
Pośrodku piaszczystego placyku stoją puste w tym momencie targowe stoiska. Cotygodniowy targ był tu akurat wczoraj.
- Chodź do domu marabuta - mówi mój znajomy - tam możemy odpocząć.
Brodaty marabut w czarnej szacie i turbanie wita nas serdecznie na swoim podwórku. Pośrodku podwórka stoi podwyższona platforma z matą - łoże marabuta. A w dwóch przeciwnych rogach podobne platformy, tylko dodatkowo zadaszone, na których spoczywają dwie żony marabuta, każda otoczona gromadką dzieci. Są tu też dwie oddzielne, identyczne chatki. Po chwili konwersacji idę z moim znajomym zobaczyć, czy znajdziemy coś do zjedzenia w wiosce. Jedynie przed jedną chatką coś sprzedają - ciasteczka z masy. Ale jest to też jednocześnie sklepik. Dogadujemy się, że jak kupię od nich kilo ryżu i kilo fasolki, to ugotują mi to i za godzinę zaserwują polane olejem. Wracamy więc odpocząć na podwórko marabuta, gdzie dostaję miejscowy fotel - leżak z drewnianych prętów i gdzie gromadzi się tłumek miejscowych zaintrygowanych moim pojawieniem.
- Skąd jesteś? - pyta jeden z Tuaregów w ciemnych okularach.
- Z Polski.
- Polski? Czy to na Wybrzeżu Kości Słoniowej?
- Nie. Jak ci to wyjaśnić... To w zupełnie przeciwnym kierunku niż Wybrzeże Kości Słoniowej.
- Aha.
 |
Po jakiejś godzinie przychodzi chłopiec z ogromną miską ryżu z fasolką. Tłumek zostaje wyproszony, podczas kiedy mój znajomy i ja posilamy się z jednej miski zapraszając też marabuta i żony. Marabut kurtuazyjnie tylko kosztuje i wraca do studiowania zapisanych arabskimi znaczkami kartek z fragmentami Koranu. Ale zostaje jeszcze ponad pół miski jedzenia, które trafia potem do żon i dzieci.
Źródło: KingaFreeSpirit.pl
Relacje zaczerpnięte z
afrykańskiego zeszytu
pamiętnika Kingi
warto kliknąć
|