Turcja: Araratu zdobycie
| Grzegorz Żak
|
|
O piątej rano jest cicho. Mam plan dostać się na północną grań – z wyglądu najłatwiejszą. Ararat jest ogromny. Zanim dochodzę do grani, przeskakuję przez kilka dolin, żadnych ścieżek, luźne kamienie, żwir, trochę śniegu. W jednej z dolinek płoszę niedźwiedzia. On płoszy mnie jeszcze bardziej, przynajmniej moje tempo wzrasta. Trawersuję niewielki lodowiec, w końcu jestem na grani. Śnieg przyjemny, twardy, zakładam raki i pcham się w górę. Powoli, bo wysokość daje znać o sobie i zapiera dech w piersiach. Wolałbym iść szybciej, bo chmurki płyną z dołu i już słychać delikatne grzmoty. Nie jest najprzyjemniej – myślę, co by się stało, gdyby się coś stało (że tak powiem). Samotne wejście nie jest może zbyt rozsądne, ale magia biblijnej góry i „wertykalny pęd” zwycięża. Teraz trzeba się skupić. Kwadrans po dziesiątej jestem na szczycie – dość rozległym śnieżnym plateau. Trochę podobnym do Mont Blanc, z tym, że Mont Blanc jest zadeptany, a tu widzę tylko własne ślady. Nie kontempluję widoków, bo się zachmurzyło. Idzie burza, biegnę w dół. Po śniegu szybko, potem, po luźnych kamieniach, opornie. Robi się cieplej, wszystko topnieje, a kamienie zsuwają się po zboczach. Byle do namiotu! Gdzieś w zakamarkach myśli krąży mi nazwa czahar. I nagle widzę coś na zboczu – jakby białą chatę. Jak czaszkę. Czahar. Idę tam, oczywiście nic tam nie ma – wrodzona wyobraźnia przyprawiona chorobą wysokościową.
Czahar znajduję kawałek dalej. Prawdopodobnie. Widać miejsca, jakby dla namiotów, może dla trzech. Nie wygląda, żeby ostatnio tu ktoś biwakował. Nieopodal tego miejsca widziałem rano niedźwiedzia. Zastanawiam się, czysto hipotetycznie, czy aby na mnie nie czeka. To nie sprzyja rozluźnieniu. W końcu, po czternastej, jest nasz namiot, wokół niego stado owiec. Agnieszka mówi, że najgorsze są psy. Faktycznie – wpółdzikie bestie typu chudy owczarek kaukaski. No ale cóż, jakoś trzeba sobie radzić. Gotujemy obiad, potem kąpiel w potoku, potem wielka ochota na drzemkę. Niestety, to się nie uda. Po pierwsze – burza, po drugie – ktoś przyszedł. Kurd – próbuje nam coś wytłumaczyć, chyba coś się stało. Ktoś zaginął? Ktoś najprawdopodobniej spadł. Turek z Izmiru. Ten Kurd to chyba tutejszy goprowiec. Na wyposażeniu strzelba i osiołek, na sobie pulower. Tylko buty w miarę niezłe. Nie wiemy, co robić, jak pomóc. Zresztą nie możemy się dogadać. Próbuję wytłumaczyć, że nikogo nie widziałem po drodze. Kurd rusza do góry. Po jakimś czasie wraca, znów rusza do góry. Cóż możemy zrobić?
Zwijamy się – dziś chcemy spać co najmniej tysiąc metrów niżej. Po drodze odganiamy się od pasterskich psów. Ciągły stres. W końcu rozbijamy namiot. Chcemy się odprężyć – ale to nie tutaj, góry w Turcji nie kojarzą nam się z ciszą i spokojem. Przychodzą pasterze, chcą coś wytłumaczyć, ostrzec nas. „Kepek” – czyli psy, to rozumiemy, w razie czego kijem w łeb. Ale oni mówią coś w wojsku, o bombardowaniach. Ararat nie jest świętą górą – zapewne Turcy niejednokrotnie atakowali zbrojnie kurdyjskie sadyby na jej zboczach. Zapewne dlatego wejście na górę nie jest dozwolone. Myślimy o Kurdach – największym na świecie narodzie bez ojczyzny. Myślimy o Turkach – tak przecież przyjaznych i gościnnych ludziach. Myślimy o polityce w jak najbardziej niepochlebny sposób – jakąż siłę ma propaganda! Podobno jeszcze do niedawna w Turcji słowo Kurd było zakazane. Podobno nawet dziś kurdyjskie dzieci mają zagwarantowane tylko dwa lata podstawowej edukacji – chyba, że zrzekną się swojej tożsamości narodowej, wtedy, jako Turcy, mogą się kształcić do woli. A Turcja należy przecież do NATO, które rozwiązywało problemy etniczne w byłej Jugosławii. Cholerny świat. A przecież taki piękny. Jest wieczór, a my czujemy się niepewnie – a jeśli rzeczywiście coś się przydarzy? Nie mamy ochoty już schodzić, zmęczenie fizyczne bierze górę nad psychicznym. Na koniec przechodzi jeszcze znajomy goprowiec i pokazuje, że zwiózł rzeczy zaginionego Turka. Ogólnie niewesoło. Nas też namawia do zejścia w dolinę. Jutro.
Wstajemy o czwartej rano – to skutek opowieści o strzelaniu i bombardowaniu. Odkrywamy, że Ararat jest pokryty siecią pasterskich ścieżek i w zasadzie obojętnie którą iść, byle w dół. O dziewiątej jesteśmy w czajhanie w Dogubayazit, pijemy herbatę i jemy śniadanie. Teoretycznie powinniśmy czuć już psychiczny komfort, jednak pozostało pewne uczucie niepokoju, podobne do tego, jakie czuje się na szczycie wysokiej góry przed burzą. Po prostu trzeba uciekać. Zdobyciem Araratu będziemy delektować się później.
„Góra na waleta” – można to tak nazwać. Weszliśmy nie pytając. Nie mam wyrzutów sumienia, myślę, że władze tureckie powinny udostępnić górę dla turystów, a przede wszystkim rozwiązać problem kurdyjski. Najprawdopodobniej jednak góra jest ciągle zamknięta, możliwe, iż trzeba kupić permit. Nie wiem. Napotkany Czech mówił, że wszedł na szczyt od strony armeńskiej. No cóż – atmosfera na Araracie nie sprzyja być może wypoczynkowi w ogólnym tego słowa znaczeniu, ale za to można przeżyć naprawdę wielką przygodę. My przeżyliśmy.
Źródło: informacja własna
|