AWŚ 1; 10`1998; Wa-wa - NYC - Vancouver
|
|
|
Znowu w drodze.
Pierwszy raz łapiemy stopa w Stanach. Pierwszy, dość szybko zatrzymany samochód. Młody chłopak: "Hi, where are you from?" ... "O, k... , Polacy!" Jak zwykle trafiamy w dziesiątkę. W porządku gościu. Od pięciu lat mieszka i pracuje tutaj. Bez papierów. Oczywiście podwozi nas dalej niż sam jedzie, daje nam jeszcze 20$.
Niestety, z miejsca gdzie nas wysadził po chwili wygania nas policja. Nie można łapać stopa na międzystanowych autostradach. Zwijamy się więc i gubimy w plątaninie większych i mniejszych dróg, krzyżujących się ze sobą, lokalnych i międzystanowych. W końcu zatrzymuje się gościu, który zabiera nas ze dwie godziny drogi na zachód i zostawia na postoju ciężarówek. Tutejsze trucki są niesamowite, zupełnie inne niż u nas, nie mogę się doczekać, kiedy się takim przejedziemy.
Nikt mi już nie powie, że nie da się po Stanach stopem jeździć. Wszyscy nas ostrzegali, że kiedyś to owszem, ale teraz nikt już stopowiczów nie zabiera, nikt stopem nie jeździ i w ogóle w większości stanów jest to zabronione. A oto siedzimy w restauracji w przydrożnej "Service Area", już nieźle na północy, jesteśmy po pysznym obiedzie zafundowanym przez ostatniego kierowcę, czarnego chłopaka z Rochester i mamy o 70$ więcej niż dziś rano. (20 od Polaka i 50 od Winstona - tego który nas tu przywiózł). Lepiej być nie może. Nie wiem, czy tak będzie zawsze, czy to tylko nasz taki pierwszy szczęśliwy dzień, ale generalnie jest lepiej niż buło gdziekolwiek indziej. Winston był dziś drugim kierowcą, który zatrzymał się zanim jeszcze zdążyliśmy dojść i postawić plecaki tam gdzie chcieliśmy zacząć łapać stopa. Chyba zaczynam lubić ten kraj.
To jeszcze nie wszystko. Wychodzimy z tej restauracyjki, już noc, idziemy rozbić gdzieś namiot, gdy nagle ktoś woła. Kierowca olbrzymiej ciężarówki. Takiej o jakiej przez cały dzień dziś marzyłam. I dokąd jedzie? W stronę Niagara Falls. Zobaczył nasz napis na kawałku tektury. Marzenia się spełniają, trzeba tylko bardzo chcieć.
15 październik 1998
Zimny poranek po w miarę ciepłej nocy (tzn. ciepłej w śpiworach w naszym miniaturowym namiociku) za drzewami przy autostradzie. Okropny hałas przez całą noc. Ale jesteśmy już po śniadanku i ruszamy s stronę wodospadu. Tylko kilkanaście kilometrów.
WODOSPAD NIAGARA.
Tego się nie da opisać, to trzeba zobaczyć. Szczególnie od strony kanadyjskiej i koniecznie za dnia i w nocy, kiedy oświetla je niesamowita gra świateł.
Jesteśmy już w Kanadzie! Przeszliśmy niezły kawał z plecakami od Wodospadu w poszukiwaniu spokojnego miejsca na nocleg. W końcu znaleźliśmy spokojny i odludny kawałek trawy za drzewami, ale jestem teraz zbyt wyczerpana, żeby pisać, poza tym idąc za moim przykładem wyczerpuje mi się latarka.
16 październik 1998, Toronto
Nasze życie podróżnicze płynie sobie miło i przyjemnie. Świeci słońce, siedzimy sobie w centrum największego miasta Kanady na murku pod jakimś oszklonym drapaczem chmur, wokół żółte kwiatki i jemy lunch - bułki z masłem orzechowym i miodem, jeszcze z Polski od mojej babci. Chopin właśnie przyniósł skądś gorącej wody i zrobił herbatkę owocową.
Wieczór. Właściwie to środek nocy, już po północy.
Nie jestem w stanie tego opisać. Ale znowu magicznym jakimś sposobem znajdujemy się we właściwym miejscu we właściwym czasie. Nasza servasowa gospodyni w Toronto - Irena, artystka. I ... warsztaty tantra jogi! Prowadzone przez jej znajomą, przez cały weekend, zaczęły się dziś po południu. Zostaliśmy zaproszeni. Nie jestem absolutnie w stanie tego opisać, ale przeżyliśmy niesamowitą rzecz. Jutro przez cały dzień - ciąg dalszy.
17 październik 1998
Tyle się dzieje, że nie nadążam. Nie wiem czemu zawdzięczamy to, że tu trafiliśmy, dokładnie tego dnia, o tej porze w to miejsce, i że mamy okazję uczestniczyć w czymś tak magicznym, i w dodatku gościnnie, nie musimy płacić dwustu iluś dolarów. Tak widocznie tak miało być.
Cały, długi, ekstatyczny, przerażająco intensywny dzień. Warsztat z niesamowitą Lucy. Uwalnianie energii, muzyka, ruch, tantryczne rytuały. Nie, nie potrafię tego opisać, powiem tylko, że było nam to potrzebne. Nasz związek nabrał nowego wymiaru i wdzięczna jestem wszystkiemu co sprawiło, że tu się znaleźliśmy.
Irena powiedziała mi, że wyglądamy z Chopinem "like two Angles in love". Irena sama jest niesamowitą, strasznie inspirującą osobą. Artystka, malarka, wolny duch, wiecznie młoda, atrakcyjna, jeździ na rolkach, po zakupy na rowerze. Nie mogłam uwierzyć, jak wyznała mi, że ma 57 lat.
18 październik 1998; Sadbury
Trzysta ileś kilometrów na północ od Toronto. Przytulne mieszkanko starszej pani, która zabrała nas z autostrady. Tylko my możemy mieć takie szczęście. I jeszcze po drodze zafundowała nam wspaniałą wegańską pizzę bez sera w Pizza Hut. Ludzie są niesamowici, a jeżdżenie stopem przyjemniejsze niż w Europie. Po drodze oszałamiające kolory kanadyjskiej jesieni. Droga, drzewa, skały i tysiące jezior. W Toronto rano świeciło słońce, potem zaczęło się stopniowo pogarszać, czym dalej na północ. Zanim dotarliśmy do Sudbury było już tak zimno, wietrznie i w dodatku zaczęło padać, że nasza starsza pani nie miała sumienia nas zostawić. Tak że zamiast mokrej, zimnej nocy w namiocie spędzamy miły wieczór oglądając film na video o Alasce. I wiemy już gdzie musimy pojechać. Trochę nie ta pora roku, ale zobaczymy. Jak nie teraz to kiedyś. Na pewno.
A jutro chcemy odwiedzić wyspę na jeziorze Ontario zamieszkałą przez Indian, o której powiedziała nam Irena.
Źródło: Pamiętnik Kingi
Tekst zaczerpnięty
z Pamiętnika Kingi
warto kliknąć
|