Szlak naszych podróży często prowadzi wysoko. Na tyle wysoko, że nie zawsze jesteśmy w stanie o własnych siłach powrócić do podnóży gór. Jako, że stara modlitwa wspinaczy mówi "Od śmierci w dolinach zachowaj nas Panie", dziś przyjrzymy się tym, którzy pomagają Bogu. Ratownik Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, to coś więcej niż zawód.
|
Adam Marasek podczas szkolenia lawinowego TOPR |
–Na początek dostaje się umowę próbną – 900 złotych przez trzy miesiące. Potem kolejną, na rok – około tysiąca. Z biegiem lat pensja nieco wzrasta – opowiada Krzysiek o swojej pracy. Siedzi na dyżurze w sobotni poranek. Nad jego biurkiem migają wskaźniki dwóch radioodbiorników. W każdej chwili może nadejść wezwanie. –Kim jesteśmy? Trochę pogotowiem ratunkowym, trochę policją, trochę strażą pożarną. Opatrujemy rannych, szukamy zaginionych, docieramy tam, gdzie karetka nie da rady, pomagamy gasić ogień. Czy da się z tego wyżyć? Raczej nie, wszyscy jakoś dorabiamy. Zwłaszcza, że tylko nieliczni pracują tu za pieniądze. Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe powstało ponad pół wieku temu. Tatrzańskie jest niemal dwa razy starsze. W obu organizacjach tylko kilka procent ratowników ma etat. Reszta to ochotnicy, wolontariusze. –Dostajemy ubrania i sprzęt od sponsorów. Nigdy jednak nie myślałem o tym, żeby zarabiać na pracy w GOPRze – mówi Paweł Konieczny. Urodził się u podnóży Gorców – w Rabce. Kandydatem na ratownika został w wieku 17 lat. Teraz studiuje w Krakowie, ratować wraca w weekendy. –Dlaczego wstąpiłem do GOPRu? Na kurs poszedłem z kolegą z liceum. Zawsze ciągnęło nas w góry. Nie nazywałbym tego powołaniem. Ratownicy, to nie księża. Może chodzi tu o to, żeby swoją "pasję górską" uczynić czymś pożytecznym dla innych?
"Pasja górska" to pojęcie trudne do określenia. Często pojawia się w rozmowach z ratownikami. Zwłaszcza wtedy, kiedy trzeba wytłumaczyć, czemu wstąpiło się do tej służby. Niezależnie od tego czym jest, "pasja" ma ogromną siłę. Nieraz łatwiej zdobyć dobrze płatną pracę, niż dostać "blachę" z niebieskim równoramiennym krzyżem - odznakę Pogotowia. Tutaj trzeba być doskonałym narciarzem, wspinaczem, świetnie znać pasmo górskie w którym chce się służyć. Przez minimum dwa lata jest się kandydatem na ratownika. Potem, po zdanym egzaminie składa się przyrzeczenie, że "póki zdrów będę, na każde wezwanie Naczelnika (...) udam się w góry celem niesienia pomocy ludziom jej potrzebującym". Żadna inna umowa o pracę nie jest tak długoterminowa. Dlaczego warto ją przyjąć?
|
- Mus człowieka ratować! - mówi Kuba Brzosko |
- Bo mus człowieka ratować! - odpowiada Kuba Brzosko z Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Cytuje ostatnie znane słowa Klimka Bachledy, legendarnego ratownika z Tatr, który zginął podczas akcji. –Właściwie to dziwne, że odwołujemy się do tego zdania. Klimek poszedł wtedy na skalną ścianę wbrew zakazowi naczelnika, łamiąc tym samym podstawową zasadę. Tak silny jest ten "mus", potrzeba niesienia pomocy. Z drugiej strony ratownictwo to też przygoda, "adrenalina". Zawsze coś się dzieje, czasem zdarzy się akcja ze śmigłowcem, czasem zejście do jaskini. Pogotowie, to wreszcie górska rodzina – zanim trafi się do służby trzeba zebrać poręczenia od dwóch ratowników, tak zwanych "ojców chrzestnych". Dzięki temu nie ma u nas przypadkowych osób i ufamy sobie nawzajem. Wisząc na 40–metrowej linie pod śmigłowcem wiem, że mogę polegać na ludziach w maszynie. Jestem dumny z tego, że służę w TOPRze. Nie ma tu motywacji finansowej. Trzy lata ratowałem etatowo w sezonie zimowym. Zarabiałem 1600 zł brutto na miesiąc. Znacznie więcej mogę mieć pracując jako przewodnik, czy instruktor narciarstwa. Tak też dorabia większość ratowników, bo dyżury na etacie zajmują tylko dwa tygodnie w miesiącu. W tej chwili jestem ochotnikiem. Udało mi się jednak całe życie związać z górami – każda moja praca jakoś się z nimi łączy. Zakopane, gdzie mieszkam, to jedno z nielicznych miejsc w Polsce, gdzie da się to osiągnąć.
Nie każdy ma jednak tyle szczęścia. Tomek Osojca co miesiąc wsiada w samochód i jedzie kilkaset kilometrów na południe. Z warszawskiego informatyka staje się ratownikiem Grupy Jurajskiej GOPR. - Urodziłem się znacznie bliżej gór, bo w Tychach – opowiada. –Dopiero studia i praca zagnały mnie tak daleko. "Komputerowcy"; w stolicy zarabiają całkiem nieźle, więc nie ma mowy o przeprowadzce. Kiedy wracam z Jury, koledzy pytają w firmie „Jak tam praca weekendowa?”. Mówię im, że to nie praca, bo przecież nic nie zarabiam, a nawet dokładam. Tylko że GOPR nie jest też do końca hobby. Za bardzo zobowiązuje. Nie mogę odmówić przyjazdu „bo mi się nie chce”. Trzeba dbać o kondycję, ale jednocześnie musiałem porzucić marzenia o karierze sportowca – nie starcza już czasu, żeby jeździć na zawody wspinaczkowe. Mimo to, jestem zadowolony ze swojego wyboru. Ratownictwo, to chyba najbardziej pozytywna rzecz, jaką można robić w górach, a do gór bardzo mnie ciągnie. Ciężko rozstać się z nimi nawet na miesiąc.
Czasem praca całkiem oderwie człowieka od GOPRu – mówi Paweł Konieczny. –Bywa, że ktoś dostanie blachę i już go nie ma. Kończy studia, wyjeżdża gdzieś zarabiać. Staje się „niewidoczny”. Nikt jednak nie występuje z organizacji – ratownikiem jest się praktycznie na całe życie. „Widoczni”, to ci których łatwo spotkać na dyżurach, czy szkoleniach. Ochotnik ma obowiązek odsłużyć 120 godzin rocznie. Jeżeli robi tylko tyle, to znaczy że się nie stara. Przyzwoita norma to 250 godzin. Rekordziści wyrabiają ponad tysiąc.
|
Ratownikiem jest się zresztą 24 godziny na dobę. –Prowadziłem kiedyś w czerwcu wycieczkę nad Czarny Staw pod Rysami – wspomina Kuba Brzosko. –Na naszych oczach spod Żabiego Konia zerwał się kamienny obryw. Sunął ze zwałami starego śniegu na dwóch turystów podchodzących pod zbocze. W ostatniej chwili schowali się za jakąś skałą. Zostawiłem grupę i popędziłem do tych ludzi. Śnieżny jęzor zastygł dosłownie nad ich głowami. Byli cali i zdrowi, ale gdyby wyszli trochę wyżej, mieliby małe szanse na przeżycie. Nigdy jednak nie tracimy nadziei. Zawsze zakładamy, że poszukiwany żyje. Kiedyś słowacki ratownik przeżył pięć godzin pod lawiną, która go zgarnęła. Miał głowę uwięzioną w śniegu tuż nad korytem strumienia, gdzie wytworzył się ciąg powietrza. Dzięki temu uniknął uduszenia. Gdyby jego koledzy kierowali się zdrowym rozsądkiem, mogliby przestać go szukać po pierwszej godzinie. Każdy ratownik jest trochę szaleńcem.
"Szaleństwo" nie przeszkadza jednak liczyć pieniędzy. Od kilku lat skrupulatnie robią to ratownicy wodni. Każdego lata tysiące woprowców wyjeżdżają za zachodnią granicę. Powód? Praca jest taka sama, a zarobki znacznie większe niż w Polsce. –Ratownicy górscy nie mają takiego wyboru – uważa ratownik z Grupy Podhalańskiej GOPR. –Żeby pracować na przykład w niemieckim pogotowiu, Bergwachcie, trzeba doskonale znać tamtejsze góry. Na zdobycie takiej wiedzy trzeba lat. Do tego dochodzi perfekcyjna znajomość języka. Nawet z takimi umiejętnościami trudno byłoby się jednak odnaleźć w obcym środowisku. Nie znaczy to jednak, że zagranica nie kusi. Mieszkam przecież na Podhalu, koledzy co chwilę wyjeżdżają i wracają z kosmicznymi jak na nasze warunki zarobkami. Czasem chciałoby się pojechać do jakiejkolwiek pracy. Na miejscu trzyma mnie głównie rodzina.
Wielu ratowników wyjeżdża "na saksy" - przyznaje Piotr Van der Coghen, naczelnik Grupy Jurajskiej GOPR. –Przede wszystkim są to studenci, przebojowi ludzie znający języki. Nieraz proszą mnie o zaświadczenie do CV, że są goprowcami. Taka działalność jest bardzo dobrze widziana za granicą, zwiększa szanse na znalezienie pracy. Zachodnie państwa bardziej doceniają ratowników. Czasem są to drobne, ale istotne gesty – na przykład darmowe przejazdy transportem publicznym w Austrii. –Polska, to jedyne państwo, gdzie ratownictwo górskie jest bezpłatne – dodaje Sylweriusz Kosiński, toprowiec, a „w cywilu” wicedyrektor zakopiańskiego szpitala. –Nawet już na Słowacji jest ono finansowane z ubezpieczeń górskich wykupywanych przez turystów. U nas trzeba polegać na dotacjach z MSW, funduszy unijnych i sponsorach. TOPR na szczęście dostaje też część pieniędzy z biletów wstępu na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego. Tylko dzięki temu mamy własny śmigłowiec. Godzina jego lotu kosztuje jednak 6 000 złotych. Nieraz ciężko nam związać koniec z końcem, mimo że tylko nieliczni ratownicy dostają wynagrodzenie za służbę.
- Pracuję za ludzką wdzięczność. Wbrew pozorom, to bardzo cenne wiedzieć, że się komuś pomogło – mówi Kuba Brzosko. –Chociaż czasem nerwy puszczają, kiedy ludzie traktują Pogotowie jak taksówkę. Kiedyś w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów spytałem turystę o grupę, która rano wyszła w trasę. Byłem ubrany "po cywilnemu", nie poznał, że jestem ratownikiem. –Nie wrócili, ale zadzwoni się po TOPR, to ich zwiezie – powiedział. Nie wytrzymałem i zjechałem faceta z góry na dół.
Kiedy pierwszy raz zadzwoniłem do Kuby powiedziałem, że chcę porozmawiać o emigracji wśród ratowników. –Ale ja kocham te góry i nie chcę nigdzie wyjeżdżać! – usłyszałem w odpowiedzi.
Źródło: informacja własna
|