Andrzej Kulka » Przewodnik - Europa » Czechy: Rowerowy trud
Czechy: Rowerowy trud

Sylwester Banasik


Część Czytelników pamięta jeszcze relacje z Nepalu, jakie przychodziły od dwójki Polaków kilka miesięcy temu. Teraz Sylwester Banasik - 50% nepalskiego duetu szykuje się na podróż do Ameryki Południowej. Zanim wyruszy, przedstawiamy jego opowieść niemal z naszego podwórka. Dwa koła i jeden cel - Republika Czeska. Przeszkód co niemiara. Co z tego wynikło? Zapraszamy do lektury!


Zobacz  powiększenie!
Droga na południe. Bardzo bluesowo.
Na pomysł wyprawy wpadłem jeszcze podczas poprzedniego wyjazdu do Nepalu. Założenie było proste, rower i ja – kierunek Czechy, dokładniej okolice Pragi. Termin wyjazdu był bardzo luźny. Po przylocie z Himalajów miałem odpocząć i wtedy znalazłem czas na kolejny wyjazd. Niestety, trochę mnie poniosło, jeszcze dobrze się nie wyleczyłem i już wyruszyłem dalej. No cóż, wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie miało to fatalne skutki, ale o tym później. Przygotowania do wyjazdu były dość krótkie. Kupno nowych opon do mojego rumaka, przygotowanie prowiantu – płatki owsiane z bakaliami, kaszki ryżowe dla niemowląt. Jedzenie może dziwne, ale bardzo kaloryczne i zajmuje mało miejsca w sakwach. Prowiant plus cały ekwipunek ważyły ponad 30 kg. Kiedy założyłem to wszystko na rower, na początku było strasznie ciężko utrzymać równowagę. Po kilku kilometrach można się do tego przyzwyczaić. Plan na pierwszy dzień był taki, żeby przejechać jak najwięcej. Po pięciu godzinach przyszedł czas na pierwszy posiłek. Byłem już nieźle zmęczony, a przejechałem dopiero a może aż 100 km. Chciałem jechać jak najdłużej. Kolejne cztery godziny okazały się zdecydowanie trudniejsze. Nogi, ręce, plecy, szyja nie były przyzwyczajone do takich długich tras i strasznie wszystko mnie bolało. Kiedy po prawej stronie zobaczyłem las, postanowiłem, że to już pora na znalezienie miejsca na nocleg.

Rozbiłem namiot, niestety mój mały domek okazał się niezbyt dobrym wynalazkiem. Jest bardzo mały, jednopowłokowy. Jego główną wadą jest to, że po całej nocy na ściankach i suficie skrapla się duża ilość pary wodnej, która swobodnie spada na śpiwór. Rano miałem ogromne zakwasy, ale byłem przygotowany, że tak będzie. Wstałem o 6 rano, a o 7 byłem już w trasie. Po godzinie dojechałem do Wrocławia. Zapomniałem dodać, że pierwszego dnia przejechałem 160 km. Wynik całkiem niezły. Drugi to już inna droga, sporo podjazdów. Natomiast średnia prędkość była bardzo zbliżona do tej, którą uzyskałem dnia poprzedniego. Wytłumaczenie jest całkiem proste – jak jest podjazd to za chwilę będzie zjazd, na którym można poszaleć. Tego dnia uzyskałem chwilową prędkość prawie 65 km/h. Nie było to zbyt mądre z mojej strony, bo wypadek przy takiej prędkości pewnie zakończyłby się tragicznie. Prawie udało mi się dojechać do granicy polsko-czeskiej. Około godziny 17 w wielkim pośpiechu szukałem miejsca na nocleg, bo nadciągały tak czarne chmury, że bałem się nawet na nie spoglądać. Z głównej trasy skręciłem do małej wsi, w której było bardzo ładnie skoszone pole. Zapytałem pani z pobliskiego domu, czy mogę się tam rozbić z moim namiotem. Kobieta popatrzyła na mnie jak na idiotę i z uśmiechem powiedziała: „A niech pan robi, co chce”. Poprosiłem ją jeszcze o wodę, żebym mógł sobie przyrządzić posiłek. Tego dnia przejechałem tylko 130 km.


Zobacz  powiększenie!
Obozowy poranek
Kolejny etap to niekończące się podjazdy i zjazdy w okolicach granicy. W Lubawce kupiłem sobie maści przeciwbólowe – moja szyja nie była przystosowana do pozycji jaką ciało przyjmuje na rowerze. Po wjeździe do Czech zdziwiło mnie, jak tam jest zielono. Krajobraz bardzo mi się podobał, choć pod względem trudności było gorzej, niż przypuszczałem. Paręnaście kilometrów za granicą zatrzymał się samochód, z którego wysiadł mężczyzna – Polak mieszkający na stałe w Czechach. Był bardzo zdziwiony, że chce mi się taki kawał jechać. Tego dnia pokonałem ponad 170 km. Byłem bardzo zmęczony i zacząłem odczuwać pierwsze objawy jakiegoś przeziębienia. Nie był to dobry znak, miałem jedynie nadzieję, że to nie przeszkodzi mi w dalszej wyprawie. Niestety, okazało się inaczej. Czwartego dnia jechało mi się już bardzo ciężko, czułem się osłabiony. Wiedziałem, że przed wyjazdem byłem mocno przeziębiony i obawiałem się, że teraz choroba powróci. Patrząc na mapę, minąłem Pragę z lewej strony. Chciałem jechać dalej. Wieczorem czułem się już tragicznie – wysoka temperatura, kaszel, ogólne osłabienie. Na domiar złego w nocy strasznie padało.

Rano nie miałem siły wywlec się z namiotu, nie mówiąc już o jeździe na rowerze. Wiedziałem, że w takim stanie daleko nie zajadę. Spakowałem swój dobytek i ruszyłem do domu. Niestety, po krótkim czasie wiedziałem już, że ta wyprawa się zakończyła. Wszystko sprzymierzyło się przeciwko mnie – choroba, pogoda (deszcz, który miał padać przez najbliższe 5 dni). Zawróciłem w kierunku miasteczka, w którym dzień wcześniej przejeżdżałem koło stacji kolejowej. Plan był prosty, muszę dostać się do Pragi a stamtąd to już EuroCity zawiezie mnie do Polski. Żeby dojechać do stolicy Czech, musiałem przesiadać się trzy razy i za każdym razem wszystko wyglądało tak samo, najpierw rower, cztery ciężkie sakwy, duży wór transportowy, a konduktorzy tylko poganiali. Miałem dość!

Po trzech godzinach dojechałem do Pragi, a tam kolejna niespodzianka. Pociąg bezpośredni do Polski nie zabiera rowerów. Na moje pytanie w informacji: „To jak mam dojechać do kraju?” wredny pan z uśmiechem na twarzy stwierdził: „no na kole”. Ewidentnie nie miałem ochoty na żarty. Chwila namysłu i stwierdziłem, że muszę dotrzeć do jakiegoś miasta blisko polskiej granicy, a stamtąd to już jakoś sobie poradzę. Wieczorem byłem w miejscowości Kralovec. Niestety, pociągi do Lubawki jeżdżą tylko w weekend. Pani w kasie kazała spróbować na dworcu autobusowym. Była 20.00 i wszystkie autobusy zakończyły już pracę na tej trasie. Nie pozostało nic innego, jak wsiąść na rower i w drogę. Niestety ta część trasy była bardzo pofałdowana z wieloma podjazdami, za to mniej zjazdów. To wszystko plus moja choroba sprawiło, że jechałem jak żółw. Do Lubawki dotarłem około 21:30. Tego dnia polska reprezentacja grała mecz na Euro 2008. Zapytałem grupki młodych ludzi, gdzie jest dworzec PKP. Wskazali na pobliski budynek. Podziękowałem im i ruszyłem w tamtym kierunku, ale za plecami usłyszałem, że PKP jest nieczynne od wielu lat. Było jasne, że czeka mnie jeszcze 15 km drogi do Kamiennej Góry. Tam też zlikwidowano stację.

Autobus do Wrocławia odjeżdżał o 5 rano. Jakoś nie uśmiechało mi się siedzenie na dworze przez 7 godzin. Przy dworcu był ładny hotel. Niestety, moje fundusze nie przewidywały takich okoliczności. Miła obsługa zaproponowała mi nieposprzątany pokój w promocyjnej cenie 20 zł. Przespałem się i następnego dnia byłem już w domu. Tak właśnie zakończyła się moja przygoda w Czechach.


Źródło: informacja własna
1
Przewodnik - Europa
WARTO ZOBACZYĆ

Ukraina: Na tropie Kresów
kontakt
copyright (C) 2004-2005 Andrzej Kulka                                             powered (P) 2003-2005 ŚwiatPodróży.pl