Masyw Elbrusa składa się z dwóch szczytów oddalonych od siebie o 3km: zachodni 5642mnpm i wschodni 5621 mnpm. Siodło między wierzchołkami znajduje się na wysokości 5200mnpm. Początkowo w 1829 r. zdobyto szczyt wschodni, a w 1874 r. również szczyt zachodni. W czasie II Wojny Światowej Elbrus był najwyższym szczytem III rzeszy niemieckiej. Pierwszy polak, Jerzy „Druciarz” Rudnicki, zdobył szczyt w 1956r.
Lodowce, które pokrywają Elbrus zajmują teren 144 mkw i często nazywane są małą Antarktydą. Góra dzięki swych łagodnym kształtom uważana jest za technicznie łatwą. Jest w tym dużo prawdy. Podczas dobrej pogody na szlaku wiodącym na szczyt wystarczą turystyczne raki i czekan ale góra niestety jest bardzo kapryśna i na turystów czeka tutaj wiele niebezpieczeństw. Elbrus przewyższa otaczające szczyty prawie o 2 km więc porywisty wiatr, niskie temperatury, wszech otaczająca biel oraz duża zmienność warunków pogodowych zaskoczyły tutaj niejednego. Główny szlak wiodący na szczyt wytrasowany jest tak, że omija strefy ze szczelinami ale w innych miejscach są one bardzo liczne. Latem trasę pomiędzy szczytem a Skałami Pastuchowa znaczą kolorowe chorągiewki. Natomiast zima łatwo stracić orientację i zejść poza główny szlak.
Ale pomimo niebezpieczeństw widok wierzchołków Elbrusa wieczorem, podczas zachodu słońca lub w ciągu dnia w pełnym słońcu daje bezmiar radości. A sama świadomość, zdobycia dachu Europy jest powodem do dumy
Dzień I (6/7sierpnia) Wylot
Z Londynu wylecieliśmy bardzo późnym wieczorem, ale jakże komfortowym airbusem z niezmiernie wygodnymi fotelami. Moskwa, ze względu na liczne pożary na terenie Rosji, przywitała nas gryzącym dymem, który przenikał ubranie w sekundę. Wielkie brawa dla pilota za bezpieczne lądowanie! Na lotnisku Szeremietiewo spotkaliśmy resztę naszej grupy. Po nieprzespanej nocy i zmianie strefy czasowej wszyscy wyglądali dość mizernie, ale humory nie opuszczały nas ani na chwilę i co rusz wybuchały salwy śmiechu.
Do Mineralnych wód udaliśmy się samolotem niesławnej marki Tupolew, który przedstawiał się w dość opłakanym stanie, ale serwowane jedzenie okazało się smaczniejsze niż w airbusie! Tak naprawdę dopiero na miejscu poczuliśmy jak bardzo wysokie temperatury panują w Rosji tego lata. Temperatura sięgała 40 st C w cieniu, a parę kroków po płycie lotniska można było porównać do spaceru w gorącej zupie.
W Mineralnych Wodach szybko udało się nam znaleźć taksówkę z przemiłym kierowcą o złotym uśmiechu. W „średnio” komfortowych warunkach dojechaliśmy do Azau, górskiej miejscowości, która położona jest na wysokości naszych Rysów. Pokoje okazały się niczego sobie, a prysznic był zbawieniem dla dusz. Wieczorem, dla rozluźnienia zesztywniałych mięśni, raczyliśmy się tutejszym piwem, które, jeśli wierzyć naszemu przewodnikowi, znacznie przyspiesza aklimatyzację. Dodatkowo smakowaliśmy specjały kaukaskiej kuchni, która jest naprawdę wyborna!
Dzień II (8 sierpnia 2010) Azau 2400
Wszyscy obudziliśmy się rześcy i pełni werwy do zdobywania świata. Po sowitym śniadaniu udaliśmy się na aklimatyzacyjny spacer do obserwatorium astronomicznego położonego powyżej 3000 m. Pogoda dopisywała aż za bardzo, było gorąco ale definitywnie to lepsze niż deszcz i brak jakichkolwiek widoków. Dzisiejszy marsz miał za zadanie oswoić nasze zasiedziałe ciała z dużo większą wysokością niż mamy na codzień. Wtedy też mieliśmy okazję po raz pierwszy odkrywać piękno Kaukaz: skaliste góry, zielone połacia łąk, kolorowe kwiaty wyrastające z małych szczelinek, w których mogła zebrać się odrobina wody, fantastyczne formy skalne i wodospady -małe niteczki powodujące wielki szum. Na szczycie spotkaliśmy się w przedziale 30 min, więc chyba nie jest źle. Schodząc podeszliśmy pod ogromny wodospad, który rozpylał przyjemną, orzeźwiającą bryzę wokół. Zabraliśmy się tam tłumnie, aby choć na chwilę schować się przed palącym słońcem.
Po zejściu był czas na zwiedzania Terskola i zaznajomienie się z topografia miasta. A wieczorem cóż, ciąg dalszy aklimatyzacji.
Taki wodospad w upalny dzień to rozkosz
Dzień III (9 sierpnia 2010) Stary Krugozor 3000
Dziś skończyły się przyjemności a zaczęły, jak to mówią, schody. Zapakowaliśmy najpotrzebniejszy sprzęt w duże plecaki i pomaszerowaliśmy prawie pionową ścianą wzdłuż trasy kolejki linowej. Upał, kurz, ciężkie buty i jeszcze cięższe plecaki nie nastrajały nas zbyt wesoło. W stu procentach zgadzam się z informacją, że jest to droga przez kurz, pot i łzy. Ale nie było wyjścia, skoro powiedzieliśmy „a” trzeba było powiedzieć „b” i maszerować do przody. Z góry co rusz dolatywały nas pozdrowienia i słowa zachęty (przynamniej mam taką nadzieję, gdyż nie zrozumiałam ani słowa). Tuż obok środkowej stacji kolejki znajdowało się nasze nowe lokum położone na wysokości 3000 m. Tutejsze warunki był już bardziej turystyczno-studenckie, pokoje wieloosobowe, fakt, z łazienkami ale tylko z lodowatą wodę. Taras nad samą przepaścią i widoki na ostre, skaliste szczyty gór doskonale łagodziły zmęczenie dzisiejszego dnia. Jeszcze tylko krótki spacer w stronę stacji Mir a potem to już gorąca kolacja i rozmowy o górach, wyprawach i niesamowitych przygodach.
Stary Krugozor
Dzień IV (10 sierpnia 2010)stacja Mir – Beczki 3700
Po naprawdę wybornej owsiance na śniadanie wyruszyliśmy na kolejny spacer aklimatyzacyjny tym razem przez stację Mir do Beczek, które znajdują się na wysokości 3700 mnpm. Pod górę szło się nam coraz lepiej, dłuższe odcinki bez postojów i bez nadmiernej zadyszki. Marcin za każdym razem wysuwał się na prowadzenie wpadając w rytm swoich kroków, ja natomiast żółwim tempem zamykam pochód. Cóż, różnica długości nóg jest tutaj mocno odczuwalna, jeden krok Marcina to moje dwa, nie ma co szarżować i trzeba zaakceptować to, co komu było dane. Pogoda nadal nas rozpieszczała, panował wszechogarniający upał, więc po kilku krokach byliśmy cali pokryci powulkanicznym kurzem, ale mimo to zachwycaliśmy się pięknem Kaukazu. Beczki są bardzo ekscentrycznym schroniskiem, które zostało zbudowane w ogromnych beczkach, w których dawniej przechowywano paliwo rakietowe. Ogólnie robi śmieszne wrażenie. Tam pogapiliśmy się na lodowiec, na Elbrus, na turystów w ratrakach, które zarabiają tutaj niezłe sumki wywożąc niedzielnych turystów do Prijuta. A potem nagle niewiadomo skąd przyszła wielka ciemna chmura, zaczęło wiać i sypać śniegiem. Niewiele myśląc dziarskim krokiem pomaszerowaliśmy na dół do Mira. W tamtejszym schronisku w ruch poszły termosy, batony i wszystko co mogło nam poprawić i tak już dobry humor. Jak tylko się przejaśniło zeszliśmy do naszej noclegowni, gdzie ponownie poruszaliśmy jakże ważne tematy górsko-turystyczne. Dla odmiany wymknęłam się na taras i prawie przez godzinę oglądałam niebo, które było upstrzone milionami gwiazd. Hmm, zupełnie inny układ konstelacji niż u nas.
Widok za lodowiec z Beczek
Dzień V (11 sierpnia 2010) Prijut 4100
Dziś kolejny etap naszej wyprawy, czyli znów przenosimy się wyżej, tym razem do Prijut Maria. Zapakowaliśmy nasze dobytki i kolejką, powtarzam: kolejką! wyjechaliśmy aż do Beczek. Tam ku ogólnej uciesze całej grupy przywdzialiśmy raki i pomaszerowaliśmy gęsiego pod górę po lodowcu. Marsz w śnieżnej breji nie był niczym ekscytującym ale zawsze to dobre przygotowanie do najważniejszego etapu wyprawy. Tuż przed samym Prijutem pokonaliśmy dość ostre wzniesienie, które jakoś dziwnie dało mi się ostro we znaki. Rozlokowaliśmy się w dwóch „przytulnych” barakach z miejscem do spania na górnej pryczy. Wodopój na szczęście znajdował się zaraz pod naszym domkiem, wystarczyło tylko zejść po kilku drewnianych stopniach i już, szkoda, że nikt nie przewidział, że wejście będzie nas przyprawić o całkiem niezłą tachykardię. Po krótkim odpoczynku wybraliśmy się na aklimatyzację do Skał Pastuchowa na wysokość 4500 mnpm. Po zejściu urządziliśmy małą ucztę pełną polskich specjałów jak liofilizowane zupki, pasztety i budynie w proszku. W nocy ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu wysłuchaliśmy koncertu D-mol w wykonaniu kilku wybornych chrapaczy, którzy spali tuż obok nas. Nawet zatyczki do uszu nie zdawały rezultatu. O 1.30 zapaliło się światło dla tych, co wyruszali na atak szczytowy. Miałam dość, na szczęście nie pamiętam, co było dalej bo w końcu, umęczona zasnęłam.
Widok na Prijut Maria
Dzień VI (12 sierpnia 2010) Skały Pastuchowa 4600-4800
Dziś kolejne aklimatyzacyjne wyjście do Skał Pastuchowa. Tym razem podzieliliśmy się na dwie grupy: szybszą i wolniejszą (tylko nie słabszą, bo to uwłacza mojej godności). Wraz z Marcinem znaleźliśmy się w dwóch różnych obozach ze względu na szybkość chodzenia. Hasło dzisiejszego dnia brzmiało: im wolniej tym lepiej, więc wlekliśmy się noga za nogą jak na skazanie. Ale nie o wyścigi tutaj chodzi. Nasze ciała reagowały na zmianę wysokości bo skoro wyjście do toalety na wysokości 4200 kończyło się zadyszką to, co będzie przed szczytem? Nie ma co szaleć. Pod Skałami Pastuchowa zaskoczyło nas kilka spadających kamieni, trzeba mieć oczy dookoła głowy przez cały czas. Po przejściu granicy skał pogoda zmieniła się diametralnie i rozszalała się zamieć śnieżna. Nie wyglądało to zbyt optymistycznie przed naszym nocnym wyjście na szczyt. Ale przewodnik powiedział, że będzie dobrze, to będzie. Kilka godzin snu upłynęło pod znakiem warczącego agregatu prądotwórczego tuż obok naszego baraku. O chrapaczach nie wspomnę.
Dzień VII (13 sierpnia 2010) Elbrus 5642
Budziki rozszalały się o 1.30. Wszędzie ciemno, zimno ale śnieg już nie padał, a niebo było pełne gwiazd, przewodnik miał rację! Wrzuciliśmy lekkie śniadanie, ubraliśmy, co tylko się dało i pomaszerowaliśmy w ciemność. Widok był oszałamiający: węże czołówek pełzły przed nami, a ich światło odbijało się od śniegu. Do Skał Pastuchowa szliśmy na kreskę czyli prosto pod górę. Ciemność sprawiła, że droga nie miała szans się dłużyć. Przy Skałach zrobił się całkiem niezły tłumek, który piął się pod górę. Pierwszy postój urządziliśmy sobie o wschodzie słońca sporo nad Skałami Pastuchowa. Wielka, majestatyczna kula słońca wyłaniała się ponad stok, oświetlając szczyty pod naszymi stopami ognistym blaskiem. Za plecami masyw Elbrusa górował ponad całym światem. Zmarzłam tam niemiłosiernie i nawet gorąca herbata nie pomagała uspokoić rozdygotanego ciała. Ale wraz z postępem dnia robiło się coraz cieplej. Do przełęczy wlekliśmy się niemiłosiernie wolno. Tam przeżyłam swoje pierwsze i jedyne załamanie. Jednak pięć minut odpoczynku, kubek gorącej herbaty i czekolada szybko postawiły mnie na nogi i za chwilę wspinaliśmy się ku szczytowi. Musieliśmy użyć czekanów aby utrzymać równowagę przy bardzo dużym nachyleniu stoku.
Szczyt okazał się 30-metrowym cyckiem na prawie płaskim plateau zaznaczony głazem, flagę, chorągiewkami i zdjęciami upamiętniającymi tych, którzy zginęli. Jak to skwitował nasz kolega: bardzo smutny szczyt. Ale nic to, panował ogół radości, okrzyków, gratulacji, uścisków i zdjęć. I wszystko było by pięknie gdyby nie burza, która totalnie nas zaskoczyła. Momentalnie zrobiło się zimno, mroczno, zaczęło porządnie wiać a w oddali nawet zagrzmiało. Nie trzeba było nas długo zachęcać do powrotu. Dosłownie pognaliśmy z powrotem. Z powodu padającego gradu widoczność zmniejszyła się do kilku metrów, dzięki pomarańczowym chorągiewkom wzdłuż szlaku szliśmy na dół. Szkoda, że nikt wcześniej nas nie uprzedził, że skały wulkaniczne lubią magazynować energię podczas burzy! Zaczęło się od tego, że Maćka kopnęła w głowę jego własna czołówka, potem moja czapka zaczęła brzęczeć, a Marcina kopał czekan. To wszystko było jak scena z filmu SF. Kopało prawie wszystko: metalowe elementy w naszych ubraniach, a sztuczne tkaniny iskrzyły. Co chwilę kładliśmy się płasko na śniegu, aby uniknąć porażenia piorunem. A zaraz po tym dupoślizgiem pędziliśmy do Skał Pastuchowa, gdzie miałam nadzieję, będzie czekał ratrak. Marcin, jeden odważny w naszej grupie, powiązał porozrzucany sprzęt i ciągnął go na dół za sobą. Gdzieś we mgle majaczyły sylwetki innych osób, które również były wyznacznikiem kierunku jazdy. Na widok ratraka pod Skałami Pastuchowa wiedziałam, że przeżyjemy to piekło, więc postanowiłam biec jeszcze szybciej. W ratraku spotkaliśmy dość liczną część naszej grupy, poczekaliśmy jeszcze tylko na zbłąkanego Bogusia i pomknęliśmy do naszego tym razem naprawdę przyjemnego baraczku. Tam tylko gorąca herbata i śpiwory. Ze względu na dalszą część nocnych koncertów postanowiłam spędzić noc na ławce. Może nie było zbyt wygodnie ale przynajmniej SPAŁAM!
Na szczycie
Dzień VIII (14 sierpnia 2010) znów Azau
Nastał kolejny, piękny, słoneczny dzień. Z ociąganiem wygrzebaliśmy się ze śpiworków i spałaszowaliśmy śniadanie, cóż, nie prędko znów uda się nam smakować zupki na czterech tysiącach. Z uśmiechami na ustach ale nostalgią w sercu urządziliśmy prawdziwą sesję zdjęciową pod Elbrusem, który wspaniale prezentował swoje dwa ośnieżone szczyty na tle błękitnego nieba. Następnie ratraki zwiozły nas do Beczek, a potem kolejkami dotarliśmy do cywilizacji, do samego Azau. Prysznic po czterech dniach nie-mycia-się był największym wynalazkiem ludzkości. Przez cały dzień włóczyliśmy się po Terskolu, smakując piwo, baranie szaszłyki, solankę i przesłodkie słodycze. Wieczorem odbyła się wystawna kolacja z winem i przemowami, gratulacjami i wymianą adresów mailowych. Wielkie świętowanie zakończyło się późno, poprawka, bardzo późno w nocy, ale przecież zasłużyliśmy na to, prawda?
Dzień IX (15 sierpnia 2010) Czeget 3460
Dzięki temu, że główna część wyprawy odbyła się zgodnie z planem, mogliśmy dzień rezerwowy przeznaczyć na zwiedzanie okolicy. Przyjemnością, która była dla nas zaplanowana był wyjazd kolejką krzesełkową na szczyt Czegetu, okolicznej góry, z której ponoć pięknie widać Elbrus od samej podstawy. Jak się szybko okazało niedziela nie jest w Rosji najlepszym dniem do odwiedzania łatwo dostępnych miejsc. Ogonek ( a raczej ogon) kolejki do okienka ciągnął się przez kilometr, na nic zdał się nawet urok osobisty naszego przewodnika (czyt.: łapówka). Mięliśmy do wyboru czekać w kolejce, iść na pieszo na szczyt lub zalec w ogródku jednej z restauracyjek. Ze względu na okazało pęcherze na piętach Marcina wybraliśmy najbardziej leniwą, ostatnią opcję. Jak się potem okazało na szczycie były tylko chmury i tyle było z oglądania widoków. Wieczorem odbył się kolejny etap de-aklimatyzacji, jakoś przecież trzeba powrócić do szarej rzeczywistości.
Dzień X (16 sierpnia) Moskwa
Nikt się nie cieszył z wyjazdu do domu. Z nosami na kwintę zjedliśmy śniadanie, zapakowaliśmy plecaki do busa, pożegnaliśmy tych, co zostawali o jeden dzień dłużej i pomachaliśmy Kaukazowi, który był dla nas bardzo łaskawy. Tupolewem dolecieliśmy do Moskwy, która wydawała się być dużo przyjemniejsza tym razem. Deszcze oczyściły powietrze i w końcu dało się oddychać. Po dość długich poszukiwaniach odnaleźliśmy nasz hotel, który miał być niedaleko centrum ale biorąc pod uwagę rozmiary Moskwy, centrum to pojęcie względne. Po szybkiej wymianie zdań, co robimy jutro, zapadliśmy w głęboki sen.
Widok na Plac Czerwony
Dzień XI (17 sierpnia) Moskwa – Londyn
To już ostatni dzień naszego pobytu w Rosji. Aby powrót do rzeczywistości nie był zbyt okrutny postanowiliśmy spędzić jeden dzień w stolicy największego państwa świata. To co rzucało się w oczy po kilku pierwszych krokach to monumentalizm i gigantyzm szczególnie na Tverskiej (Tverskaya ulitsa), czystość chodników i milicjanci pilnujący porządku na każdym skrzyżowaniu. Niestety nie udało się nam znaleźć żadnego kramiku z kartoszkami, cóż, następnym razem… Plac Rewolucji dość ciekawy z kopułkami, mapą świata i fontannami natomiast Plac Czerwony przygniatał swoją wielkością. Fakt, na środku stały rusztowania niszczące widok ale i tak atmosfera była iście… czerwona? Na końcu placu znajdowała się przesławna Cerkiew Wasyla Błogosławionego (Krasnaja Ploshchad) zwana przez nas purchawką, bezą lub kremówką, co wcale nie ujmowało jej uroku. Kolorowe wieżyczki z kopułkami na szczycie nadawały jej bardzo bajkowy, disnejowski wygląd. Potem pospacerowaliśmy ulicami ścisłego centrum Moskwy, podziwiając budynek Teatru Bolszoj, ogromnych galerii handlowych i co krok zachwycaliśmy się urodą Rosjanek (chyba częściej odwracałam się za nimi niż Marcin!), które nie ma co ukrywać, są najpiękniejszymi dziewczynami na świecie. Kreml zostawiliśmy na następny raz, gdyż nie dysponowaliśmy nadmiarem czasu. Warte zobaczenia są też niektóre stacje metra, które wyglądają jak żywcem przeniesione z muzeum, sklepienia krzyżowe, płaskorzeźby na ścianach… eh, życie. A po 21. czasu środkowoeuropejskiego byliśmy już w Londynie.
Źródło: informacja własna