AW¦ 24; 10`2000; Z Ekwadoru do Peru
|
|
|
1 pazdziernik 2000
Dzien odpoczynku w domu. Przez wiekszosc dnia wklepywalam do komputera ten pamietnik, a Chopin zajmowal sie naprawami domowymi. Podlaczyl miedzy innymi nowa, stojaca juz od dlugiego czasu nieuzywana pralke, z ktora tutejsi fachowcy nie mogli sobie poradzic. Nie tylko rodzince zrobil przysluge, ale i my nie bedziemy musieli prac recznie.
Rodzinka jest przemila, strasznie sie staraja, do tego stopnia, ze na czas naszej wizyty wszyscy przeszli na nasza diete, choc mowimy, ze nam nie przeszkadza, jesli ktos je mieso. Kobieta pyta sie ciagle, jakie warzywa, jakie owoce lubimy, zmienila cukier w cukierniczce na brazowy, kupuje razowe bulki.
2 pazdziernik 2000
Odwiedzilismy Mitad del Mundo (Srodek Swiata), turystyczne miejsce z pomnikiem, przez ktory dokladnie przechodzi rownik. Rownik przekraczalismy tu w Ekwadorze juz pare razy, ale nigdy nie bylo to oznaczone. Tu mozna sobie zrobic typowe turystyczne zdjecie z jedna noga na polnocnej, druga na poludniowej polkuli.
Wywolalismy tez dzis moje zdjecia. Nie moge sie napatrzec. Jutro jak dobrze pojdzie zeskanujemy i wrzucimy na nasza strone www, a pojutrze juz trzeba by ruszyc.
5 pazdziernik 2000
Pozegnnie z nasza niesmowita rodzinka. Kobieta przeszla sama siebie w przygotowaniu ostatniego sniadania dla nas. Wzielismy autobus poza centrum i dalej stopem. Calkiem przyjemnie funkcjonuje stop w tym kraju, ludzie generalnie wiedza o co chodzi, zatrzymuja sie i nie chca kasy. Jak to czesto bywa "przypadek" zawiozl nas do Bańos, tam gdzie nie planowalismy jechac, a gdzie wszyscy mowili, ze pojechac trzeba. Podobno to najbardziej turystyczne miejsce w Ekwadorze, ale ku naszemu zdziwieniu calkiem przyjemne. Widoki po drodze wspaniale, tyle ze szkoda, ze zrobilo sie chmurzascie. Wulkan Cotopaxi tylko mignal nam zza chmur, a wulkan Tungurahaua gorujacy nad Bańos, bedacy akurat w stanie aktywnosci tez pozostawal czesciowo przesloniety. Masa agencji turystycznych w miasteczku oferuje przejazd na punkt widokowy w nocy i czekanie, az wulkan laskawie plunie lawa lub zionie ogniem, ale nie dalismy sie namowic, placi sie niezaleznie czy cos sie zobaczy, czy nie, a sadzac po dzisiejszym niebie zobaczy sie glownie chmury. Obejrzelismy sobie za to z bliska podswietlony w nocy wodospad, pod ktorym znajduja sie gorace "bańos" - baseniki z doprowadzana z goracych zrodel wulkanicznych woda.
Znalezlismy sobie tu bardzo przyjemny, czysty i tani jak nigdzie hotelik, za $2.40 - 80 centow od osoby!
6 pazdziernik 2000
Nie dojechalismy, ku rozpaczy Moniki, ktorej strasznie sie spieszy, do Cuenca. Ale jechalismy caly dzien przez niesamowite krajobrazy ekwadorska Panamericana, caly czas przez gory. Podobno w ladny dzien mozna zobaczyc po drodze dziewiec z dziesieciu najwyzszych ekwadorskich szczytow, w tym wiele wulkanow. Po drodze male wioski i tradycyjnie kolorowo ubrani Indianie na drogach i polach, z osiolkami, owieczkami, itp. cos jak w Boliwi. Dojechalismy wieczorem do miasteczka Cańar, po paru godzinach zamrzania na pace pickup`a. Nocleg u policjantow.
7 pazdziernik 2000
To juz dwa lata. Sami ledwo mozemy uwierzyc, ale wyladowalismy w Nowym Jorku 7 pazdziernika, dokladnie dwa lata temu. Tyle sie wydarzylo. A jak szybko zlecialo! Ile jeszcze...? Kto wie? Swiat jest wielki. I ciekawy. A my chcemy go poznac.
Dzisiaj Cuenca. Bardzo ladne, przyjemne miasteczko. Spedzilismy na jego uliczkach caly dzien. Wieczorem chcielismy uczcic nasza dwurocznice w restauracji wegetarianskiej, ale wszystkie, ktore znalezlismy byly juz zamkniete. Zdecydowalismy sie wiec na jedna z zawsze otwartych restauracji chinskich, gdzie przyrzadzili nam smaczne warzywka z ryzem. Nocleg u Czerwonego Krzyza.
8 pazdziernik 2000
Machala. Z gor nad ocean. Machala to jeden z wiekszych portow, skad wyplywaja w swiat (rowniez do Polski) ogromne ilosci ekwadorskich bananow. Rewelacyjnie jezdzi sie stopem w tym kraju. Gosc z rodzinka, ktory zabral nas pickup`em do Machala spytal wprost: "To macie, czy nie macie kasy? Bo jak nie, to lepiej u mnie w domu przenocowac". "Un favor completo". To mamy nie tylko nocleg, ale i kolacje przygotowana przez kobiety domu (zone, corke, siostrzenice), podczas kiedy mezczyzni zafascynowani ogladali w TV "wrestling". Po kolacji przejazdzaka po miescie i porcie z mlodzieza, zobaczyc nocne zycie miasta, kiedy to na ulice wylegaja tlumy mlodych ludzi rozerwac sie w weekend.
Ponownie Peru
9 pazdziernik 2000
Znowu peru. Zwiekszylismy tempo, bo Monika straszliwie sie spieszy, dawno powinna juz byc w Gdansku na uniwersytecie. Bez zadnej kontroli paszportowej przeszlismy granice w Tumbes. Zabrali nas na pake goscie przewozacy cos chyba bardzo nielegalnego, bo stracha mieli strasznego, a nas zabrali chyba, aby odwrocic od siebie uwage. Z nadmorskiej wioski, gdzie nas wysadzili, juz w Peru, ciezarowka powiozla nas przez pare godzin do Sullana. Nocleg na stacyjce benzynowej, dostalismy nawet pokoik z lozkiem.
10 pazdziernik 2000
To pedzimy. Dystanse sa tu szalone, nie to co w malutkim Ekwadorze. Od granicy do Limy ponad 1200 km. I jestesmy znowu w Peru, wiec ze stopem generalnie ciezko, ale mamy szczescie. Rano sam wlasciciel stacyjki benzynowej, gdzie spalismy, podwiozl nas do Piura. Tam internet, sniadanko i dalej... Wiekszosc dnia spedzilismy na otwartej ciezarowce wiozacej miotly. Szybciej byloby wsiasc na jedna i poleciec... Z Piura do Chiclayo, jakies 200 km droga przez totalna, najwieksza pustynie Peru. Niekonczace sie pustkowia i wiatr sypiacy pylem w oczy. Z Chiclayo do Limy jeszcze szmat drogi, ale z naszym szczesciem jeden Chinczyk zabral nas swoim szybkim osobowym samochodem do Trujillo. Tam zalapalismy mala ciezarowke, cala zamykana, ktora wewnatrz powiozla nas przez cala noc do Limy. Zero widokow, ale za to rozlozylismy spiwory i przespalismy sie pokonujac podczas snu setki kilometrow.
11 pazdziernik 2000
Lima. Udalo sie nam, tak jak chciala Monika dotrzec przed poludniem do stolicy. Pierwsza rzecz - zarezerwowanie biletu. Najblizszy wylot w piatek 13.10. - pojutrze.
Zatrzymalismy sie tu u Cesara - goscia poznanego przez internet, znajomego znajomego, tez z internetu. Przyszedl po nas na posterunek policji, bo widzac nas zmierzajacych w strone jego dzielnicy, policjanci nie chcieli nas puscic, twierdzac ze sami sie tam boja zapuszczac. Cesar uspokaja, ze dopiero kawalek dalej zaczyna sie niebezpieczny region.
12 pazdziernik 2000
Cesar jest niesamowity. Zalatwil nam u swojego znajomego taksowkarza wycieczke taksowka po Limie. W kilka godzin od najbiedniejszych slumsow, poprzez dzielnice srednio zamozne, do najelegantszych rejonow, super strzezonych, gdzie wjazdu na ulice strzega bramy. Zaprosilismy Cesara i przyjaciela taksowkarza do restauracji wegetarianskiej, gdzie ostroznie, z pewna obawa zjedli dwudaniowy obiad i przyznali, ze nawet im smakowalo.
Dzis dzien zamieszek i przeroznych protestow, i demonstracji w Limie, glownie antyrzadowych. "Precz z Chinczykiem!" - krzycza slogany demonstrantow - to o Fujimori, japonskim prezydencie Peru. Tlumy uzbrojonych w tarcze i maski gazowe policjantow, szczelnie chronia budynek rzadowy na glownym placu. Takie demonstracje sa tu podobno w normie, uspokaja nas Cesar.
13 pazdziernik 2000
To poleciala. Dalismy Monice pelne siaty upominkow dla rodzin i znajomych, oraz nasze zdjecia i negatywy, nieczesto mamy taka okazje.
Odwiedzilismy dzis polska ambasade. Piekna willa z jeszcze piekniejszym ogrodem z kwiatami i basenem, ale i tak to nie to co nasza niezapomniana ambasada z Panamy. Jutro ruszamy w strone Cusco. Po ponad dwoch miesiacach wspolnego podrozownia znowu sami.
14 pazdziernik 2000
Ostatnie wspolne sniadanie, pozegnanie z Cesarem i okolo poludnia zaczelismy opuszczac Lime, wydostajac sie najpierw poza miasto minibusami, az do pierwszego "peaje" (miejsca oplaty drogowej). Szczesliwym zbiegiem okolicznosci dzis sobota, wiec nie wleklismy sie powolnymi ciezarowkami, a zabralismy sie trzy razy z mieszkancami stolicy wybierajacymi sie na weekend swoimi szybkimi samochodami. W ten sposob sprawnie pokonalismy 300 km pustyni nad oceanem, az do Ica.
Tam juz sie sciemnilo, ale chcielismy zrobic jeszcze ostatnie sto pare km do Nasca, skad odbija droga na Cusco, aby jutro byc juz na dobrej drodze. Nasz blad. Po zmroku lepiej szukac miejsca do spania, niz stopa. Nikt nie chcial sie, oprocz taksowek zatrzymac. Stalismy przy swietle lamp ulicznych, ale w odludnym miejscu. I pojawilo sie trzech podejrzanych typow. Z daleka widac bylo, ze cos beda chcieli. Owszem. Nasze plecaki. Jeden koles zagrozil metalowym narzedziem. Troche zbil go z tropu fakt, ze Chopin uzbroil sie zawczasu w scyzoryk. Gdy dwaj probowali zamierzyc sie na Chopina, jeden chwycil jego plecak, ale byl zbyt ciezki, aby z nim szybko odbiec. Mi w tym czasie udalo sie zatrzymac przejezdzajaca taksowke i niedoszli rabusie porzucili swoj lup i znikneli. Taksowkarz za darmo podwiozl nas na stacyjke benzynowa pare km poza miatem. Udalo sie. Wyszlismy z tego calo. Ale musimy bardziej uwazac. Ze stacji zabrala nas ciezarowka, ktora az do polnocy wlokla sie do Nasca. Ale sie dowlokla. Tylko po dzisiejszej akcji w Ica, nie chcielismy juz spac w miescie gdzies na zewnatrz. Ochroniarze strzegacy cala noc ryneczek miejski uzyczyli nam schronienia w swoim obszernym dzipie, gdzie z tylu okazalo sie akurat wystarczajaco miejsca do polozenia sie dla nas dwojga.
15 pazdziernik 2000
No to siedzimy juz przy dobrej drodze, odbijajacej od Panamericany w gory. Wiodacej az do Cusco. Jedyny problem, ze poki co jezdza tu same lokalne taksowki. Podobno sa tez ciezarowki, tylko zadna jeszcze nie przejechala. Pozostaje nam czekac. A tak chcemy juz jechac. Nad naszymi glowami przelatuje samolocik wracajac z turystami znad lini i obrazkow, ktore widzielismy juz pare tygodni temu. Wieczor. Puquillo. 170 km od Nasca. Tyle tylko dzis zrobilismy jadac od poludnia ciezarowka, ktora zgodzila sie zabrac nas do Cusco. I tak mamay szczescie, bo powiedziano nam, ze ciezarowki do Cusco wyruszaja z Nasca dopiero poznym popoludniem, a my znalezlismy jedna jadaca "od razu", tzn. zdazylismy jeszcze zjesc, ciezarowka zmienic kolo i ruszylismy. Powoli pod gore, przez polpustynne, gorzyste krajobrazy. Po raz ktorys juz mamy okazje poznac doglebniej zycie kierowcy ciezarowki w Peru. Zycie nie do pozazdroszczenia. Zarabiaja wprawdzie wiecej niz przecietny robotnik (niecale 100$ za jakis 10-dniowy kurs), ale kosztem zabojczych godzin i zabojczych warunkow pracy. Prowadzac dzien i noc, spiac po dwie godziny na dobe, i tak wiele dni pod rzad. Po beznadziejnych, nieasfaltowanych peruwianskich drogach. Dojechalismy pod wieczor do "peaje" na pustkowiu, powyzej 4000 mnpm, gdzie wokol tylko pasa sie alpaki. I stanelismy. Okazalo sie, ze nie maja (nasz kierowca i pomocnik) kasy na oplacenie przejazdu - niecale 5$. Trzeba poczekac na druga ciezarowke tej samej firmy. Kiedy bedzie? "Horita viene", czyli oczywiscie "juz jedzie". Po paru godzinach czekania, nie doczekawszy sie na to "juz", pozyczylismy kierowcy kase i pojechalismy - do Puquillo, gdzie przynajmniej mozna cos do jedzenia kupic.
16 pazdiernik
Wijaca sie w gore i w dol droga (poki co asfaltowa), osniezone szczyty, skaly, doliny, pasace sie stada udomowionych alpak i dzikich vicuni, male gorskie wioski. Jedziemy powoli, ale jest ciekawie. Nasza ciezarowka zabiera po drodze rodzinke indianska wiozaca wory welny i skor do Cusco. Dzielimy wiec i tak juz ciasna kabine z kobieta i jej dwuletnia coreczka. Dowiadujemy sie, ze te skory i welna to tak przy okazji, glownie zajmuja sie przemytem papierosow od kontabandy z Boliwi az do Limy. Kobieta mowi zartem, ze odda mi swoja coreczke - w zamian za jakis maly samochodzik, coby nie musiala sie wiecej ciezarowkami wlec.
Mijamy znak, ze do Cusco jeszcze ponad 500 km. Nie wiem jak i kiedy tam zajedziemy, poruszajac sie tym tempem. Mamy dzis jechac cala noc.
17 pazdziernik 2000
Droga byla powolna, ale piekna - do konca asfaltu. Potem juz tylko powolna i okrutna. Same kamienie i wyboje, a nasza ciezarowka nie wiedziala co to amortyzatory i rzucalo tak straszliwie, ze nie bylo najmniejszej szansy na spanie, czy nawet drzemke. Kazdy metr byl tortura, a kilometrow do przejechania - nie wiem nawet ile. Do Abancay, bo stamtad ma sie podobno zaczac asfalt do Cusco. Meczylismy sie tak cala noc z przerwami tylko, jak ciezarowka nie zmiescila sie tak jak nalezy w most i cos tam sie popsulo. Potem juz rano po raz ktorys zmiana kola. Przed poludniem dopiero dzisiaj dotoczylismy sie do Abancay, gdzie kierowca planowal kilkugodzinny przystanek na kolejne naprawy. Nie mielismy juz wiecej sily na dalsza jazde ta ciezarowka. Pozegnalismy sie, zjedlismy ryz z fasolka na markecie w miasteczku i wydostalismy sie na droge wyjazdowa w strone Cusco. I tu okazalo sie, ze nie ma tego zlego... Gosc na stacyjce benzynowej powiedzial nam o innych ruinach w okolicy, niedawno odkrytych, podobno wiekszych od Machu Picchu. Dzien drogi od wioski Cachora, na drodze odbijajacej troche od tej na Cusco. Chyba sie wybierzemy. Tylko zlapac stopa do Cachora.
18 pazdiernik
Wioska Cachora. Spedzilismy noc na polu przy stromej sciezce schodzacej do wioski, bo sciemnilo sie wczoraj kiedy wedrowalismy pusta droga. Odespalismy nieprzespana w ciezarowce noc i zeszlismy do wioski z rana. Tu znowu lekka zmiana planow. Okazuje sie, ze od ruin Choquekirao mozna powedrowac przez gory, az do Machu Picchu. Jedni mowia - 12 dni. Ale spotkalismy czlowieka, ktory mowi, ze z koniem niosacym nasz bagaz 6 dni. I ze zabralby nas gratis, tylko za wyzywienie, tyle ze okzuje sie, ze nie ma konia, tak jak na poczatku mowil. Mowi, zeby dac mu godzine, zalatwi konia. Zobaczymy. Co nam szkodzi poczekac.
Wpadlismy czekajac na lepszy pomysl. Kupimy konia! Zamiast wynajmowac. Poznalismy juz niezle wioske, chodzac, pytajac sie o konia. Mamy pare ofert. Probowano sprzedac nam 25-letniego mula, slepa na jedno oko klacz, oraz dwa osly. Ale my wiemy czego chcemy. Muly podobno sa najlepsze, najwytrzymalsze, ale i najdrozsze, dwa razy tyle co kon. Ale nam kon wystarczy. Poki co dogadani jestesmy z wlascicielem naroznego sklepiku na osmioletniego konia za 100$. Przyprowadzi nam go jutro z samego rana, jak bedzie w porzadku, wyruszamy. Konia jeszcze nie mielismy. Bedzie ciekawie.
19 pazdziernik 2000
No to amy konia. Pieknego, mocnego. Nazywa sie Alasan. Troche nam zajmuje z rana, aby sie z koniem wyszykowac. Robimy w szkolce ksero dobrej, topograficznej mapy trasy. Mamy szczescie, ze zobaczylismy te mape na scianie w jednej chacie bedacej agencja turystyczna, w tym kraju ciezko o dobre, a czasem w ogole o jakiekolwiek mapy. Odnajdujemy goscia, ktory obiecal nam wczoraj uzywany, tani osprzet do konia, do niesienia bagazu. Kupujemy na targu ulicznym sznurek. Chopin uczy sie od bylego wlasciciela jak zamontowac sprzet i plecaki na grzbiecie konia, podczas kiedy ja karmie Alasana alfa-alfa. Jeszcze tylko oficjalne spisanie dokumentu kupna-sprzedazy, z pieczatka. I sto dolarow w gotowce oraz jeden kon zmieniaja wlascicieli. Wyruszamy. Odprowadza nas na trase Juan, ktory mial byc wczesniej naszym przewodnikiem. Do miejsca, gdzie widac daleko w dole kanionu rzeke Apurimac. Szkoda tylko, ze chmury przykrywaja wielka, krolujaca nad cala dolina i wioska Cachora osniezona gore. Dalej idziemy sami. Sami z naszym koniem. Troche jeszcze nieufny, ale nic dziwnego, tutaj nikt nie rozpieszcza zwierzat. Mamy nadzieje, ze sie oswoi.
Jest taka niesamowita atmosfera. Olbrzymie gory, gleboki kanion, waska sciezka, a na niej tylko Alasan i my. Dochodzimy do miejsca, gdzie mgly i chmury osnuwaja wszystko dookola i idziemy po omacku ufajac naszej sciezce, nie widzac dokad nas prowadzi. Po paru godzinach dopiero po poludniu mgly sie rozstepuja i ukazuje nam sie zapierajacy dech w piersiach widok. Przeszlismy przelecz, schodzimy teraz ostro zygzakujaca sciezka w dol, co malo podoba sie naszemu koniowi, powoli w strone rzeki. Po osiemnastu, w sumie dosc lagodnych kilometrach, dochodzimy do pierwszego noclegu, plaskiego miejsca ze slomianym dachem. W poblizu drzewa czeremoi, niestety z niedojzalymi jeszcze owocami, manga - znalezlismy kilka boskich owocow, oraz cytrynki. I trawa dla konia.
20 pazdziernik 2000
Caly dzien zajelo nam dotarcie do ruin. Najpierw zejscie do samej rzeki, potem przez reszte dnia ponad 1000 metrow pod gore. Ciezko, ale ciekawie. W momencie, kiedy dotarlismy do Choquekirao zachodzace slonce magicznie rozswietlalo gory. Niestety, zanim rozsiodlalismy konia i weszlismy na ruiny slonce schowalo sie za osniezonymi szczytami. Moze jutro z rana bedzie dobre swiatlo... Ruiny wygladaja ciekawie i sa niesamowicie polozone.
21 pazdziernik 2000
Co za dzien. Myslalam juz, ze nie dojdziemy. Do ruin prowadzila z Cachora ciezka, ale porzadna sciezka. Dalej - cienka sprawa. Ale po kolei. Wstajemy o swicie (spalismy na inkaskim tarasie u podnoza ruin). Zwiedzamy pozostalosci ostatniej inkaskiej twierdzy. Gadamy z nadzorujacym prace wykopaliskowe archeologiem, ktory nakreca nas na video - takim zjawiskiem tu jestesmy, niewielu podroznikow dociera tu na wlasna reke, tym bardziej z wlasnym koniem...
Archeolog mowi, ze do tej pory odkopano i zrekonstruowano dopiero ok. 30% calego rozleglego kompleksu.
Gotujemy sobie makaron na sniadanie, bo kolejny posilek dopiero wieczorem i ruszamy. Nasz Alasan jest strasznie dzielny. Daje sobie rade spokojnie z naszymi plecakami w dol, do kolejnej rzeki. Tam wlasnie gubi sie waska sciezka. Zero mostu. Znajdujemy najlepsze miejsce do przekroczenia plytkiego, ale rwacego nurtu. Zdejmujemy buty, spodnie. Alasan nie ma tego problemu. Cieszymy sie, ze nie kupilismy osla, bo podobno za nic w swiecie nie chca przekraczac wody. Troche czasu i bladzenia zajmuje nam znalezienie sciezki wiodacej w gore. Pol dnia ostrego schodzenia w dol, tylko po to, aby znowu zaczac podchodzic. Waska, zygzakujaca sciezka przez dzungle pod gore. Zejscie do rzeki i szukanie drogi tyle nam zajelo czasu, ze zaczelo sie juz sciemniac. A tu ani kawalka plaskiego miejsca, aby sie na noc rozlozyc. Waziutka sciezka na stromym, obrosnietym krzaczorami zboczu. Nie ma wyjscia, trzeba wlec sie dalej, pod gore, ktorej nie widac szczytu. Sciemnia sie zupelnie. Idziemy tak, ja przy swietle latarki, za mna Alasan, za nim Chopin, przez cala wiecznosc, spoceni, wycienczeni, glodni, nie mogacy zlapc tchu. Az w koncu niedaleko sciezki wylaniaja sie szczatki slomianego daszku na malym kawalku plaskiego terenu. Uratowani. Niezywi ze zmeczenia rosiodlujemy konia, rozkladamy sie pod zdemolowanym daszkiem i ostatnim wysilkiem gotujemy ryz z soczewica.
22 pazdziernik 2000
Sprzedalismy konia. Myslelismy, ze mozemy miec problem ze sprzedaniem, a tu po drodze spotykamy goscia, ktoremu spodobal sie nasz Alasan i mowi, ze go od nas kupi i to za 400 Soli (kupilismy za 350). Zaplaci gotowka, a my mozemy sobie dalej z nim isc, tylko zostawic go w wiosce pare dni drogi stad, dokad dojezdza juz transport. Lepiej byc nie moglo. Tylko Alasana szkoda, ale na szczescie jeszcze sie nie rozstajemy.
Obudzilismy sie dzis wsrod niesamowitego krajobrazu. Dotarwszy wczoraj w nocy nawet nie widzielismy widokow z naszej sypialni, dopiero rano. Az do konca dnia widoki nie przestaja nas zachwycac. Gory, doliny, w dole rzeka. Znowu sporo wspinania, az do przeleczy, za ktora po drugiej stronie gory ukazuje sie nam inna dolina i masa osniezonych szczytow. Po drodze pelno kopalni mineralow, wydrazonych w skale, jak jaskinie. Teraz opustoszale. Spotykamy tez grupe Amerykanow. Siedem osob, osmiu lokalnych pomagaczy-przewodnikow i siedemnascie mulow i koni. Wlasnie jednemu z przewodnikow sprzedajemy Alasana. Po poludniu dochodzimy do wioski Yanama, gdzie nocujemy przy szkolce. Stad ma juz byc porzadna, szeroka sciezka.
23 pazdziernik 2000
Kolejny dzien nieopisywalnych widokow. Dzis glownie lodowce. Razace w oczy oswietlone sloncem osniezone gory. I splywajace z nich z potezna sila strumienie i spadajace wodospady, wszystko prosto do rzeki wzdluz ktorej dzis podazamy. Prosta droga z Yanama do Totora (kolejna wioska) okazuje sie byc wyboista sciezka pol dnia pod gore do przeleczy na ok. 4000 mnpm, potem zygzakujac w dol i dalej wzdluz rzeki. Pare razy przekraczamy skaczac z kamienia na kamien rzeczki i strumienie. Alasan bez problemu przechodzi przez wode. Totora okazuje sie byc jeszcze mniejsza wioska niz Yanama. Tez bez elektrycznosci, z jednym sklepikiem, w ktorym ani owocow, ani warzyw, ani chleba. Glownie napoje gazowane, slodycze i troche suchych produktow. Pierwsza osoba, ktora spotykamy jest jedyny nauczyciel wioskowej szkolki. Czestuje nas szkolnymi herbatnikami rozdawanymi codziennie dzieciom, po czym zaprasza na kolacje - ryz z makaronem i ziemniakami (innych warzyw tu nie znaja, podobno na tej wysokosci nic poza ziemniakiem nie rosnie), gotowanymi na ogniu w prostej izdebce z podloga z ziemi. Nocujemy w jednoizbowej szkolce, gdzie podczas dnia nauczyciel prowadzi zajecia z czetema (na szczescie nie bardzo licznymi) klasami jednoczesnie.
24 pazdiernik
Ostatni dzien naszej wedrowki. Smutny dzien, bo rozstajemy sie z Alasanem. A idzie sie dzis naprawde przyjemnie, bez zadnych drastycznych podejsc, glownie lagodnie w dol, z biegiem rzeki, wzdluz doliny. W wiosce La Playa pierwsza zapytana kobiera okazuje sie byc zona czlowieka, u ktorego mamy zostawic konia. Tak dziwnie, tak szybko wszystko sie dzieje. Szlismy razem, cale szesc dni, a tu nagle zdjecie bagazu, rozsiodlanie i... ludzie krzycza ze slysza z oddali ostatni odjezdzajacy autobus do Santa Teresa, ze musimy sie pospieszyc. Wiec - zegnaj Alasan. Smutno. Ale nigdy cie nie zapomnimy. I pewnie jeszcze naszym wnukom bedziemy o tobie opowiadac.
25 pazdziernik 2000
Dotarlismy juz pod Machu Picchu. Ale co za dzien.
Zaczelo sie od tego, ze zmoczylo nas w nocy w La Playa, bo musielismy jednak tam spac, bo spoznilismy sie pare minut na ostatni autobus. Po nocnej ulewie okazuje sie, ze nie ma przejazdu i trzeba ze trzy kilometry podejsc. Podchodzimy. Przeszedlszy wodospad, ktory zalal droge, dowiadujemy sie, ze autobus, tzn. wozaca ludzi ciezarowka juz pojechala. Wiec dalej pieszo, przez bloto i strumyki przeplywajace przez droge. Przekraczajac kolejny strumien Chopin traci rownowage i wpada do wody moczac sie caly...
Z Santa Teresa, dokad dowiozla nas w koncu ciezarowka pieszo trzeba przejsc do "Hidroelectrica" - niedzialajacej juz elektrowni wodnej, dzieki ktorej zostaly zmyte z powierzchni ziemi tory kolejowe jezdzacego tu kiedys pociagu. Teraz jedynym transportem sa wlasne nogi, wiec przedzieramy sie ponad trzy godziny poprzez ogromne porozrzucane glazy wzdluz koryta rzeki, wspinajac sie powoli w gore, spieszac sie na jedyny podobno tego dnia pociag do Machu Picchu. Zdazylismy. Wysiadka w Puente Ruinas, skad turystyczny autobusik zawozi nas wijaca sie pod gore drozka tuz pod najslynniejsze ruiny Ameryki Poludniowej. Tyle, ze zwiedzimy je jutro, bo dzis zostala jeszcze tylko godzina do zamkniecia. Jedna kobieta odsprzedala nam niewykorzystany bilet za 10 Soli (kosztujacy normalnie 10 dolarow)
26 pazdziernik 2000
No to zwiedzilismy slynne ruiny inkaskiego miasta.
Wstalismy o swicie, aby zobaczyc Machu Picchu o poranku. Zobaczylismy w nagrode... pokrywajaca wszystko biala mgle. Powoli, powoli, po pewnym czasie zaczely sie mgly podnosic i odkrywac tajemnice ruin. Machu Picchu otulone mgla i chmurami ma swoisty, tajemniczy urok, szczegolnie z rana, zanim zwala sie tlum turystow z calego swiata. Ruiny Choquekirao, ktore odwiedzilismy pare dni wczesniej z Alasanem mialy te przewage nad Machu Picchu, ze nie bylo tam turystow. I nie mozna tam podjechac luksusowym busikiem, tylko trzeba przez dwa dni przedzierac sie przez gory. Nie ma tez bramki i biletow wstepu... W kazdym razie jedne i drugie ruiny trzeba zobaczyc. Machu Picchu, pomimo naplywajacych wciaz rzeszy mowiacych roznymi jezykami ludzi, tez robi wrazenie, a jeszcze bardziej niz same ruiny - ich absolutnie niesamowite polozenie, wsrod wyrastajacych dookola niedostepnych, strzelistych gor. A Inkowie nie tylko te szczyty zdobyli, ale budowali tu drogi, wioski, miasta. To trzeba zobaczyc.
Podroz do Cusco to oddzielna historia. Nie ma tu drogi. Jedyna mozliwosc - pociag. Problem w tym, ze to prywatna linia, wykupiona przez jakas Angielke i od niedawna wprowadzili nowe zasady. Dwa oddzielne pociagi na tej samej trasie do Cusco: turystyczny (kosztujacy 25$ od osoby!) i lokalny (ok. 4$). Obcokrajowcy nie maja prawa wstepu do pociagu lokalnego. Nie sprzedali nam biletu. Nie pomogla policja, ani szef stacji. Coz... pomimo kontroli w kazdych drzwiach udaje nam sie dostac do srodka pociagu lokalnego. Jedziemy sobie w tloku, ale spokojnie przez jakis czas. Potem dopiero rozpetuje sie awantura, gdy odmawiamy placenia wiecej niz wszyscy ludzie w tym pociagu. Nie lubimy dyskryminacji. Co z prawami czlowieka? "W tym kraju nie ma praw czlowieka" - odpowiada konduktor. Zatrzymuja pociag posrodku pola, w ciemnosci. Chca nas tutaj wyrzucic, jesli nie zaplacimy. Chcemy zaplacic - lokalna stawke w lokalnym pociagu. Lokalni ludzie bronia nas przed konduktorem i jego ochroniarzami, nie daja nas wyrzucic. Potem Chopin przemawia do tlumu, dziekujac i wyjasniajac, ze trzeba bronic swoich praw, praw czlowieka. Dojezdzamy pociagiem do Ollanta, gdzie zaczyna sie droga i razem z wiekszoscia pasazerow przesiadamy sie na tanszy i szybszy autobus do Cusco. W koncu. Po tylu dniach drogi, wedrowki po gorach, znowu cywilizacja. Nocleg u policjantow.
27 pazdziernik 2000
Cusco. Najladniejsze chyba i najciekawsze miasto Peru. Nie mielismy jeszcze czasu za bardzo zwiedzac licznych jego zabytkow. Zwiedzilismy za to dokladnie olbrzymi, ciagnacy sie kilometrami market, na ktorym mozna znalezc wszystko. Poszalelismy dzisiaj z zakupami. Kupilismy mi buty, bo stare (te z Meksyku) juz sie rozsypywaly, podobnie jak moje i Chopina spodnie. Spodnie dostalismy w alejce z uzywanymi rzeczami z importu, tzn. tutaj z przemytu. Jeszcze baterie i filmy od kontrabandy - znacznie taniej niz w sklepach w centrum, ale i tak kupe kasy poszlo. Potem - sesja internetu (dawno juz nie bylo okazji). Znalezlismy goscia, do ktorego namiar dostalismy od Polakow poznanych w ambasadzie w Limie. Miguel jest rezyserem teatralnym i wlasnie w jednym z pomieszczen teatru mieszczacego sie w starej kamienicy spimy. Wystawiaja "Moralnosc Pani Dulskiej". Jutro mamy sie spotkac ze studentami - aktorami.
28 pazdziernik 2000
Spedzilismy caly dzien lazac po uroczym Cusco i wdrapujac sie na okoliczne wzgorze z ruinami inkaskiej twierdzy Sacsayhuaman. Niestety bezczelni hiszpanscy najezdzcy zuzyli wieszosc kamieni z twierdzy do budowy swojego miasta. Ale widok na Cusco jest niezly i pasace sie nieopodal alpaki i lamy z tradycyjnie ubrana Indianka pozujaca turystom do zdjec wygladaja czarujaco. Pogadalismy z Indianka. Dala nam pofotografowac za darmo, zarabia wystarczajaco na Amerykanach. Mowi, ze z alpaki jest doskonala welna, natomiast z lamy nie na wiele sie zdaje, tylko na sznurek. Hoduje sie je wiec glownie na mieso oraz... na zdjecia.
29 pazdziernik 2000
Opuszczamy sliczne Cusco. Czas juz pedzic do Chile. Jedziemy w strone Puno i jak to czesto bywa miejsca, w ktorych w ogole nie planujemy sie zatrzymac, o ktorych istnieniu nawet nie wiemy, okazuja sie najciekawsze. Pierwszy stop wysadza nas w miasteczku Urca, gdzie z okazji niedzieli odbywa sie wlasnie najbardziej niesamowity targ. Tzn. targ, jak targ, ale ludzie... Mezczysni w kolorowych welnianych czapeczkach z pomponami dyndajacymi kolo uszu, a kobiety w olbrzymich, niesamowitych plaskich kapeluszach, ktorych nie potrafie nawet opisac, dopelniajacych reszte kolorowego stroju z kilkuwarstwowymi falbaniastymi spodnicami. Absolutna fotograficzna uczta. Scenki uliczne, targ warzywny, owocowy, ubraniowy, rekodzielo, jedzenie, sprzety, etc. Poza tym targ zwierzecy. Urocze scenki z kolorowo ubrana kobieta w kapeluszu ciagnaca na sznurku lame, czy siodlajaca osiolka. Lepiej trafic nie moglismy. Z przystankiem w kolejnych wioskach, gdzie tez odbywal sie niedzielny targ, tylko na troszke mniejsza skale, docieramy do Silcani, wiekszego miasteczka. Tu czekamy na stacyjce benzynowej za miastem, az nas cos zabierze do Puno. Cienko z ruchem, ale podobno ok. 22:00 maja przejezdzac ciezarowki, moze ktoras nas zabierze. Mamy szczescie, ze dzis niedziela, bo podobno tylko w niedziele przejezdzaja.
30 pazdziernik 2000
Ciezarowki, ciezarowki... Idzie nam sprawniej, niz przypuszczalismy. Wczoraj w nocy po pierwszych kilku nieudanych probach (wszyscy kierowcy chcieli kase) jeden gosc zabral nas na pake swojej ciezarowy i otuleni w spiwory jechalismy cala noc az do Juliaki, niedaleko Puno. Tam sniadanko na rynku ulicznym - goraca "quinua con manzana" do picia i potrawka z quinuy do jedzenia. Pycha. Potem inna ciezarowka paredziesiat kilometrow do Puno. Przyjemne miasteczko nad jeziorem Titikaka. W Puno internet, lunch na markecie i dalej w droge.
Okazuje sie, ze jest kilka drog do przygranicznego miasta Tacna, jednak ta bezposrednia z Puno to piaszczysta droga, ktorej wiekszosc kierowcow woli uniknac jadac dluzsza, ale asfaltowa przez Dersaguadero. Mialam nadzieje, ze nie bedziemy musieli juz wracac do tej okropnej dosyc, zimnej i wietrznej wiochy pod boliwijska granica, przez ktora wjezdzalismy do Peru dwa miesiace temu. A tu okazuje sie, ze niestety. Tylko znowu mamy szczescie. Przy bardzo malym ruchu zatrzymuje nam sie ciezarowka. I w kabinie pedzimy wzdluz jeziora Titikaka i niesamowitych krajobrazoiw do Desaguadero, ktore przejezdzamy i w tej samej ciezarowce do konca dnia spedzamy pare godzin jadac w strone Moquegua. Zatrzymujemy sie na noc w jakiejs wiosce, gdzie lokalny policjant uzycza nam swojego pokoiku, a jutro o piatej rano mamy ruszyc dalej.
31 pazdziernik 2000
Tyle sie wydarzylo. Po ciezkich przejsciach na granicy jestesmy juz w Chile. Ale po kolei.
Rano, po paru godzinach jazdy przez pustynie na pace innej juz, mniejszej ciezarowki docieramy do Tacna - brzydkiego, szarego miasteczka posrodku pustyni. Tu ostatnie zakupy - zaopatrujemy sie na targu w zapas owocow i warzywek, bo w Chile podobno straszne ceny; nieswiadomi ze nie wolno do Chile wwozic zadnych produktow roslinnych. Wymieniamy ostatnie sole. Korzystamy ostatni raz z taniego inetrnetu. I... w droge do granicy.
Tu - problem. Po pierwsze. okazuje sie, ze nie mozna przekraczac granicy pieszo, trzeba byc na liscie pasazerow pojazdu. A jak sie nie ma pojazdu? Niewazne, trzeba byc na liscie. Jedna kobieta oferuje sie wpisac nas na swoja liste. Wszystko fajnie, do momentu, jak urzednik migracyjny przyglada sie blizej dacie na naszej peruwianskiej wizie. Wiemy, ze przekroczylismy czas pobytu o dwa tygodnie, ale tez przez dwa tygodnie dokladnie bylismy poza krajem, w Ekwadorze. Wtedy czas sie zatrzymuje i zaczyna liczyc znowu od momentu wkroczenia do kraju. Tyle, ze... nie mozemy tego udowodnic, bo wyplywalismy z Peru rzeka Napo, gdzie nie bylo zadnego biura emigracyjnego. Nie nasza wina, ale urzedas nie chce o tym slyszec. Mowi o pieniadzach (kara wynosi 40$ od osoby!), o policji. Albo zaplacimy (znizyl laskawie kwote do 40$ za nas dwoje), albo nas aresztuja i deportuja. Ciezko goscia przegadac, na tej granicy bez pieczatki wyjazdowej nas nie wypuszcza, a bez pieniedzy, jak widac nam jej nie wstawia. Po ciezkich negocjacjach szef zgadza sie na 20$. Osobiscie wbija nam pieczatki wyjazdowe i prosi kierowce turystycznego autobusu, aby wpisal na swoja liste pasazerow i zabral za darmo jego "przyjaciol" - nas, przez granice do chilijskiego miasta Arika.
To jedna z najciezszych granic. Jeszcze po peruwianskiej stronie przeszukuja nam dokladnie plecaki w poszukiwaniu narotykow doradzajac pozbyc sie wszystkich swiezych rzeczy przed kontrola po chilijskiej stronie. Zjadamy po mangu, ale wszystkiego nie mamy szansy na raz zjesc, a wyrzucac nie chcemy. Decydujemy sie sprobowac, a nuz sie uda... jesli nie, mamy czas, ugotujemy sobie na granicy, zjemy i dopiero przejdziemy. Po chilijskiej stronie - szok - wszystkie bagaze przechodza przez przeswietlajaca maszyne. Bez szans. Ale znowu szczesliwy duch nad nami czuwa. I nad naszymi owockami. W momencie, kiedy przez maszyne przechodza nasze plecaki, urzednicy zajeci sa rozmowa i nie przygladaja sie zbyt przenikliwie. Przeszlo.
Z uratowanymi zapasami jedziemy autobusem 20 km do Ariki. Na dworcu autobusowym ogladamy tlumek peruwianskich i boliwijskich kobiet przemycajacych amerykanska uzywana odziez na sprzedaz. Zakladaja warstwowo tyle spodni, spodnic, bluzek ile wlezie i kilkakrotnie pogrubione przekraczaja granice. Zyczymy im powodzenia i idziemy znalezc miejsce do spania w nowym miescie, w nowym kraju. Chopin genialnie wynajduje dach na jednym z blokow. Spokojnie, przyjemnie, bezpiecznie, po tylu przejsciach dzisiejszego dlugiego dnia.
¬ródło: Pamiętnik Kingi
Tekst zaczerpnięty
z Pamiętnika Kingi
warto klikn±ć
|