DkG 38; Kolej żelazna z Melbourne do Sandhurst
| Juliusz Verne
|
|
Droga ta otwarta już była podówczas na przestrzeni stu pięćdziesięciu mil między Melbourne i Sandhurst. Dalszą jej budowę prowadzono na przestrzeni siedmdziesięciu mil aż do Echuca, stolicy kolonji Riverine, tegoż samego roku założonej nad brzegami Murrayu.
Trzydziesty siódmy równoleżnik przerzynał drogę żelazną o kilka mil powyżej Castelmaine, to jest właśnie przy Canden- Bridge, moście rzuconym na Lutton, jednej z licznych rzek wpadających do Murrayu. Ku temu to właśnie punktowi Ayrton kierował swój wóz, przed którym jadący konno podróżni galopem pędzili do mostu Camden, gdzie ich ciągnęła ciekawość. Ogromny tłum cisnął się ku mostowi kolejowemu. Mieszkańcy stacyj pobliskich, opuszczając swe domy, pasterze, porzucając trzody, stawali przy drodze. Słychać było ze wszystkich stron powtarzane krzyki:
- Pociąg! pociąg!
Jakiś nadzwyczajny wypadek musiał być przyczyną tego ruchu. Może jaka wielka katastrofa! Glenarvan ze swymi towarzyszamj przyśpieszył kroku i w kilka minut stanął u mostu, gdzie dopiero dowiedział się o przyczynie tego tłumnego zebrania. Okropny stał się wypadek: pociąg wykoleił się i przewrócił. Rzeka, przerzynająca drogę, zawalona była szczątkami lokomotyw i wagonów. Czy to, że most uległ pod ciężarem pociągu, czy też koła wyszły z szyn, dość, że z liczby sześciu wagonów, wagonów, stanowiących cały pociąg, pięć wraz z lokomotywą wpadło do rzeki Lutton. Tylko ostatni wagon, cudownie ocalony zerwaniem się z łańcucha, pozostał na drodze nie dalej, niż o pół sążnia od przepaści. Na drodze widać było stos osi poczerniałych i pogiętych, kół zgruchotanych, wagonów, odłamków szyn i t. d. Kawały kotła, który pękł w tej przygodzie, rozleciały się daleko. Z pośród tego stosu niekształtnego buchał jeszcze miejscami płomień i kłęby dymu z parą zmieszanego. Po okropnym wypadku nastąpił straszniejszy jeszcze pożar. Szerokie ślady krwi, członki pojedyńczo rozrzucone, kadłuby trupów, spalone na węgiel, ukazywały się tu i owdzie, a nikt nie był w stanie obliczyć ofiar zagrzebanych pod przedmiotami zniszczonemi.
Glenarvan, Paganel, major i John Mangles, zamieszani w tłumie, słuchali różnych o tem wieści, przypuszczeń i domysłów. Każdy szukał przyczyny wypadku, a tymczasem ratowano, co można było.
- Most się załamał - mówił jeden.
- Gdzie tam! - krzyczeli inni. - Stoi, jak stał, tylko zapomniano zamknąć go przed nadejściem pociągu.
Był to rzeczywiście most zwodzony, który otwierał się przy przejściu większych statków. Czyżby dozorca, przez zapomnienie trudne do przebaczenia, miał go nie zamknąć na czas, a tymczasem pociąg rozpędzony nadbiegł i zwalił się w rzekę? To przypuszcze nie zdawało się najpodobniejszem do prawdy, bo gdy jedna połowa mostu była przywalona szczątkami wagonów, druga na brzegu przeciwległym wisiała na swoich łańcuchach nietkniętych. Nie ulegało wątpliwości, że niedbalstwo dozorcy było powodem nieszczęścia.
Nieszczęście to przytrafiło się w nocy, z pociągiem pośpiesznym Nr. 37- my, który wyjechał z Melbourne o jedenastej godzinie, minu czterdzieści pięć wieczorem. Było zdaje się kwadrans na czwartą z rana, gdy pociąg, we dwadzieścia pięć minut po wyjściu ze stacji Castelmaine, przybył do Camden- Bridge i tam uległ wypadkowi. Podróżni i urzędnicy, pozostali w ostatnim wagonie, zajęli się zara żądaniem pomocy, lecz telegraf, którego słupy połamane leżały na ziemi, nie funkcjonował. We trzy godziny dopiero władze z Castelmaine przybyły na miejsce wypadku. O szóstej więc dopiero z rana rozpoczęto naprawdę ratunek pod okiem i kierunkiem pana Mitchell głównego naczelnika osady, przy pomocy znacznego oddziału żołnierzy i oficerów policyjnych. Handlarze bydła ze swymi ludźmi dzielnie pomagali i zajęli się najpierw przytłumieniem ognia, z nadzwyczajną szerzącego się gwałtownością. Kilka trupów, trudnych do rozeznania, leżało z boków płonącego stosu, lecz trudno było nawet myśleć o wydobyciu kogokolwiek z płomieni. Ogień szybko dokonał dzieła zniszczenia. Nie wiedziano, jaka była liczba podróżnych w pociągu, a dziesięciu ich tylko żywych pozostało w ostatnim wagonie. Zarząd kolei wysłał umyślną lokomotywę, aby ich przywiozła do Castelmaine.
Lord Glenarvan, przedstawiwszy się głównemu naczelnikowi osady, rozmawiał z nim i z oficerem policji. Ten ostatni był to mężczyzna wysoki i chudy, o niesłychanie zimnej krwi, który jeśli nawet miał kawałek serca w piersi, to nie okazywał tego na swej martwej, posągowej twarzy. Wobec całej okropności nieszczęścia stał on, jak matematyk przed zagadnieniem, które ma rozwiązać i wynaleźć niewiadomą. Gdy więc Glenarvan zawołał:
- Ach, cóż za okropne nieszczęście!” - oficer policji odrzekł całkiem spokojnie:
- Są jeszcze rzeczy okropniejsze, milordzie.
- Okropniejsze! - krzyknął Glenarvan. - A cóż może być okropniejszego od nieszczęścia?
- Zbrodnia! - brzmiała zimna odpowiedź.
Glenarvan, nie zastanawiając się nad niewłaściwością wyrażenia, zwrócił ku panu Mitchellowi wzrok pytający.
- Tak jest, milordzie - odpowiedział naczelnik - śledztwo doprowadziło nas do przekonania, że cały ten wypadek jest wynikiem zbrodni. Ostatni wagon pakunkowy zrabowano; pozostałych w nim przy życiu podróżnych napadła banda, złożona z pięciu lub sześciu złoczyńców. Most naumyślnie był otwarty, nie przez niedbalstwo; a gdy jeszcze dodamy zniknięcie dozorcy mostowego, to trzeba wnosić, że i ten nędznik należał do zbrodni.
Oficer policji potrząsnął głową, słuchając mowy swego zwierzchnika.
- Jak to, nie podzielasz mego zdania? - zapytał pan Mitchell.
- Przynajmniej w tem, co się tyczy wspólnictwa zbrodni.
- A jednakże trzeba przypuszczać wspólnictwo, gdyby zbrodnię należało przypisać krajowcom, koczującym po wybrzeżach Murrayu. Bez pomocy dozorcy, dzicy nie potrafiliby otworzyć mostu, nie znając jego mechanizmu.
- Prawda - odrzekł oficer policji.
- Dalej - mówił pan Mitchell - jeden z przewoźników zeznał, że przepływał statkiem swoim pod Camden- Bridge o godzinie dziesiątej minut czterdzieści wieczorem i że potem most dokładnie był zamknięty.
- Wszystko to dobrze.
- Tak więc wspólnictwo dozorcy zdaje się być jasne.
Oficer policji wciąż głową potrząsał na znak zaprzeczenia.
- Więc pan - pytał znowu Glenarvan - nie przypisuje dzikim tej zbrodni?
- Bynajmniej.
- Komuż zatem?
W tej chwili dała się słyszeć wrzawa o jakie pół mili w górę rzeki. Powstało zbiegowisko, rosło szybko i wkrótce przybyło na stację; wśród zgromadzenia dwaj ludzie nieśli trupa. Był to trup dozorcy mostowego, zupełnie już zastygły. Dozorca zamordowany był uderzeniem puginału w samo serce. Mordercy chcieli zapewne przez odciągnięcie jego ciała daleko od Camden- Bridge utrudnić poszukiwania policji w pierwszej chwili.
Odkrycie to usprawiedliwiało w zupełności wątpliwość oficera. Dzicy nie brali udziału w tej zbrodni.
- Ci, którzy zadali ten cios - mówił doświadczony oficer - są to ludzie, którzy mieli już do czynienia z tem niewielkiem narzędziem.
To mówiąc, pokazał parę „darbies”, czyli rodzaj kajdanków na ręce, zrobionych z podwójnych ogniw żelaznych, opatrzonych zamkiem.
- Wkrótce spodziewam się - mówił dalej - że będę miał przyjemność ofiarowania im tej bransolety na podarunek noworoczny.
- Przypuszczasz pan więc?...
- Że to zrobili ludzie, którzy darmo odbyli podróż na okrętach jej królewskiej mości.
- Co, kryminaliści, skazani na wygnanie? - krzyknął Paganel, który zrozumiał tę przenośnię, używaną w osadach australijskich.
- Sądziłem - odezwał się Glenarvan - że im nie wolno przebywać w prowincji Wiktorji.
- Ech! - odpowiedział oficer - oni sobie sami pozwalają. Potrafią umknąć niekiedy z pod straży i, jeśli się nie mylę, to ci, o których myślę, przybyli tu wprost z Perth. Powrócą tam, wierzcie mi, panowie.
Pan Mitchell gestem potwierdzał słowa oficera policji. W tej chwili wóz podróżny zbliżał się do linji kolejowej. Glenarvan chciał kobietom oszczędzić okropnego widoku, pożegnał więc pośpiesznie naczelnika głównego osady i dał znak swym towarzyszom, aby poszli za nim.
- Niema powodu - mówił - do przerywania naszej podróży.
Za zbliżeniem się do wozu, Glenarvan w krótkości opowiedział żonie wypadek na kolei żelaznej, nie wspominając o zbrodni, która była powodem tego nieszczęścia; nie wspomniał również o obecności w tym kraju złoczyńców deportowanych, zachowując sobie uwiadomienie o tem Ayrtona, lecz na osobności. Potem orszak podróżny przejechał przez tor o kilkaset sążni powyżej mostu, zwracając się, jak zwykle, w kierunku wschodnim.
Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.
|