Rano wstałem cały obolały. Podczas płynięcia widocznie przywaliłem o kamień prawym kolanem i biodrem. Na wodzie byliśmy po 9 rano. Niedługo po starcie byliśmy świadkami hinduskiej ceremonii pogrzebowej. Tuż nad brzegiem rzeki przygotowany był stos drewna gotowy do podpalenia. Nasze przybycie skupiło uwagę uczestników ceremonii na nas, dlatego po zrobieniu kilku zdjęć szybko odpłynęliśmy.
Chwilę później dopłynęliśmy do czegoś więcej niż cztery. Podczas ostrzejszego pociągnięcia poczułem ostry ból w prawym boku. Nie mogłem dalej płynąć. Każde silniejsze obciążenie ten ból potęgowało. Zażyłem 4 aspiryny i polopirynę, którą dostałem od Łukiego, wysmarowałem bok Ben-Galem i owinąłem folią z płachty NRC. Ale o radzeniu sobie na czymś więcej niż spokojna trójka mogłem zapomnieć.
Od tego momentu w zasadzie chłopcy dalej skutecznie i z powodzeniem zdobywali rzekę, a ja kontynuowałem swoje zwiedzanie brzegów Dudh Kosi. Dobrze, że po jakiś 3-4 kilometrach rzeka zmieniła swój charakter. Zrobiło się spokojniej. Jeszcze od czasu do czasu miedzy odcinkami trójkowymi trafiały się czwórki, ale już inne. Spadek był ten sam, czyli duży, ale o wiele bardziej równomierny, bardziej na tych miejscach rozciągnięty. Mniej uskoków, więcej długich bystrzy z dużymi falami. A i odwoje stały się jakby łagodniejsze i bardziej od siebie oddalone. Dzięki temu mogłem płynąć razem z nimi nie opóźniając za bardzo posuwania się do przodu. Na sam koniec dnia wpłynęliśmy w przepiękny wąwóz, w którym już całkiem spokojna rzeka majestatycznie meandrowała.
Ok. 14 dopłynęliśmy do mostu strzeżonego przez kilku żołnierzy. Naszą całą uwagę skupił na sobie mały sklepik, w którym od razu zakupiliśmy furę ciastek, Pepsi-Cole do picia. Po kilku dniach jedzenia ciagle tego samego czuliśmy się w raju. Na dużej łasze piasku przy moście rozbiliśmy nasze skromne obozowisko. Na dzisiaj koniec. Dla mnie ulga. Do przepłynięcia pozostało nam tylko 32 kilometry rzeki ocenianej jako max. WW trzy. W zasadzie Dudh Kosi została przez nas zdobyta. Te ostatnie kilometry jak dla naszej ekipy to tylko formalność.
Oceniając nasze poczynania muszę przyznać sam przed sobą, że stanowiłem najsłabsze ogniwo grupy. Arbuz pokonywał trudności perfekcyjnie i ze swobodą, Sikor i Łuki wiele mu nie ustępowali, Fido mimo kilku problemów radził sobie wyśmienicie. Ja mogę się cieszyć, że dotarłem cały do tego miejsca i że zbyt wielu problemów kolegom nie przysporzyłem. Cóż. Przed młodymi przyszłość.