HK 5; Bhote Kosi i droga do Kathmandu
| Ekipa Himalayak
|
|
17 listopada 2003r. (Dzień 5)
Pobudka standardowo o ok. 7.00 z autobusami nad głową i dziećmi ze szczoteczki zawzięcie szorującymi zęby (bez pasty do zębów). Na śniadanie zamówiliśmy Dal Bhat, czyli zupę z ryżem i warzywami. Bardzo pożywne jedzenie i w dużych ilościach. Przygotowanie miało trwać 1 godz. a trwało 2. W związku z tym na wodę udało się zejść dopiero ok., 12. 20 mimo że miejsce dogodne do tego znajdowało się ok. 3 km w górę rzeki.
Ja ze względu na bolący jeszcze bark odpuściłem sobie, szedłem wzdłuż brzegu i robiłem chłopakom zdjęcia. Ryba nie zrezygnował. Do przepłynięcia był odcinek ok. 10 km bardzo trudnej rzeki o skali WW 4+ w górę. Francuscy kajakarze ostrzegli nas przed znajdującym się po drodze groźnym syfonem, na który należy uważać.
Pierwsze metry pokonywane były z respektem należnym odcinkom tej klasy trudności. Dzisiaj kajaki nie były obciążone sprzętem. Odcinek ok.2-3 kilometrów pokonali w 1 godz. Później zniknęli mi z oczu. Pobiegłem na wiszący most kawałek dalej i czekałem na nich. Trwało to bardzo długo. Gdzieś po godzinie na dnie głębokiego kanionu wreszcie ich zobaczyłem. Ale było ich tylko czterech. Brakowało Ryby.
Zanim dotarli na moją wysokość minęła kolejna godzina. Ryby nie było ani z nimi, ani na drodze. Zacząłem się niepokoić, co się z nim stało. Wreszcie daleko na zakręcie drogi zobaczyłem jego sylwetkę. Szedł jakoś tak dziwnie. Po chwil dostrzegłem, że jedną rękę ma przełożoną przez kamizelkę jak przez temblak. Coś było nie w porządku z jego barkiem.
Gdy doszedł do mnie daliśmy znać chłopakom znajdującym się dokładnie pod nami jakieś 160 m, poniżej, że dotarł do samochodu. Jak się okazało Ryba na jednym z trudniejszych momentów miał wywrotkę. Przy próbie eskimoski bark stłuczony w dzień wcześniej odmówił posłuszeństwa. Zrobił kabinę. Niestety parę metrów poniżej wpadł do dużego odwoju, który długo go nie chciał puścić. Dopiero któryś z rzędu rzut rzutką chłopaków ustawionych na asekuracji powiódł się. Po wyciągnięciu na brzeg okazało się, że w tym stanie Ryba dalej nie popłynie.
Zanim został przetransportowany na drugi brzeg minęło kolejne 30 mim. Dlatego tak długo ich nie widziałem. Mimo kontuzji udało mu się wytargać prawie 100 m w górę kajak na drogę. Twardy gość.
Grupa na wodzie po upewnieniu się, że z Rybą wszystko w porządku popłynęła dalej. Zanim zniknęli za zakrętem widzieliśmy, jak asekurują dwa kolejne miejsca. Po ok. 3 km rzeka wypłynęła z wąwozu, dzięki czemu mogliśmy oglądać zmagania chłopaków na dole. A nie mieli łatwo.
Z góry rzeka wyglądała naprawdę groźnie, co dopiero musiało się dziać te 150 metrów na dole. I faktycznie. Na odcinku ok. kilometra obnosili szczególnie paskudne dwa miejsca. Jedna przenośka wygladała z góry na bardzo wredną. Widzieliśmy, że musieli używać rzutek do wciągania i spuszczania kajaków z olbrzymich głazów.
Ponieważ robiło się już naprawdę późno w najbliższej wiosce, gdzie dostrzegliśmy kolejny most przerzucony przez rzekę, zeszliśmy na wysokość wody. Po chwili kajakarze byli przy nas. Przy pomocy bandy zachwyconych dzieciaków wyciągnęliśmy cały sprzęt na drogę. W sama porę. Po kilku minutach zapadł zmrok.
Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy w dół rzeki. Podczas kolejnego spożywania Dal Bhat-u postanowiliśmy wracać do Katmandu. Jest wiele spraw do załatwienia a czas nas goni. Mimo ostrzeżeń kierowcy, że droga po godzinie 18 w obawie przed maoistami jest zamykana przez wojsko nie zmieniliśmy zdania. I jak empirycznie się przekonaliśmy nie były to czcze pogróżki.
Nie przejechaliśmy nawet kilometra, a trafiliśmy na pierwszy punkt kontrolny. Otoczyli nas bardzo zdenerwowani naszym pojawianiem się żołnierze. Każdy trzymał w ręce karabin maszynowy, które na naszych oczach odbezpieczyli i wycelowali w nas. Zaczęła się bardzo nerwowa dyskusja miedzy kierowcą a dowódcą tej grupy.
Po bardzo długiej chwili, zostaliśmy puszczeni wolno. Nasza wymówka, że spieszymy się na jutrzejszy samolot do Katmandu zadziałała. Szybko ruszyliśmy dalej. Na drodze nie było żywego ducha. Jechaliśmy w kompletnych ciemnościach. Gdzieś po drodze wyprzedził nas pickup z ludźmi na pace. Za kolejnym zakrętem zatarasował nam drogę zmuszając do zatrzymania się.
Z paki wyskoczyli ludzie i rozbiegli się we wszystkie strony wyraźnie sprawdzając, czy teren jest czysty. Kilku otoczyło nasze samochody. Wszyscy byli uzbrojeni. Znowu wycelowali w nas odbezpieczone karabiny. Tym razem wyjaśnienia kierowcy trwały krócej. Po chwili ruszyliśmy dalej. Tym razem w eskorcie dwóch samochodów jadących na włączonych światłach awaryjnych środkiem drogi. Nasz kierowca tłumaczył coś nam wyraźnie zdenerwowany. Nie byliśmy pewni, czy go dobrze zrozumieliśmy, czy to byli maoiści czy nie. Ze zdenerwowania o mało co nie wpadł do rowu. Tylko dzięki Fidowi, który odbił kierownicę nic się nie stało.
Niepewność w czyich jesteśmy rękach trwała do chwili, gdy dotarliśmy do kolejnego posterunku wojskowego. Umocnione workami z piaskiem stanowiska ogniowe, czujni żołnierze z bronią cały czas w ręku pozbawiły nas złudzeń, co do sytuacji w Nepalu.
Pewnym pocieszeniem było dla nas, że bez tej eskorty, która konwojowała nas do samego Katmandu za daleko byśmy nie ujechali. Do hotelu wreszcie dotarliśmy ok. 22.00.
Tomasz Jakubiec "Tomanek"
Źródło: informacja własna
|