Miasto
Mexico City. Największe miasto świata (liczbę mieszkańców szacuje się na ok.25 milionów ludzi – jednym z powodów osiedlania się tamże jest sprzyjający klimat, dzięki położeniu na 2200 m n.p.m.). Wielu nas przed nim ostrzegało – bandytyzm, kradzieże, tłok w metrze. W takiej zbiorowości ludzkiej patologie są nieuniknione. Jednak wjeżdżając do Meksyku mieliśmy już ponad tygodniowy zarost oraz ogólną aparycję, jeśli można posłużyć się cytatem z wieszcza: "Brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa, noże za pasem, miecz u boku błyska, w ręku ogromna buława". W stolicy doszliśmy do wniosku, że magia czekana działać nie przestaje – obiektywnie patrząc kto chciałby zaczepić dwóch hombres relatywnie nie najgorzej uzbrojonych i na pierwszy rzut oka wyglądających jak po kampanii wietnamskiej. Nikt, kto oglądał Rambo I (a kto tego nie oglądał? – notabene, w Mexico City pirackie cd i dvd kosztują mniej więcej dolara).
Miejsce w metrze też się zawsze znalazło – nawet pomimo tego, że czekan był przytroczony do plecaka. I tylko trochę odstawał.
Plaża
Tak się złożyło, że od samego początku pobytu w Meksyku wisiała nad nami konieczność spędzenia pewnego okresu czasu na plaży w kurorcie Cancun. Stamtąd startował nasz samolot do Europy. Czas ten, w związku z topnieniem zasobów finansowych, wydłużył się do 4 dni (na tortillach i bananach). I trzeba stwierdzić, że wejście na oba szczyty pięciotysięczne było niczym w porównaniu do męczarni w ponad 40 stopniowym upale na plaży (nie zelżał nawet w nocy). W dodatku cała otoczka, ceny i tłumy „prawdziwych turystów masowych (w sensie masy ciała też)” działały destrukcyjnie na naszą psychikę. Kontrast z górami pod każdym względem – kolosalny. Zwłaszcza ekonomiczny. W górach ludzie klepią biedę, mieszkają w zbitych z desek barakach bez podłogi, a w Cancun mało brakuje, a wprowadzą klimatyzację na plaży (swoją drogą byłoby fajnie...). Z tym, że ci ludzie w górach dali nam takąż zbitą z desek chatkę do spania (nominalnie była to szkoła), gdy poprosiliśmy, a w kurorcie wyganiali nas z plaży, bo za biednie wyglądaliśmy. Na szczęście (dla nich), nie wyganiali zbyt przekonywująco, zerkając na narzędzia turystyczne czekające tylko na prowokację. Na plaży powstało mnóstwo utworów literackich, między innymi wierszyk o takim samym tytule jak tenże artykuł. A brzmi on tak:
Przede mną spore wyzwanie
O większym poeta nie marzy
Jak opowiedzieć ciekawie
O dniach spędzonych na plaży?
Czy turkus wody opiewać?
Czy fal szum nieustający?
Czy hymn na cześć kobiet wyśpiewać?
Czy wrzeszczeć, że mi gorąco?
Trzeciego dnia wziąłem czekan
(dzień żarem tchnął i spokojem)
I w ciało grube jak beka
Wbiłem aż po rękojeść
Następnie rzuciłem rakiem
(zwykle go noszę na bucie)
I poszybował rak ptakiem
I spowodował ukłucie
Drugiego z mocą cisnąłem
Frunął pierwszego śladem
Cieszyłem się, że go wziąłem
Rozorał komuś pośladek
I w czapce i w rękawiczkach
Z czekanem w ręku skrwawionym
Dawałem znak wczasowiczkom
Jak bardzo jestem znudzony
Walczyłem z gromadą yetich
(na plaży też jest ich masa)
Mój czekan bił jak rakieta
Krew zaś wsiąkała w piasek
Wreszcie ratownik rozsądny
Wywiesił flagę czerwoną
Jak na złość wszedłem do wody
Opłukać ciało zmęczone
Przede mną wielkie wyzwanie
Od kilku dni mrę w marazmie
Wzrok spoczął znów na czekanie
To groźna rzecz – wyobraźnia...
Fakt – z nudów i dla prowokacji chodziłem z czekanem, w czapce, rękawiczkach i z czołówką na głowie po plaży i obserwowałem reakcję. Tak więc wierszyk powstał niemal z autopsji. Wniosek ogólny z ciepłego kraju – czekan przydaje się w każdej sytuacji. Jak będę jechał do Tunezji (tfu, tfu, odpukać) to też wezmę. Może nawet dwa?
Źródło: informacja własna