Andrzej Kulka » Himalayak 2003 » HK 11; Trekking
HK 11; Trekking

Ekipa Himalayak


Prawdziwy kowboj, jeśli nie może jechać, to nie idzie... Gdybyśmy znali tą starą prawdę wcześniej, to pewnie oszczędzilibyśmy sobie wielu obtarć, odcisków, zmęczenia i frustracji spowodowanej uciążliwym marszem. Nie licząc wielogodzinnych spacerów po stolicy Nepalu - Kathmandu, prawdziwy trekking rozpoczął się dla nas po spłynięciu górnego odcinka rzeki Dudh Kosi w niewielkiej miejscowości Gath.

Niewiele brakowało, a cały misternie nakreślony jeszcze w Polsce plan trekkingu runąłby, bo w Phakding okazało się, że śliczna Francuzka zmierza w przeciwnym niż my kierunku i ok.. 90% ekipy postanowiło wracać…

Kajaki zostawiliśmy w Lodgy miejscowego przewodnika, a sami udaliśmy się w góry z mocnym postanowieniem dotarcia do położonego 15 km dalej, leżącego na wysokości 3456 m n.p.m. - Namche Bazar. Ze względu na różne tempo, jakim się poruszaliśmy, punktem zbornym było położone na wysokości 2800 m n.p.m. - Jorsale. Gdy tylko zobaczyliśmy umęczone i niespokojne oczy Łukasza wiedzieliśmy, że coś jest nie w porządku.

Spadło to na nas nagle i bez jakichkolwiek wcześniejszych symptomów. Parę następnych godzin spędziliśmy wspólnie przy jedynej dostępnej toalecie. To właśnie wtedy okazało się, że mimo iż na każdego z nich mogę liczyć na rzece w każdej sytuacji, to w przypadku azjatyckiej biegunki mogę liczyć tylko na siebie.

Na nic zdają się prośby, powoływanie na wieloletnią przyjaźń. Teraz już wiem, że nikt nie przepuści Cię w kolejce, nie podzieli się papierem. Okazało się, że wspólne nieszczęście łączy, ale i dzieli - jak nic do tej pory. Na szczęście dla naszej przyjaźni, biegunka tak szybko skończyła się, jak się pojawiła.

Następnego dnia dotarliśmy już bez przeszkód do Namche Bazar.

Zgodnie z tym, co mówią przewodniki, spędziliśmy tam jeden dzień w celu zaaklimatyzowania się na dużej wysokości.

Naszym głównym celem było dotarcie do Everest Base Camp i wejście na szczyt Kala Patthar - 5700 m n.p.m. Ekipa podzieliła się na dwie frakcje: rozsądną, która chciała dotrzeć tam w zgodzie z wszelkimi zasadami aklimatyzacji i poruszania się w wysokich górach i ta mniej rozsądną, która chciała bez względu na konsekwencje dotrzeć tam natychmiast.

Każdy następny dzień był kompromisem pomiędzy rozsądkiem, a chęcią wpisania się na stałe w kroniki ofiar choroby wysokościowej AMS. Podobno na każde 30 000 osób poruszających się na tej wysokości, jedna umiera, a kilkadziesiąt poważnie choruje.

Kolejny nocleg wypadł nam w miejscowości Pangboche (3930 m). Tam już skończyły się żarty, wyraźnie było czuć wysokość, każdy ruch okupiony był zadyszką, a sen przychodził po kilku godzinach przewracania się w posłaniach i nie przynosił wytchnienia.

Właściwie od tej wysokości, chroniczny ból głowy nie opuszczał nas przez kolejny tydzień. "Doktor" wyprawy - Łuki kilka razy dziennie wypytywał nas, czy regularnie oddajemy mocz, ile pijemy, jak się czujemy itd.

Encyklopedią wiedzy na ten temat był Kikuś, który pierwsze dni spędził terminując u prawdziwego Sherpy. Razem z nim i jego rodziną wędrował do Namche Bazar, śpiewając nepalskie piosenki, poganiając Jopsy (krzyżówki krów i jaków) i uczył się podstawowych zasad Sherpy, tzn.: chodzić wolno, często odpoczywać i pić dużo czarnej herbaty.

Zobacz  powiększenie!
Z Amerykankami
Z Pangboche poszliśmy do Pheriche (4240 m). To miejsce pewnie już zawsze będziemy wspominali bardzo dobrze, a to ze względu na dwie młode panie doktor, które w charakterze wolontariuszek pracowały w miejscowym szpitalu, pomagającym ofiarom AMS.

Gdy tylko okazało się, że obie panie doktor są Amerykankami, które nie przekroczyły jeszcze 30 lat, Arbuz i Łuki poczuli się bardzo źle i jak sami twierdzili ich stan zdrowia wymagał natychmiastowej, kilkudniowej hospitalizacji. Jeśli im wierzyć, to zauważyli u siebie wszystkie możliwe symptomy chorób pojawiających się na świecie w ciągu ostatnich 20 lat, z chorobą Świętego Wita włącznie.

I tym razem doświadczenie i opanowanie starszych kolegów (Kiki i Ryba) pomogło opanować chucie gorąco - krwistych młodzieńców i cały skład mógł ruszyć na położony niedaleko szczyt o wysokości 5076 m n.p.m.

Następnego dnia ruszyliśmy do Lobuche (4910 m). Ta miejscowość nie przypadła nam do gustu, właściwie nie było osoby, która nie miałaby tej nocy kłopotów ze snem. Każdy ruch w śpiworze okupiony był poważną zadyszką. Wszyscy kichali, kaszleli, do wczesnych godzin rannych nikt nie zmrużył oka.

Dodatkowo w miejscowej Lodgy jedzenie było kiepskie, drogie, a miejscowa mama (tak nazywaliśmy panie zarządzające lodgami) nieskora do żadnych ustępstw w kwestii cen. I tak np. rolka słabej jakości papieru toaletowego kosztowała w przeliczeniu ok. 6 zł! Stanowiło to poważny problem, ponieważ wszyscy właściwie byliśmy mocno zakatarzeni i zużywaliśmy na głowę koło 2 rolek papieru dziennie.

W ogóle nie prezentowaliśmy się chyba najlepiej. Nie kąpaliśmy się już, co najmniej od tygodnia, nasze usta pokryte były opryszczką, skóra na ustach, nosach i uszach była popękana, oczy przekrwione i zmęczone z niewyspania i silnego słońca. Dodatkowo trzy osoby były na zarządzonej przez naszego znachora - Łukiego kuracji antybiotykowej. I tak właśnie, podobnie trochę jak angielscy żołnierze z filmu: Most na rzece Kwai, pozbawieni kondycji, zdrowia, głodni i wychudzeni, ze sponiewieraną godnością, ale za to pełni determinacji wyruszyliśmy do oddalonego o kilka godzin marszu, położonego na wysokości 5140 m n.p.m. Gorak Shep, bazy wypadowej na szczyt Kala Patthar – 5540 m i Everest Base Camp – 5364 ..

Na miejscu okazało się, że bardzo obniżyła się niektórym kolegom bariera odporności na dowcipy. No, bo jak nazwać nieuzasadnioną niczym złość na znalezione w plecaku kamienie…

Kala Patthar

Zobacz  powiększenie!
Na Kala Patthar
Po paru godzinach odpoczynku zaatakowaliśmy nietrudny, ale bardzo uciążliwy i żmudny w podejściu Kala Patthar. Koło 15:30 czasu miejscowego stanęliśmy na wysokości prawie 5 700 m n.p.m. - taką wysokość pokazywał nasz bezbłędny do tej pory wysokościomierz.

Po prawie godzinnej sesji fotograficznej zeszliśmy na dół. Odwiedziliśmy jeszcze w sąsiedniej lodgy poznaną w samolocie do Kathmandu Martę K. z Torunia i jej przemiłego tatę i szybko udaliśmy się na spoczynek.

Ta noc okazała się dla większości bardziej spokojna, tym bardziej, że jak zwykle od paru dni czuwał nad nami w nocy niezastąpiony Arbuz. Nękany przez tajemniczy wirus kataru, gorączki, kaszlu i krwotoków z nosa pilnował naszego spokoju. Jak to mówią ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś...

"Kiki" Tomasz Młot i "Ryba" Dariusz Szewczyk

Źródło: informacja własna
1
Himalayak 2003
WARTO ZOBACZYĆ

Japonia: Kraj Kwitnącej Wiśni
kontakt
copyright (C) 2004-2005 Andrzej Kulka                                             powered (P) 2003-2005 ŚwiatPodróży.pl