Trzy oblicza Norwegii: fiordy, Lofoty, Nordkapp
| Artur Lorenc
|
|
Kilka godzin spędzonych w pociągu, przeprawa promowa z Gdyni do Karlskrony i wreszcie docieram do Skandynawii. Stąd rozpoczynam "pedałowanie" na północny - zachód, w kierunku Norwegii, gdzie czekają na mnie fiordy, Lofoty i Nordkapp - trzy oblicza tego magicznego kraju, będącego kwintesencją piękna skandynawskiej przyrody. Na razie jednak ołowiane, złowrogo wyglądające chmury grubą warstwą przykrywające niebo, sprawiają, że Skandynawia wydaje się niezbyt przyjazna. Jedynie uśmiech celnika dodaje trochę pozytywnych fluidów do tej ponurej atmosfery.
pusty
|
Rumak w całej okazałości. Gdzieś na trasie w Szwecji. |
Jadąc przez Szwecję mam wrażenie przemierzania krainy wiecznego spokoju, sielanki, gdzie czas jakby zwalnia, a ludzie żyją własnym rytmem. Jedynie większe miasta, które mijam raczej dość rzadko przypominają o pośpiechu i cywilizacyjnym zgiełku. Mieniące się różnymi barwami pola, czerwone domki tonące wśród połaci pól, zagrody ze zwierzętami i malownicze jeziorka dodające jeszcze smaczku do tej krajobrazowej mieszanki - takie obrazy najbardziej utkwiły mi w pamięci po 4 dniach spędzonych w południowej Szwecji.
<br>
Nareszcie Norwegia
|
04. Lodowiec Hardangerjokulen i jeziorka roztopowe na szlaku Rallarvegen. |
Norwegia wita mnie w swoich progach bez entuzjazmu i dopiero z mapy orientuję się, że już przekroczyłem granicę. W miarę jak wjeżdżam w głąb Norwegii teren staje się coraz bardziej wymagający i mocniej trzeba naciskać na pedały. Początkowo pojawiają się niewielkie wzniesienia, które powoli zaczynają przypominać prawdziwe góry. Jednym słowem krajobraz nabiera życia. Już na trasie z Mysen do Lillestrom nie mogę oprzeć się pokusie robienia zdjęć. Co kawałek zatrzymuję się i "pstrykam" gdyż każdy zakręt odkrywa przede mną coś nowego. Droga wije się między malowniczymi, skalnymi wzniesieniami, które dominują nad przejeżdżającymi pojazdami. Wspaniałą scenerię dopełnia widok na jezioro Oyeren, który nieśmiało, raz po raz przedziera się przez gęste korony drzew.
Górzysty charakter Norwegii sprawia, że budowa dróg przypomina wydzieranie naturze każdego skrawka terenu. Wymaga to drążenia tuneli, których turysta podróżujący przez ten kraj napotyka naprawdę sporo. O ile jest to turysta zmotoryzowany to nie ma z tym najmniejszego problemu, ale dla rowerzysty mogą być one czasami uciążliwe. Przed dłuższymi tunelami można spotkać znak informujący o zakazie wjazdu dla rowerzystów. Przyznam, że za którymś razem staje się to irytujące, ale wyjście zawsze się jakieś znajdzie. Najczęściej korzystałem ze starej drogi i omijałem nieszczęsny tunel. Często nadkładałem tym samym kilka, czy kilkanaście kilometrów, ale za to mogłem czerpać przyjemność z podróżowania w malowniczej scenerii zamiast pogrążony w ciemnościach. Czasami zdarzało się również tak, że jedyne co mi pozostawało to zwyczajne lekceważenie zakazu i kontynuowanie jazdy.
Podążając dalej drogą nr 7, która nosi miano drogi widokowej rzeczywiście jest czym nacieszyć oko. Początkowo biegnie ona wzdłuż linii brzegowej malowniczego jeziora Kroderen tuląc się do ścian skalnych, a następnie wprowadza mnie w wyższe partie gór. Tutaj wszystko wokół nabiera surowości, a roślinność staje się bardziej uboga. W końcu dominującymi elementami krajobrazu są górskie jeziorka, mchy, porosty i niewielkie drzewka kurczowo trzymające się skał. W takiej właśnie scenerii Norwegowie stawiają swoje domki letniskowe, które można dostrzec na zboczach gór. Znakomicie oddaje to ich przywiązanie do dzikiej przyrody i odludnych terenów.
Perełki Norwegii: Rallarvgen i Geirangerfjord
|
Trollstigen w całej okazałości. |
Po dość mozolnej wspinaczce docieram do Haugastol. Rozpoczyna się tu szlak rowerowy Rallarvegen prowadzący do miejscowości Flam. W rzeczywistości jest to stara droga wykorzystywana dawniej do transportowania materiałów podczas budowy torów kolejowych. Przeprawa przez góry osiemdziesięciokilometrowym szlakiem Rallarvegen jest prawdziwą przygodą i daje możliwość obcowania z nietkniętą ludzką ręką przyrodą. Po lewej stronie w oddali widoczny jest lodowiec Hardangerjokulen. Przykrywa on charakterystyczne, płaskie szczyty gór zwane fieldami, które powstały na skutek niszczącej działalności lodowca w plejstocenie. Na trasie zalegają zaspy śniegu, a przepchnięcie przez nie obładowanego roweru do łatwych nie należy. Po wspięciu się na wysokość tysiąca trzystu metrów szlak zaczyna opadać, a surowy górski krajobraz ulega zmianie. Zbocza gór porośnięte są przez drzewa i krzewy, które mienią się soczystą zielenią, a miejscami żłobią je wodospady, które przeobraziły się ze spływających strużek wody w prawdziwy żywioł. Tworzy to zapierającą dech w piersiach iście baśniową scenerię niemal wyjętą z książek przygodowych.
Najdłuższy fiord Norwegii, mierzący ponad dwieście kilometrów Sognefjord wita mnie obfitym brzedeszczem, a góry okrywa pierzyna chmur wprowadzająca ponurą i senną atmosferę. Od tego momentu zaczynają się prawdziwe góry i strome, kilkugodzinne podjazdy. Czasami droga wije się serpentynami po niemal pionowym zboczu jakby zaraz miała sięgnąć nieba. Jazda przypomina wtedy powolne wydzieranie górze każdego metra. Przemierzając krainę fiordów poruszam się wzdłuż brzegów tych głęboko wcinających się w ląd zatok. Uzmysławia to, dlaczego Norwegia pomimo niedużych rozmiarów posiada linię brzegową długości ponad dwudziestu tysięcy kilometrów.
Tak docieram do Hellesylt, gdzie czeka mnie godzinny rejs po "esowatym" Geirangerfjordzie, który uznawany jest za najbardziej malowniczy fiord w Norwegii. Właściwie, co kawałek warkocze wodospadów spływają z poszarpanych ścian skalnych. Zaskoczenie wzbudzają we mnie stare, niezamieszkałe już obecnie farmy przycupnięte na zboczach gór, tuż nad brzegiem fiordu. Chatki sprawiają wrażenie przyklejonych i aż dziw bierze, że jeszcze nie pospadały. Prom dopływa do miejscowości Geiranger, która jak inne miasteczka położone nad fiordami jest zakleszczone między wodą, a pionowymi zboczami gór. Stąd rozpoczyna się "Złoty Szlak", którym, po przejechaniu doliny Valldal wśród licznych upraw truskawek, docieram do Trollstigen i mam przyjemność zjechać po tej "drabinie trolli" prosto do Andalsnes. Droga ta, uznawana czasem za symbol Norwegii, naprawdę robi wrażenie.
Skakanie po wyspach
|
Surowy krajobraz odludnych Lofotów |
Coraz silniejszy wiatr daje znać, że zbliżam się do wybrzeża. Od tej pory rozpoczynam tak zwane "island hooping", czyli skakanie po wyspach i muszę przywyknąć do częstych wizyt na promach. Oznacza to czasami dwa albo trzy rejsy dziennie. Najbardziej porozcinana przeprawami promowymi jest trasa nr 7 zwana Szlakiem Wybrzeża. Podążam nim na północ przez pięćset kilometrów, a z drogi roztacza się widok na poszarpane wybrzeże i skalne wysepki, którymi jest ono upstrzone. W Bodo zjawiam się w samą porę, aby załapać się na prom na archipelag Lofotów. Po trzech i pół godzinach rejsu z morza wyłania się ciąg spiczastych gór obmywanych przez białe grzywy fal. W słoneczny dzień Lofoty można porównać do Tatr zanurzonych w Morzu Karaibskim. Przez Lofoty prowadzi właściwie jedna główna droga, która spina mostami i tunelem podwodnym poszczególne wyspy. Tak naprawdę to jazda jest tak płynna, że trudno je odróżnić i jedynie z mapy mogłem się zorientować, że właśnie przejechałem na kolejną wyspę.
Płynąc z Fiskebol do Melbu przedostaję się na archipelag Vesteralen, który prezentuje już zdecydowanie inne oblicze. Podczas gdy na Lofotach dominuje dzika, nienaruszona przyroda to tutaj człowiek jakby okiełznał naturę.
Nordkapp, czyli u celu
|
Symbol Przylądka Północnego, który na chwilę wyłonił się z gęstej mgły. |
Tuż przed Nordkappem czeka mnie jeszcze ostatni podjazd. Wszystko wokół wyłania się kawałek po kawałku z gęstniejącej mgły. Scenerię, w której jadę trudno opisać słowami. O ile wcześniej można było mówić o odludziu to teraz nawet to określenie jest niewystarczające. Mam wrażenie jakbym zmierzał do miejsca, z którego nie ma już powrotu.
Wreszcie jest. Niebieska tablica z napisem Nordkapp oznacza, że osiągnąłem główny cel mojej wyprawy. Po trzydziestu dniach jazdy rowerem w upale, deszczu i zimnie, po przemierzeniu prawie czterech tysięcy kilometrów przez całą niemal Norwegię dotarcie do północnego krańca kontynentu europejskiego jest ukoronowaniem moich zmagań. Warunki są trudne - mżawka, temperatura trzy stopnie Celsjusza, silny wiatr potęgujący zimno i mgła tak gęsta, że mam trudności, aby dostrzec centrum Nordkapphallen. Tego dnia sił starcza mi tylko na podjechanie do globusa i zrobienie tradycyjnej fotki. Następnie rozbijam namiot, zakładam wszystkie ciepłe ubrania i zasuwam się w śpiworze. Cały następny dzień spędzam na Nordkappie. W pewnym momencie gęsta jak mleko mgła znika, a moim oczom ukazują się skalne klify opadające do morza i cypel Knivskiellodden, który w rzeczywistości jest najdalej na północ wysuniętym punktem Europy. Stoję na skraju urwiska i spoglądam na fale, które roztrzaskują się o poszarpane skały ponad trzysta metrów niżej. Czuję się jakbym dotarł na koniec świata. Przed sobą mam tylko przepaść i bezmiar wody rozlewającej się po dalekie regiony arktyczne. Mówi się, trochę złośliwie, że na Nordkappie nie ma nic oprócz globusa i budki z pamiątkami. Jest w tym odrobina prawdy, ale chyba jednak tak właśnie ma być. Dzięki temu można poczuć tą niezwykłą atmosferę odosobnienia i oderwania od cywilizacji. To jest to, co przyciąga tu ludzi. Nie globus, nie pamiątki tylko chęć poczucia klimatu miejsca, z którego nie można już pójść dalej. Miejsca, gdzie nie ma właśnie nic poza krańcem kontynentu w postaci skalnego urwiska.
Przed sobą mam już tylko powrót do domu, czyli około dwa tysiące kilometrów do przejechania.
Artur dotarł na Nordkapp w 2006 roku. Już od <b>marca 2008</b> na stronach portalu SwiatPodrozy.pl będziemy śledzić losy jego <b>nowej wyprawy</b> - tym razem do dalekiego <b>Nepalu</b>. Zapraszamy!
Źródło: informacja własna
|