Andrzej Kulka » Przewodnik - Europa » Skandynawia: okruch w głowie
Skandynawia: okruch w głowie



Niedawno przedstawiliśmy opowieść Artura Lorenca o Skandynawii z perspektywy roweru. Tym razem pora na cztery koła. Oraz czekany i raki. Co wytrzyma dłużej? Odpowiedź poniżej. Już wkrótce natomiast będziemy zamieszczać relacje z nowej wyprawy dwójki skandynawskich podróżników. Maciek Chmielecki i Tomek Mucha wybierają się w Kaukaz śladami Heraklesa. Teraz jednak zapraszamy na wspomnienia z Domu Gigantów i okolic.


Zobacz  powiększenie!
Słowa słowa słowa. Książki towarzyszyły nam cały czas. Dość nietypowy zestaw w nadzwyczajne miejsca. Kieszonkowa Biblia. Drobny druk, ale nie szkodzi, bo przecież tam gdzie się wyprawiliśmy słońce praktycznie nie zachodziło. Zawsze było jasno. "Dzieci z Bullerbyn" - trochę ze względów geograficznych. A nuż tam zawędrujemy? O ile taka wioska z trzema zagrodami w ogóle istnieje. I o ile odróżnimy ją od dziesiątek innych mijanych po drodze. Dla przeciwwagi – Nick Cave. "Kiedy oślica ujrzała anioła" - jedyna powieść szalonego rockmana. Kupiona pod wpływem impulsu w gdańskim hipermarkecie. Chora i fascynująca, rozgrywająca się w wyimaginowanej dolinie wiecznego deszczu. Czytana na zmianę, ze zgiętym kręgosłupem, na tylnym siedzeniu naszego krążownika szos - Audi 80. "Góry - wolność i przygoda", Biblia alpinizmu z obrazkami. Niejeden obrazek studiowaliśmy gorączkowo pod namiotem i na lodowcu.

Cztery książki, czworo podróżnych. Cztery historie? Możliwe, ale na razie ściśnięte w jedną czterema kołami samochodu. Niby zwykłe Audi, nawet lekko już przechodzone. W podróży staje się jednak raczej teleportem. Bo oto sprzęgło, jedynka, prawy kierunkowskaz i już niepostrzeżenie opuszczamy prażony 30 stopniowym upałem Gdańsk. Uciekamy o piątej rano, zanim południowa pożoga rozpali się na dobre. Na pomorskiej szosie przepala się żarówka w migaczu, lecz mkniemy dalej. Przez wściekłą burzę, przez zachodnią granicę, przez koszmarnie nudną niemiecką autostradę. Świat odrealnia się powoli. Albo wraca do swoich właściwych kolein. Bo oto wszystko jedno, która jest godzina. Będziemy grać w makao na asfalcie i słuchać Beatlesów aż ruszy się kolejka na prom w Rostocku. Będziemy opalać się na pokładzie aż dopłyniemy do Danii. Albo aż przewieje nas morski wiatr. I dalej, do przodu, przez kilometry mostu o zachodzie słońca. Szwecja! Trzeci kraj tego dnia. Kolacja w Malmo, nad brzegiem morza. Idziemy spać? Damy jeszcze radę! Zapada zmrok, nasz ostatni prawdziwy zmrok na kilka tygodni. Świt wstaje przed Oslo. Maciek za kółkiem trąca mnie łokciem, kiedy dojeżdżamy do skrzyżowania. Z głową w mapie mamroczę kierunek i numer szosy, po czym zapadam w sen. Grupowe mycie się w umywalce na stacji benzynowej. Droga zmienia się, daje nam znać, że zbliżamy się już do końca. Zapakowane po dach auto ledwo rusza na potężnym wzniesieniu. Szuter pryska pewnie spod kół. Przy drodze wyrasta skarbonka. Droga płatna. Monety do puszki, kwit wypisujemy sobie sami. Tak, jesteśmy daleko od domu. Jesteśmy chyba na OS-ie jakiegoś rajdu. Wokół nas góry. Śnieżne wierzchołki wybijają się ponad 2000 m.n.p.m. Wąska, żwirowa droga wije się zakrętami, trzaskam zdjęcia wychylony przez szyberdach. Parking ogrodzono drewnianymi balami. Nikt go nie pilnuje, bo niby po co? Zatrzymujemy się. Teleportowaliśmy się 34 godziny. Odpoczywamy, jemy, chłoniemy, oddychamy. Jesteśmy w Domu Olbrzymów – norweskim Jottunheimen. Wkładamy plecaki i przekraczamy próg. Przed nami, szeroka, dzika dolina. I szara, szutrowa szosa. Szara, szutrowa szosa – powtarzam jak mantrę, kiedy mijamy kilometr za kilometrem obarczeni 30-kilowym brzemieniem. W końcu na horyzoncie wyrasta hotel górski "Glitterheim". Ładny, dużo drewna. Zatrzymujemy się kilkaset metrów przed nim. Tutaj odległość staje się względna – jeśli czegoś nie zasłonią góry, będzie to widać godzinę drogi naprzód. A może więcej? Rozbijamy namioty przy strumieniu i idziemy spać. Nie czekamy na zmrok – nie przyjdzie.

Tylko remis

Zobacz  powiększenie!
Szczątki bramy lodowcowej - może widzieliśmy ją jako ostatni ludzie, zanim konstrukcja się nie zawal
Do kilku rzeczy trzeba się przyzwyczaić. Nie ma drzew. To dobrze - można od razu wgryźć się w podejście, a przebytych metrów nie kryje zdradziecki las. Góry mają progi. I progi, progi i progi. W zasięgu wzroku jest tylko ten najbliższy. I kiedy już z miną zdobywcy ma się stanąć na górskim grzbiecie, wyłania się następny. Wygodniej jest przyjąć, że to się nigdy nie skończy. Rozczarowanie na szczycie jest miłe, choć nie ma z kim wymienić wrażeń. Tutaj jest się samotnym. Nie licząc Galdhoppigen (2469 m.n.p.m.) - najwyższego szczytu Norwegii, wszystkie trasy robiliśmy we własnym towarzystwie. Nie wiemy gdzie podziewali się mieszkańcy hotelu. Było cicho. Był śnieg. I lód. I była brama lodowcowa, opatrzona czerwonymi tablicami bez słów. Imponująca z zewnątrz, wewnątrz pełna wymyślnych lodowych rzeźb. Może widzieliśmy je jako ostatni ludzie, zanim konstrukcja nie zawaliła się trzy dni po naszej pierwszej wizycie. Był nunatak – skała stercząca z lodowca, na której nazwie moglibyśmy połamać sobie język. Nie wiemy, kiedy ktoś był tam ostatni raz. Miesiąc? Rok temu? Żadnych śladów ludzkiej działalności. Ani śladów w śniegu, ani papierów, ani puszek. Tylko na drodze do przełęczy czerwone maźnięcie farbą na kamieniu. Jedyny kolor szlaku w Skandynawii. Kiedy przechodziliśmy przez przełęcz pierwszy raz (koło południa?) wydawał się tylko zbędną dekoracją. Kiedy wracaliśmy (koło północy?) wypatrywaliśmy kamiennych kopców z czerwonym symbolem jak zbawienia. Gęstej mgły jednak nie dało się przebić wzrokiem i pozostała nam czerwona strzałka kompasu. Nie pomogło nawet Słońce, które chowało się nad horyzontem bardzo płytko i właściwie nigdy nie przestawało świecić. Mgła to mgła. Brnęliśmy w niej z Maćkiem i Piotrkiem, znacząc czerwony szlak tym razem krwią, która z niewiadomych przyczyn lała mi się z nosa. Nie pamiętam już , co czekająca w obozie Marta powiedziała na nasz widok o drugiej, czy trzeciej nad ranem. Nigdy nie dowiem się, o czym myślała, kiedy nas nie było. Czasem historia rozplata się na pojedyncze wątki.

Czasem wracają do nas historie innych. Na przykład Tadeusza Piotrowskiego, o którego szaleńczych wyczynach w Ścianie Trolli mało kto pamięta u jej podnóża. Nie pamiętała kierowniczka campingu pod kilometrową skalną "lufą". Dała nam za to "topo" skały. Przyda się na przyszłość. Szturmem spróbowaliśmy wziąć Romsdalshorn (1550 m.n.p.m.). Ambitną, nieobitą drogą. Im bliżej szczytu, tym bardziej ambitną. Zwłaszcza, kiedy ma się do dyspozycji skromny sprzęt do chodzenia po lodowcach. Odwrót spod wierzchołka rozpoczął Piotrek pięknym, sześciometrowym lotem na linie. Tym razem musieliśmy uznać wyższość góry. Ostatnie jej okruchy wyciągnął z Piotrkowej, rannej ręki lekarz w Andalsnes. Co nieco chyba zostało jeszcze w naszych głowach. I nie przestanie męczyć, aż nie wrócimy po zwycięstwo. Albo raczej remis, bo podobno z górami tylko zremisować można.

Dach we mgle

Zobacz  powiększenie!
Góry znajdą się wszędzie. Nawet na archipelagu Lofotów drapaliśmy się przed północą na porośnięty borówkami kopiec. Byle zająć jak najlepsze miejsca, zanim słoneczna tarcza dotknie morza. Mieszkańcy Sto, miniaturowej mieściny, zaszyli się w nielicznych domach. Może chodzą spać wcześnie? Słońce opadło, lecz wciąż nie chciało się zrobić ciemno. W pomarańczowym, ciepłym świetle zasiedliśmy więc do ogniska ze starej europalety. Tam zastał nas wschód koło pierwszej w nocy. Mieszkańcy Lofotów i Vesteralen okazali się niemal nieuchwytni. W Henningsvaer znaleźliśmy całkiem opuszczony hotel. Jeszcze nie do końca wyblakło na drzwiach logo Visy i Mastercard. Załamał się natomiast pomost schodzący do morza. Woda głęboko wcina się w miejscowość, dzieląc ją idealnie na pół portowym kanałem. Rybne restauracje podziwiamy raczej jako osobliwość. Za równowartość obiadu dla naszej czwórki moglibyśmy dojechać chyba na Nordkapp - najdalszą północ Europy.

Tymczasem na południe wraca już Piotrek - czekają go wykopaliska na słonecznej Słowacji. Żegnamy go na dworcu w Kirunie. Górnicze miasto leży tuż za kołem podbiegunowym. Na horyzoncie hałda wielkości co niższych beskidzkich pagórków. Już w trójkę jedziemy pod Kebnekaise (2117 m.n.p.m.) - najwyższą górę Szwecji. Mozolnie kompletujemy Koronę Skandynawii. Bardzo mozolnie. Pod masyw czeka nas dziewiętnaście kilometrów podejścia, a zabrać trzeba mnóstwo sprzętu. Podobno wyzwanie jest poważne. Kamienista droga ciągnie się bez końca. Umysł pracuje na jałowych obrotach, bo trudno w tej monotonii myśleć o czymś sensownym. Co kilometr tabliczka z pokonaną odległością. Na każdą kolejną trzeba czekać coraz dłużej. Właśnie "czekać" bo wysiłek parcia do przodu po pewnym czasie staje się nieświadomy. Tylko mięśnie bolą coraz bardziej. Rozbijamy się tuż przed schroniskiem. Bieżąca woda w strumieniu, ogrzewanie ogniskowe. W schronisku internet i sklep. Mają doskonały dżem z niezidentyfikowanych owoców. I niezwykłe żelki, którymi można grać w rosyjską ruletkę. Trafiła się pomarańczowa? - wygrywasz. Anyżowa kulka obtoczona w soli? Pieprzowo-anyżowa papryczka? - przykro nam. Na rozgrzewkę wspinamy się na Kebnekaise "łatwą" drogą z pominięciem lodowca. "Pominięcie" oznacza kilometry nadłożonej drogi i kilkaset metrów zejścia z kamienistej przełęczy. Po to, by zaraz zdobywać utraconą wysokość z powrotem. We mgle. Z mgły wyłania się idąca przede mną Marta. Wraca, bo zaczęło się pole śnieżne, a wierzchołka nie widać. Ufny w strzałkę kompasu napieram mimo wszystko. Wiatr rozwiewa mgły na minutę. Wyznaczam azymut i staram się go nie zgubić. Na czubku lodowej kopuły zatknięto flagę Szwecji. - That`s the roof of Sweden! - cieszą się napotkani po drodze Duńczycy. Wiatr dmie, zagłusza słowa, więc bezzwłocznie schodzimy na dół. Albo jednak zwłocznie, bo w końcu jestem na lodowym zboczu sam i znów intuicyjnie wybieram kierunek. Koniec śniegu, teraz we mgle do krawędzi skalnego plateau i chwilę odpocznę. Napieram przed siebie minutę za minutą. Kompasu nie chce mi się już wyciągać. Przede mną majaczy coś jasnego. Czy to już krawędź? Chyba jednak nie. Pod stopami ponownie śnieżne pole. Czerwona strzałka znów wraca do łask.

- Weźcie przewodnika! Jest niebezpiecznie! - słyszymy w schronisku, kiedy kogokolwiek spytamy o drogę na "Kebne" przez lodowiec. Kalkulator w głowie przelicza honorarium przewodnika na litry dieslowskiego paliwa. Matematyka jest nieubłagana. Pakujemy liny, uprzęże i śruby lodowe na plecy. Ciężko, ale bezpiecznie. Związani przecinamy cielsko lodowca pocięte błękitnymi strumieniami. Tylko strumieniami, bo o szczelinach nie ma mowy. Renifery przyglądają nam się z zaciekawieniem, ale uciekają, kiedy dziwny twór z liną i czekanami zbliża się za bardzo. Z rozpędu przypinamy się jeszcze do stalowej poręczówki wiodącej zakosami przez skalne złomiska. W Tatrach "trudną" drogę na Kebne zaszczycono by może kilkoma łańcuchami. W końcu odpinam karabinek i skupiam się na spokojnym pięciu się w górę. Maciek czeka na mnie wyżej chyba już od dłuższego czasu. Pewnie odpiął się znacznie wcześniej. Wracamy nocną - nienocą do bazy.

Powrót do auta zamienia się w wyścig z czasem. Jedzenia zostało w plecakach tyle co nic, a żołądek ma swoje prawa. Sześć kilometrów przed parkingiem, na brzegu jeziora rozsiadła się niewielka chatka. "Lap-Donalds". Dają tam bułki z reniferem. "Renburgery". Gotów jestem odżałować 20 złotych. 13 kilometrów z plecakiem przebiegam (a przynajmniej chciałbym przebiec) jedząc przydrożne borówki. Do "Lap Donaldsa" dopadam kwadrans przed zamknięciem. - Musiałeś marzyć o Renburgerze od dawna - uśmiecha się na mój widok sprzedawca. Zdradza mi sekret dobrej diety - Jem mięso renifera i piję kawę.

Koniec-niekoniec

Zobacz  powiększenie!
Happy-never-end
Od całkiem innego Szweda poznałem sekret szybkich samochodów. - To cudo ma ponad 30 lat i jest najszybszym autem w tym kraju - uśmiechnął się Sven, właściciel leśnego campingu wskazując na swój "motohome" Volvo. Kiedy zobaczysz korek dziesięciu samochodów, ja zawsze jestem pierwszy! - zaśmiał się już całkiem otwarcie. To było jednak dawno, a my mamy poważny problem. Do Finlandii i ostatniej góry Korony Skandynawii - Haldi - jeszcze kawał drogi, a my debatujemy nad plamą oleju rosnącą na asfalcie. Audi Maćka krwawi, a my nijak nie możemy mu pomóc. Czas na rachunek sumienia - zerwanie ręcznego dało się jakoś przeżyć. Zatarte hamulce najwyżej lekko postraszyły dymem. Wyskakująca "piątka" tylko urozmaicała podróż. Kapryśny zamek i klapa bagażnika uczyły nas staranności i cierpliwości. Ale teraz jest źle. Szukamy warsztatu, aż wreszcie utykamy na kiruńskiej szosie. Na wstecznym, bo tylko taki bieg można wrzucić. Czas stanął w miejscu. Rusza znów, gdy przypominamy sobie ogólnoświatowy symbol autostopu.

Audi pozostało za kołem podbiegunowym już na zawsze. Kupił je rudobrody potomek Wikingów i właściciel jedynego w Kirunie złomowiska. Podrzucił nas nawet na rogatki miasta z naszym bagażem. Wystające czekany, rogi renifera przy plecaku, brudne ciuchy, miesięczny zarost na mojej i Maćka twarzy - nie najlepszy zestaw dla autostopowicza. Cóż mamy wakacje, mamy i czas. Jak nam się znudzi, kupimy rowery. Dobrze zapakowane Volvo zatrzymuje się pięć minut później. W środku już trójka pasażerów. Wszyscy młodzi. Kierowca rzuca okiem na nasze bagaże. - Wsiadajcie! Fajnie, że się wspinacie! Szczęśliwi jak dzieci z Bullerbyn pakujemy się do auta. Za miłosiernym Samarytaninem za kółkiem zmierzamy do happy-never-endu.

Źródło: informacja własna
1
Przewodnik - Europa
WARTO ZOBACZYĆ

Watykan: Stolica Apostolska
kontakt
copyright (C) 2004-2005 Andrzej Kulka                                             powered (P) 2003-2005 ŚwiatPodróży.pl