HAWAJE
23:29
CHICAGO
03:29
SANTIAGO
06:29
DUBLIN
09:29
KRAKÓW
10:29
BANGKOK
16:29
MELBOURNE
20:29
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 26; Atlantyk
DkG 26; Atlantyk

Juliusz Verne


Przyszło mu nagle na myśl, że Paganel chwalił się kiedyś, iż widzi w ciemności; pobiegł więc zbudzić Paganela. Uczony głęboko zasypiał, jak kret w norze, gdy silne ramię pochwyciło go niespodzianie i wyciągnęło z pośrodka grubej warstwy piasku.
- Kto tam? - krzyknął zbudzony.
- To ja, Paganelu.
- Kto taki? Co za ja?
- Glenarvan. Chodź, potrzebne mi są twe oczy.
- Moje oczy? - odpowiedział Paganel, przecierając je silnie.
- Tak, twoje oczy, aby wśród tej ciemności rozeznały Duncana. Chodź, chodź żywo, mój przyjacielu!
- Niech licho porwie takie oczy - odparł Paganel, zadowolony zresztą, że może być użyteczny Glenarvanowi.

Glenarvan prosił go, aby zechciał się rozejrzeć w zaciemnionym widnokręgu morza. Paganel przez kilka minut pilnie, ale na próżno wpatrywał się w widnokrąg.
- I cóż? - pytał niecierpliwy Glenarvan. - Nic nie widzisz?
- Nic, zupełnie nic. Kot nawet nic by nie dojrzał o dwa kroki od siebie.
- Patrz, czy nie ujrzysz latarni okrętowej, zielonej lub czerwonej?
- Ani jednej, ani drugiej nie widzę! Wszystko jest czarne! - odrzekł Paganel, któremu powieki kleiły się mimowolnie.



Przez pół godziny chodził tak za swym przyjacielem, na wpół śpiący, to opuszczając na piersi głowę, to nagle ją podnosząc; nie mówił nic, nie odpowiadał nawet. Od czasu do czasu zataczał się, jak człowiek pijany. Glenarvan spojrzał na niego, Paganel spał, idąc.

Widząc to, lord wziął go za rękę, doprowadził do nory i zakopał w piasku wygodnie. Równo z jutrzenką wszystkich zbudził okrzyk Glenarvana: - Duncan! Duncan!
- Hurrah, hurrah! - zawołali wszyscy w odpowiedzi i pobiegli na brzeg morza.

Rzeczywiście jacht kołysał się zwolna na pełnem morzu, w odległości pięciu mil angielskich; lekki dym, wychodzący z jego komina, ginął w mgle porannej. Morze było wzburzone, a statek takiej objętości nie mógł się bez niebezpieczeństwa zbliżyć do ławic piaszczystych. Glenarvan przypatrywał się przez lunetę Paganela ruchom Duncana; z tych ruchów było widoczne, że nie dostrzeżono jeszcze ludzi, stojących na brzegu.

W tej chwili Thalcave, nabiwszy dużym ładunkiem karabin, strzelił w kierunku jachtu. Słuchano i patrzono z największą uwagą. Po trzykroć zagrzmiał karabin Indjanina, budząc echa samotnych wydm piaszczystych. Wreszcie z boku jachtu wytrysnął dym biały.
- Zobaczyli nas, zobaczyli! - wołał Glenarvan. - To armata Duncana!

I w kilka sekund potem głuchy, przeciągły huk konał na wybrzeżu. Duncan, podsyciwszy ogień pod maszyną, skierował się ku brzegowi. Wkrótce przez lunetę ujrzano szalupę, odłączającą się od jachtu.
- Lady Helena nie będzie mogła tu przypłynąć - rzekł Tomasz Austin - morze zbyt jest wzburzone.
- Tem bardziej też John Mangles - dodał Mac Nabbs - nie może on w takiej chwili opuszczać swego okrętu.
- Moja siostra! moja siostra! - wołał Robert, wyciągając rękę ku szybko sunącemu jachtowi.
- Ach, jakżebym pragnął być już na pokładzie - rzekł Glenarvan.
- Cierpliwości, Edwardzie! Będziesz, ale nie prędzej, jak za parę godzin - mówił major ze zwykłym spokojem.

Parę godzin! Istotnie, szalupa sześciowiosłowa nie mogła przepłynąć drogi z okrętu do wybrzeża i z powrotem prędzej, niż w ciągu dwu godzin. Glenarvan podszedł więc do Thalcavea, który, z założonemi na krzyż rękami, mając przy sobie wiernego swego rumaka, patrzał spokojnie na wzburzoną powierzchnię fali. Glenarvan pochwycił go za rękę i, wskazując na jacht:
- Jedź z nami - rzekł.

Indjanin potrząsł z lekka głową.
- Jedź, przyjacielu! - powtórzył lord.
- Nie - odpowiedział Thalcave łagodnie. - Tu jest mój Thauka - a tam... pampa! - dodał, obejmując namiętnym gestem rozległą przestrzeń płaszczyzny.

Glenarvan zrozumiał, że Indjanin nie zechce nigdy opuścić łąk, na których bielały kości jego ojców. Znał on religijną cześć i przywiązanie tych dzieci pustyni do kraju rodzinnego. Uścisnął tedy rękę Patagończyka i nie nalegał dłużej; nie nalegał także, gdy Indjanin, z uśmiechem sobie właściwym, odmówił przyjęcia zapłaty za swe usługi, mówiąc:
- Dla przyjaźni!

Glenarvan, wzruszony, nie mógł nic odpowiedzieć; chciał jednak przynajmniej zostawić zacnemu Indjaninowi pamiątkę jakąś, przypominającą mu przyjaciół Europejczyków; lecz nie miał nic takiego: broń swą i konia utracił w powodzi, a towarzysze jego także nie byli bogatsi. W kłopocie był niemałym, jak wynagrodzić bezinteresowność poczciwego przewodnika, gdy nagle przyszła mu myśl. Wydobył z pugilaresu kosztowny medaljon, w którym był cudowny portret, arcydzieło Lawrencea, i podał go Indjaninowi, mówiąc:
- To moja żona.

Thalcave długo i z widocznem wzruszeniem przypatrywał się portretowi, a w końcu te tylko wymówił słowa:
- Dobra i piękna!

Następnie Robert, Paganel, major, Tomasz Austin i dwaj majtkowie z kolei żegnali się z Patagończykiem niemem, lecz serdecznem i wymownem uściśnięciem ręki; wzruszenie było ogólne; Thalcave przyciskał wszystkich do swej piersi szerokiej. Paganel darował mu kartę Ameryki Południowej, której Indjanin z taką się zawsze przypatrywał ciekawością. Uczony geograf nie miał nic kosztowniejszego nad ten podarek. Robert, prócz uścisku, nic dać nie mógł, pieścił więc i całował swego zbawcę, nie zapominając i o jego poczciwym koniu.

W tej właśnie chwili szalupa wślizgnęła się przez wąski kanał pomiędzy dwiema ławicami, wkrótce przybiła do brzegu.
- Moja żona? - spytał Glenarvan.
- Moja siostra? - zawołał Robert.
- Lady Helena i miss Grant oczekują na pokładzie - odpowiedział sternik. - Ale ruszajmy prędko, Wasza Dostojność; nie mamy ani chwili do stracenia, bo czuję już bliski przypływ morza.

Jeszcze po raz ostatni uściskano Indjanina. Thalcave odprowadził swych przyjaciół do szalupy; porwał w ramiona Roberta, długo i czule patrzył mu w oczy, nareszcie z rozrzewnieniem rzekł:
- Jedź, jedź, młodzieńcze! Jesteś już mężczyzną!
- Bądź zdrów, przyjacielu, bądź zdrów! - zawołał Glenarvan.
- Czyż się już nigdy nie zobaczymy? - pytał Paganel.
- Quien sabe? ( Kto wie?) - odrzekł Thalcave, wznosząc ręce ku niebu.

Były to ostatnie wyrazy Indjanina, uniesione przez podmuch wiatru i niedosłyszane już może przez podróżnych. Czółno wypłynęło na pełne morze, szybko oddalając się od brzegów, unoszone przez odpływ. Długo jeszcze nieruchoma postać Thalcavea rysowała się poprzez bryzgi fal, malała zwolna, aż nareszcie całkiem znikła z oczu jego przyjaciół - prawie jednodniowych.

W godzinę potem Robert pierwszy skoczył na pokład Duncana i rzucił się na szyję Marji Grant, a osada jachtu napełniała powietrze głośnemi okrzykami radości. Tak się odbyła ta podróż przez Amerykę Południową, w której trzymano się ściśle linji prostej. Ani góry, ani rzeki nie sprowadziły z drogi obranej podróżników. Wprawdzie nie potrzebowali walczyć z ludźmi, ale mieli przeciw sobie rozhukane żywioły, które szlachetną ich wytrwałość na ciężkie narażały doświadczenia.

Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

<< wstecz 1 2


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Festiwal Iberoamerykański
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Rosja: Romuald Koperski już w drodze
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl