HK 16; W dół Dudh Kosi 1
| Ekipa Himalayak
|
|
06.12.2003
Spaliśmy nad rzeką. Do godziny 10.00 zapakowaliśmy wszystko do kajaków, zjedliśmy śniadanko i mogliśmy wyruszyć. Pierwsze 2 - 3 kilometry na rzece były spokojne. Ze dwa miejsca wymagały wcześniejszego obejrzenia, ale dało się nimi płynąć. Trudność coś koło WW 4. Był czas na oswojenie się z obciążonymi kajakami. Woda zimna, o pięknym turkusowym kolorze. Poziom wody oceniliśmy na średnio niski. Później pojawiły się schody. Dosłownie i w przenośni. Rzeka zaczęła wdzierać się w coraz głębszy kanion, zwiększał się jej spadek i prędkość.
Natrafiliśmy na pierwszy, długi odcinek zbyt trudny do płynięcia. Przenosiliśmy kajaki raz prawą raz lewą stroną rzeki, podpływając krótkimi odcinkami, do kolejnych miejsc niespływalnych. Koryto i brzegi rzeki zawalone było różnej wielkości ostrymi głazami stłoczonymi przez olbrzymie osuwiska skalne schodzące gdzieś z góry. Przenoszenie wyładowanych rzeczami kajaków po takich miejscach pochłaniało mnóstwo wysiłku i czasu.
Przez kolejne kilkaset metrów dało się płynąć. Później, ze względu na niebezpieczny syfon pod olbrzymia skałą pośrodku rzeki, część następnej sekcji przenieśliśmy bokiem. Drugą postanowiliśmy płynąć. Miejsce było trudne, ale wyglądało na takie, które da się pokonać. Trzeba było trafić na lewo od skały rozdzielającej nurt na dwie odnogi, w ok. metrowej szerokości język wody. Problem polegał na tym żeby nie pójść za bardzo w lewo tylko trafić dokładnie tam gdzie trzeba, bo zamiast na wynoszący język wody, po 2 metrach spadku, wpadało się do potężnego odwoju, którego nie byliśmy w stanie asekurować. Również pójście na prawo od skały kończyło się jeszcze gorszym odwojem, ale ten dawał się od biedy zabezpieczyć.
Sikor jak zwykle płynął pierwszy. Lekko złapał go lewy odwój, ale wyszedł z niego świeczką. Arbi jak zwykle przeszedł idealnie, Łuki lekko zahaczył dziobem o skałę, ale tak jak Fido również szczęśliwie wylądował na dole w bezpiecznej cofce. Ja niestety popełniłem błąd przy napłynięciu. Wylądowałem wprost na skale rozdzielającej nurt. Zatopiło mi tył kajaka i zwiozło w prawą stronę. Wpadłem do odwoju, i później nie wiem, co się działo. To znaczy wiem, że złożyłem się do eskimoski i długo czekałem aż wywiezie mnie z tego odwoju. Cały czas czułem się jak w pralce. Rzucało mnie wściekłe na wszystkie strony. Nie doczekałem się, na jakie takie uspokojenie, co oznaczałoby, że jestem na spokojniejszej wodzie i mogę próbować wstać eskimoską. Wciągnęło mnie gdzieś głęboko pod wodę na chwilę wypłynąłem na powierzchnię i zdążyłem złapać oddech i znowu pod wodę. Poczułem, że dobiłem do dna. Z całej siły odepchnąłem się nogami. Znowu oddech i ostatni odwój przed dużą cofką, w której wreszcie wylądowałem.
W miedzy czasie trwała pogoń za moim kajakiem i wiosłem, które porwane przez rzekę uciekały przed goniącymi. Zanim obydwie zguby wylądowały szczęśliwie same na brzegu i to po odpowiedniej stronie, zdążyły przepłynąć 0,5 km i miejsca ewidentnie niespływalne.
Po ochłonięciu i wyciągnięciu sprzętu na brzeg, pomyślałem, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej przenośkę mam już za sobą. Do 16.00 całej grupie, po najcięższej dotychczas przenośce udało się dotrzeć na wysokość mojego kajaka. Ponieważ zrobiło się już późno postanowiliśmy tutaj przenocować. Miejsce było do tego wymarzone. Pierwsze takie szerokie z dużą łachą w miarę równego piachu wśród porozrzucanych bezwładnie głazów. Dookoła nas wznosiły się wysokie, prawie pionowe ściany kanionu.
Na ognisku zagotowaliśmy wody, zjedliśmy zupki liofizowane, wypili morze herbaty. Długo później siedzieliśmy wpatrując się w ogień. Jak oszacowaliśmy, dzisiaj udało nam się pokonać ok. 5- 6 km. Przed nami jeszcze jakieś 62. W tym tempie do Świąt powinniśmy zdążyć.
Tomasz Jakubiec "Tomanek"
Źródło: informacja własna
|