Myśli rozklejają się powoli. Wszystko w głowie zwalnia, kiedy pokonuję kolejny kilometr ciemnej szosy. Oszukuję ciemność czterema diodami latarki, ale mrok i tak jest przytłaczający. W zimową noc księżyc znalazł się w pierwszej kwadrze. Usypia mnie ciepło wywołane marszem. Usypia podwójny stukot kijków. Moich i Pawła. Nie rozmawiamy, więc gadam w myślach ze sobą. A potem odpowiadam. Jest nas w głowie coraz więcej. Zamykamy oczy.
pusty
Budzę się wpadając na pobocze. Pora ustalić fakty. Jestem na szóstej edycji rajdu ekstremalnego <b>Nocna Masakra</b>. Jest ciemno, zimno i do bazy daleko. I tak ma być. Masakruję się w okolicach Międzyrzecza na południe od Poznania. Dystans, to stukilometrowa pętla, limit czasu wynosi 24 godziny. Do odnalezienia jest 15 punktów kontrolnych w dowolnej kolejności. Odnaleźć wszystkich nie trzeba, ale trzeba wrócić do bazy o własnych siłach. Zwiezienie z trasy oznacza podzielenie wyniku przez pół. Tyle teorii. W praktyce dziewięć punktów za mną i jeden towarzysz ze mną.
Poszukiwacze zaginionej brzozy
|
Niektóre punkty znalazły się w malowniczych miejscach |
Paweł mógłby być moim ojcem, ale nie życzy sobie być "panem Pawłem". Z kolei ja nie wiem, czy dotrzymałbym mu kroku jako dziecko. Włos na głowie ma srebrny, ale skrycie podejrzewam że raczej stalowy. Kondycję zaś żelazną. Poznaliśmy się tuż przed startem i tak oto wędrujemy już razem nastą godzinę.
Ruszyliśmy o sobotnim poranku. Wprost na kopiec w środku pola, gdzie organizator maratonu, Daniel Śmieja, skrył przed nami pierwszy punkt. Nie zatrzymały nas nawet jeżące się w suchej trawie zapory przeciwczołgowe - pozostałość niemieckich fortyfikacji Ostwall. Niech się martwią czterej pancerni, a nie my - dwaj orientaliści. Bez psa, za to z kompasem. - Dobrze idzie, główką na świat! - zakrzyknął mój towarzysz i z podbitą kartą startową pomknęliśmy dalej. Coraz dalej posuwała się też fantazja Daniela. Miłym urozmaiceniem był punkt na jeziornym cyplu. Ciekawym wyzwaniem "odnoga jaru, 40 metrów na wschód od głównego jaru". Trudną zagadką okazały się "resztki wieży triangulacyjnej". Ale "gruba brzoza z amboną"? - Ciężko będzie, bardzo ciężko - zapowiedzieli napieracze nadchodzący z przeciwka. Nie odpowiedziałem nic, zajęty bandażowaniem lewej stopy, która właśnie zaczęła boleć. Równoważyło to co prawda powstający pęcherz na prawej pięcie, ale jak na niecałe 40 km, to trochę za dużo atrakcji.
Brzozę odnaleźliśmy jednak bez większych problemów. Ambona rysowała się wyraźnie na tle nieba czerwonego o zachodzie. Chwilę później przestała się rysować. Brnęliśmy przez zaorane, zmarznięte pole w ciemności. Można było zacząć się przyzwyczajać. "Nocna Masakra" zawsze wypada w okolicach najdłuższej nocy w roku. Początkowo była wyłącznie rajdem rowerowym. Cykliści w piętnaście godzin od zmierzchu do świtu mieli przemierzyć 200 km odnajdując 15 punktów kontrolnych. Z tego co mi wiadomo, nikomu w ciągu sześciu lat nie udała się ta sztuka. A gdzie rowerzysta nie może, tam piechura pośle. Skrócić dystans, dodać czasu i można napierać. Pod drogach i bezdrożach. Siatka połączeń wśród PGR-owych wsi wydaje się zrazu niepojęta dla przybysza z południa Polski. To nie limanowski Kierat, gdzie droga jest albo uczciwie asfaltowa, albo występuje pod postacią błotnej, leśnej przecinki. Pod Poznaniem szosy łączą się z kocimi łbami, motają w głowie znakami na pylistym trakcie w środku lasu, nie zawsze słuchają się mapy. Nawet tory kolejowe lubią pojawiać się i znikać. Zwłaszcza, jeśli mapa pochodzi sprzed 10 lat. Nie można było jednak o niej powiedzieć złego słowa - kolorowa i drukowana na solidnym kartonie daleko w tyle zostawiała czarno-biały, zagmatwany wydruk z pomorskiego Harpagana.
Noga podaje, psycha siada
|
Nocna Masakra. Jedno zdjęcie - tysiąc słów |
My zaś zostawiliśmy w tyle zmrożone bruzdy pól, by rozsiąść się w najprawdziwszej restauracji. Ciepłe wnętrze czekało na nas w połowie rajdu. Wodziło na pokuszenie herbatą i światłem. Niektórych złamało. Koło mnie ktoś z rajdowiczów pogodzony z losem pochłaniał schabowego. - Teraz to już koniec, ale za rok będzie chociaż sześćdziesiąt kilometrów! - oznajmił, kiedy zastanawiałem się, czy nie ściągnąć mu z talerza choć jednego ziemniaka. Parującego i przyprószonego pietruszką. Dość pokus! Kanapka w dłoń i do boju. Odpoczynek w cieple zdążył jednak zrobić swoje. Pozornie banalny punkt na brzegu jeziora okazał się nie do odnalezienia. Brzeg nie chciał się pogodzić z mapą, odtwarzacz mp3 w uchu przeszkadzał zamiast mobilizować, myśli zaś stały się czarne. Trudno opisać stan, kiedy mięśnie pracują, lecz każdy krok staje się wysiłkiem psychicznym. "Noga podaje, ale psycha siada" - mawiają kolarze. Pawłowi nie siadła. Mi wreszcie wstała. Lodowata kofeina przegnała sen na parę godzin. Nowy dzień powitaliśmy na górze Bukowiec pośrodku poligonu wojskowego. Punkt kontrolny znaleźliśmy na drzewie. Nasz ósmy punkt na koncie. Kolejne dwie godziny drogi i "gruba sosna na skraju żwirowni" ukazała się naszym oczom. Dziewięć punktów naszych. Trzy poświęciliśmy, nie zapuszczając się nawet w ich rejon. Kary za spóźnienie się na metę są dość znaczne.
Kawał drogi za mną, Paweł ze mną. Sen atakuje fala za falą. Myśli myślą się same, puszczone samopas. W mapę spojrzeć coraz trudniej. Oby do bunkra. Tam czeka nasz dziesiąty punkt. W lesie leży pełno odłamków zbrojonego betonu. Musimy być blisko. Obok nas czeszą knieję latarkami ze dwie - trzy ekipy. - Jest, jest! - słyszę głos z oddali. Gdzieś po prawej miga światło. I znika. Podbili punkt i pobiegli. Szukamy dalej, teraz już mniej więcej wiedząc gdzie. Mam wrażenie, że snuję się po lesie bez sensu. Wpadamy w końcu na ogrodzone fortyfikacje. Kolejne minuty mijają na poszukiwaniach biało - czerwonego lampionu. Znajdujemy go przed wejściem. Czwarta trzydzieści cztery. Dwadzieścia jeden godzin w drodze. Próbuję dodać sobie sił isostarem. W żółtej cieczy pływają bryły lodu. W naszym zasięgu jest jeszcze jeden punkt. Zakole rzeki, pięć kilometrów stąd w linii prostej. Mój organizm mówi jednak dość. Odzyskuję natomiast niezwykłą jasność umysłu, jeśli chodzi o najkrótsze dojście do bazy. Umawiamy się z Pawłem, że idziemy wspólnie do rozdroża parę kilometrów dalej. Tam możemy się rozdzielić - on pójdzie na punkt, ja do łóżka. Staram się zdusić marzenia o ciepłym wnętrzu samochodu. Teraz trzeba już dojść do bazy, choćby na kolanach. Z tyłu zbliżają się światła. Schodzimy na pobocze, by przepuścić auto. - Jak się idzie? - pyta kierowca. To Daniel zwozi zawodników z trasy i wodzi mnie na pokuszenie. Nieskutecznie. Napieramy z Pawłem dalej. Pięć kilometrów na godzinę. - Czujesz zapach mety! - śmieje się mój towarzysz. On zgubił jednak zapach ostatniego punktu i wracamy do Międzyrzecza razem. Po kryjomu jestem mu wdzięczny, bo wiem że dzięki niemu nie zalegnę gdzieś w zmarzniętym rowie. W słuchawkach gra Led Zeppelin - "Going to California".
- No i doszliśmy! - oddajemy Danielowi karty startowe o 6: 59. Nasza odyseja trwała 23 godziny i 29 minut. Zapewniła nam 40. miejsce pośród 71 zawodników. Nie najgorzej, ale może być lepiej. Na przykład na majowym Kieracie. Albo lutowym Skorpionie. Ale na razie... - Dziękuję za spacer! - uśmiecham się do Pawła.
Podsumowanie
Tegoroczna, szósta już Nocna Masakra odbywała się w Międzyrzeczu od 14 do 16 grudnia. Zawodnicy startowali w trzech kategoriach - pieszej (100 km w 24 h), rowerowej (200 km w 15 h, od zmierzchu do świtu) i ekstremalnej - obie trasy w 39 h. Rajd zgromadził ponad setkę zawodników. Trasę pieszą wygrał <b>Marcin Krasuski</b> odnajdując 15 punktów w 16 godzin i 49 minut. Na dwóch kołach zatriumfował <b>Władysław Wachulec</b>. Odnalazł 10 z 15 punktów w ciągu 14 godzin i 18 minut. Pośród ekstremalistów aż trzech odnotowało identyczny wynik - 18 punktów w 23 godziny. Byli to: <b>Rafał Gąbka</b>, <b>Piotr Szaciłowski</b> i <b>Przemysław Błaszyk</b>.
Źródło: informacja własna
|