Andrzej Kulka » Felietony » Kierat 2008: pochwała napierania
Kierat 2008: pochwała napierania



Fot. Waldis
Niektóre rzeczy są nieuniknione. Na przykład stojąc w południe w dusznym wnętrzu busa do Limanowej doskonale wiem, że za parę godzin będę zdany na własne siły i przemoczony do suchej nitki. I nie mam nic przeciwko temu. A skoro tak, można na chwilę przestać myśleć o nadchodzącym maratonie. Słońce grzeje, pełnoletni mercedes chce się rozlecieć na każdym wzniesieniu. Z ciekawości spoglądam kierowcy przez ramię. Bus przejechał już trochę ponad 750 tysięcy kilometrów. I trzyma się jakoś. A mnie czeka tylko setka. Tyle co nic. Myśli znów wracają do Kierata.


Zobacz  powiększenie!
Nocny deszcz (fot. Waldis)
Nazwa "Kierat" kojarzy się raczej z codziennym natłokiem w pracy i ciężką harówką niż z wolnym czasem. A tymczasem mój "Kierat" to właściwie rozrywka. Górski maraton na orientację. Start: 16. maja, godzina 18. Sto kilometrów, piętnaście punktów kontrolnych do odnalezienia, trasa w kształcie pętli, trzydzieści godzin czasu. Wędrówka po Beskidzie Wyspowym i Gorcach. Piękna sprawa! - Jak to? Tak przez ponad dobę będziemy stali? Znaczy szli, ale bez siadania? – dziwi się Paul. Ale dziwić już się może do woli, bo wybiła szósta wieczór i właśnie ruszyliśmy z Limanowej. Nie ma miejsca na rozmyślania. No i w głowie też nie ma miejsca, dla ogarnięcia tego stanu rzeczy. Zapisaliśmy się na imprezę i idziemy. Ja chyba dlatego, że chcę się odegrać za zeszłoroczne upokorzenie. Kierat 2007 puścił mnie tylko do 68 kilometra. A Paul? Paul przyjechał do Polski studiować. Ale uczyć można się wszędzie, a w jego rodzinnym Aachen gór jak na lekarstwo. Idziemy więc w góry.

Jest dokładnie tak, jak się spodziewałem. Po trzech godzinach marszu zapada zmrok i spada deszcz. Leje obficie, kiedy maszerujemy na drugi punkt kontrolny. Suche rzeczy tkwią bezpiecznie w plecaku, zawinięte w worek na śmieci. W marszu jest całkiem ciepło, mapa i portfel opakowane są w folię. Wszystko w porządku. Na całej trasie moknie jeszcze dokładnie 300 innych zawodników. Nie odeszliśmy jeszcze daleko od startu, więc grupa nie rozbiła się na razie na jednostki. Maszerujemy chodnikiem w Szczawie całkiem sporą ekipą. Okolica wydaje się jakby znajoma – czyżbym tu już kiedyś szedł? Oczywiście! Tutaj wypadał 80. kilometr Kierata 2006. Gdzieś na tym chodniku grzebałem w apteczce, szukając panadolu dla cierpiącej koleżanki. Pomogło do mety, a na mecie skończyło się inwalidzką kulą, ale i satysfakcją z "setki". Bez bólu chyba byłaby mniejsza.


Zobacz  powiększenie!
Jeszcze przed startem (fot. Waldis)
A może cały ten maraton kręci się wokół bólu? Oczekuje się go z pewną niecierpliwością podszytą strachem. Czy coś zacznie obcierać w bucie na pierwszych kilometrach? Może skarpetki nie takie jak trzeba? Wkładki w butach czy aby odpowiednie? No bo jak zacznie boleć teraz, to co to będzie na 50, a co na 80 kilometrze? Paranoja jakaś. Nic nie boli, a niepokoi wszystko. Bólu oczekuje się jak przeciwnika – dopóki nie nadejdzie nie wiadomo gdzie i jaki będzie. Kiedy się pojawia, wiadomo już z czym przyjdzie się mierzyć, można ocenić szanse, można walczyć. A na początku trasy? Pierwsze złe myśli, jeszcze przed zmrokiem, wywiał w końcu wiatr na Przełęczy Słopnickiej. – Dobrze się idzie! – uśmiechnąłem się do Paula. I faktycznie – zaczęło się iść doskonale. Ale na wszelki wypadek poboczem – wiadomo, asfalt jest sprzymierzeńcem bólu.

Deszcz natomiast bywa sprzymierzeńcem piechura. Zmusza do tego, by iść. Idziesz – jest ciepło. Pić się nie chce. Znajdziesz kawałek miejsca pod dachem – zrzucasz mokre rzeczy, a wdziewasz suche i pelerynę. I dalej, dalej! Rozmiękłe podejścia są może i śliskie, ale jakoś unikam upadków. Napieramy z Paulem przez beskidzką noc. Nawet księżyc w pełni pokazuje nam się czasem zza chmur. Przestaje padać, a ja właśnie przypominam sobie piosenkę z „Czterech Pancernych”. Deszcze niespokojne! Mózg odgrywa znaną melodię w głowie. Czasem zatnie się przy jakimś wersie, ale mimo to napiera do przodu przez zakręty zwrotek, jak my przez zakręty drogi. Nawet nie wiedziałem, że to znam. Ale tak już jest z mózgiem w drodze. Nieprzewidywalna bestia – człowiek idzie, stara się, a ten tu przypomina sobie jakieś rymowanki, cytaty nie wiadomo skąd. Nudzi mu się, czy co? Ale nie powiem, pomysł z Pancernymi nawet przyjemny. Przy wyobrażonych dźwiękach piosenki osiągam punkt czwarty. Przyczepa campingowa stoi na polu namiotowym w Rzekach. Witamy w Gorcach! Na moście prowadzącym na pole stoją zapalone… znicze. Oryginalny pomysł, ale trzeba przyznać, że przeoczyć to trudno. A że nie przeoczyliśmy, to podbijamy z Paulem karty startowe i napieramy dalej!

Nie wiem, kto wymyślił pojęcie „napierania”, ale do gorczańskiej drogi pasuje ono idealnie. Długa, ciemna, leśna. Przebijamy się przez kolejne kilometry coraz bardziej śrubując tempo. Skończ się, skończ się wreszcie – zaklinamy, a ta nic. Więc ciągniemy dalej, chlapiemy błotem, wbijamy z pasją kije, chciałoby się tę ścieżkę nawinąć na teleskopowy kijek jak makaron. I wreszcie się udaje. Zasapani wypadamy na rozległą, trawiastą przestrzeń Jaworzyny Kamienieckiej. Tu się oddycha! Marnotrawimy oddech na kilka przykrych słów pod adresem ostatniego podejścia. Ale za to aż do Turbacza jesteśmy zachwyceni. Chłód nocy, mgła fantazyjnie układa się w świetle czołówki. W dole świeci Nowy Targ, ale my jesteśmy ponad metropolią i jej problemami. Do schroniska pod najwyższym szczytem Gorców wpadamy przez trzecią rano. Dziwnie wygląda dolna sala, którą obsiedli ubłoceni rajdowicze. Byle gdzie, byle szybciej. Piję rosół siedząc na drewnianych schodach. – Już? – pyta Paul. – Już! – wygrzebuję resztki makaronu z kubka i wstaję. Mamy 41 kilometrów w nogach. A do świtu chcemy mieć pięćdziesiąt – półmetek czeka w Orkanówce. A że jesteśmy mocni, to mieć będziemy. Mkniemy przez noc dalej. Euforia drogi.

Euforia, jak to euforia kończy się o świcie na manowcach. Konkretnie w Koninkach, gdzie schodzimy myląc szlak pod sam koniec. Rzut oka na mapę i wiadomo wszystko. Czekają nas teraz za karę trzy kilometry asfaltu, zanim powrócimy na trasę. Euforia ustępuje miejsca zimnej zaciętości. Mamy czas? Mamy! Dojdziemy? Dojdziemy! Boli? Ano pobolewa w nogach czasem. To tu to tam. I co z tego? Ano nic. Można się przyzwyczaić. Dojdziemy? Dojdziemy! I na półmetek, i do samej Limanowej przed końcem dnia. „Jeszcze dziś będziesz ze mną w raju” – to znowu odzywa się mózg i jego cytaty z głębin pamięci. No proszę – Biblię zaczął cytować. I to jak! Słowa Jezusa do Dobrego Łotra. A czy ja jestem Dobrym Łotrem? Raczej egoistycznym – chodzę sobie w kółko, szukam jakichś punktów, stawiam się w kłopotliwych i męczących sytuacjach. Udowadniam coś sobie? Za dużo pytań. Idziemy!

Zobacz  powiększenie!
Upragniony półmetek
I dochodzimy. Jakoś koło szóstej rano. Otwieram tuńczyka, obieram banana i popijam Red Bullem. Sprawdzam co zjada Paul, ale też wybrał jakąś szaloną kombinację z jogurtem w roli głównej. – W domu byśmy tego nie zjedli! – śmiejemy się z samych siebie. Na punkt kontrolny przychodzi gospodarz z pobliskiego pola i daje nam wyraźnie do zrozumienia, że następni rajdowicze, którzy pójdą „na skóśkę” spotkają się z gorącym przyjęciem. Idziemy więc drogą. Gorące przyjęcie i tak funduje nam beskidzki maj. Dopiero świta, a temperatura rośnie błyskawicznie. Nadchodzi senność, a w dodatku marsz po polnych kamieniach budzi wszystkie uśpione bóle. Raz tu, raz tam. Skoro tak, to pewnie nic poważnego. A może jednak? Lewa kostka wyraźnie odzywa się od dłuższego czasu. Pora poważnie porozmawiać z organizmem. – W dziesięć godzin skończymy trasę i będzie spokój! Rozumiesz? – argumentuję sobie w głowie. Bez odzewu. Oczywiście kostka odzywa się bez przerwy. Trudno. Na razie mamy z Paulem powód do dumy, bo odnaleźliśmy prostą drogę do dziewiątego punktu. Znajdujemy namiot zaszyty na polance nad rzeką. Nie miałem zamiaru siadać, ale jednak muszę. Niedobrze. Paul jest zmęczony, ale wydaje się być w doskonałej formie. Zdążył już opracować wstępny plan drogi do „dziesiątki”. Przekraczamy rzekę i napieramy dalej. Raz ścieżką, raz na azymut, przez chaszcze, jeżynowe „potykacze”, gałęzie drzew. Bez kompasu byłoby ciężko. Z kompasem też jest. W końcu lądujemy na górskim grzbiecie z piękną panoramą. By się tu chętnie zostało. Ale nie można. Zwłaszcza, że nie wiemy, gdzie jesteśmy. Schodzimy na azymut do najbliższych zabudowań. – Przepraszam bardzo, ale gdzie ja jestem? – pytam starszego pana z pierwszego domu z brzegu. Z (mam nadzieję) rozbrajającym uśmiechem. A pan też uśmiecha się rozbrajająco i wyjaśnia. Wyjaśnia na przykład, że ostatni kilometr do jego domu zrobiliśmy niepotrzebnie i ogólnie czeka nas kawał powrotu pod górę. Wracamy. A ja wracam do rozmowy z własną nogą. – To może taki układ zrobimy? Ja przejdę dzisiaj ten maraton, a potem koniec i zajmę się jakimś mało urazowym sportem. Pływaniem! Co ty na to? – pytam w myślach. Bez odbioru. Nie licząc igły bólu, którą znoszę szczerząc zęby w osobliwym grymasie twarzy. – Popatrz na to logicznie – tyle wysiłku się zmarnuje! Wszystko będzie dobrze, tylko daj mi spokój jeszcze na 10 godzin! Może być?! – tłumaczę jak dziecku. Chyba nie może być, a w dodatku Paul rozwija olimpijskie tempo i zwalnia co chwilę czekając na mnie. Wiem, że go spowalniam. Próbuję dalej negocjować z organizmem. – Słuchaj! To tylko 35 kilometrów! Damy radę! To nic innego, tylko skończona ilość precyzyjnych kroków. Dokładnie 35 tysięcy. Oj, to nie była dobra motywacja.

Zobacz  powiększenie!
25 km różnicy między zdjęciami...
Dochodzimy wreszcie do upragnionej „dziesiątki”. Znowu siadam, by porwać się w bohaterskim zrywie na azymut pod najbliższą górę. Gdzieś pod jej wierzchołkiem ma być „jedenastka”. Na chwilę wracam chyba do normalnego tempa. Ból jednak też wraca, a w dodatku dekoncentruje mnie w nawigacji. Lądujemy na (prawdopodobnie) nieoznaczonej na mapie drodze w środku lasu. Dziwnie pasuje ona swoim przebiegiem do żółtego szlaku. A szlak wiedzie do celu. – Może będziemy mieć szczęście? – zagaja przyjaźnie Paul. – Dasz radę? – pyta z niepokojem. A ja właśnie uświadamiam sobie, że rady nie dam. Nie ma mowy, żebym mógł dotrzymać mu kroku. Ale do punktu i tak dowlec się muszę, więc na razie napieram dalej. Mamy szczęście i chyba po kwadransie znajdujemy polanę z namiotem. Żegnam się z Paulem, życzę powodzenia i padam spać w trawę. Głos rozsądku mówi, że właśnie pożegnałem się z Kieratem. Na 67. kilometrze., o pierwszej po południu, 11 godzin przez końcem maratonu. Ale już gdzieś w środku kiełkuje nadzieja.

Budzę się o piętnastej. Wydaje mi się że spałem, ale zamiast snów pamiętam tylko odgłosy otoczenia dochodzące z oddali. Nadzieja jest dalej. Upewniam się u sędziów maratonu, że z tej polany może być ciężko zwieźć mnie do bazy. I to chciałem usłyszeć. Zawijam nogę z powrotem w bandaż zdjęty do snu, powoli podnoszę się z ziemi i… zanim orientuję się co się stało, ląduję z powrotem w trawie. Nie jest lekko. Spróbuję inaczej. Jeden kijek w ziemię. Drugi. Ręce na kijki. Zdrowa noga wstaje. Chora stoi. Stoję! No to pójdę. Bez wielkich ambicji, ale kolejny punkt powinien być w moim zasięgu. Osiem kilometrów, zamykają za cztery godziny. Wykonalne. Idę. Wyspałem się, dam radę. Koło mnie przebiega piękny golden retriever. Skąd on tutaj?! Zaraz, to tylko moja zafoliowana mapa powiewa wystając z kieszeni. Czy aby na pewno się wyspałem? Coś trzeba robić. Liczę kroki. Do dziesięciu i od nowa. Nie nudzi mi się. Schodzę z góry. Planuję każdy krok. Spotykam kogoś. Podchodzimy pod Mogielicę. Ktoś mi ucieka. Schodzę z Mogielicy. Za mną idzie burza. Nie ucieknę jej, bo muszę planować każdy krok. Grzmi i błyska. Nieśmiało sugeruję Bogu, że nie chciałbym zginąć od pioruna tuż przed punktem. Wali blisko, ale wystarczająco daleko. Dziękuję Bogu. Kamieniste zejście trwa. I kończy się. Dziwne. Punkt. Kawa i żurek.

Kierat 2008 skończył się dla mnie na punkcie 12 i 75 kilometrze. Kawą i żurkiem. Odpuściłem w (jak mi się zdaje) ostatnim właściwym momencie. Paul dokończył dzieła i przeszedł 100 km w 29 godzin. Ja wracam za rok. Wyleczę popsute ścięgno (bo to ono położyło kres mojej drodze), stanę na starcie, pokłócę się znowu z całym ciałem i większością tego co siedzi w głowie. Podobno zresztą każdy umysł ma kilka elementów, nie zawsze ze sobą zgodnych. Nie wiem, jak nazywa się ta część, która pcha do przodu, ale chyba jako jedyna nie ulega kontuzjom.

PS. Tegoroczny Kierat wygrał Paweł Dybek z czasem 14h 4min. Chwała biegaczom!

Źródło: informacja własna
1
Felietony
WARTO ZOBACZYĆ

Lublin: kraniec Małopolski
kontakt
copyright (C) 2004-2005 Andrzej Kulka                                             powered (P) 2003-2005 ŚwiatPodróży.pl