Pracownicy stacji polarnych zazwyczaj znają doskonale tylko najbliższą okolicę bazy. Turyści natomiast, zwiedzają bardzo pobieżnie wyłącznie najciekawsze miejsca. I tu znowu miałem szczęście. Pracując na Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego, dokładnie poznałem rejon naszej bazy, a uczestnicząc w rejsie turystycznym, mogłem zobaczyć kilkanaście niezwykłych miejsc w Archipelagu Szetlandów Południowych oraz na Półwyspie Antarktycznym i okolicznych wyspach.
18.12.2000 Ushuaia
540 48' S, 680 18' W
Ushuaia! Nadal doskonale pamiętam moment, gdy dziewięć lat temu, pierwszy raz zobaczyłem to niezwykle malowniczo położone miasteczko. Dzikie grzbiety Andów rozciągające się na niemal całej długości Ameryki Południowej, gwałtownie "spadają" do morza właśnie tutaj - na południowym krańcu Chile i Argentyny. Przybywając do Ushuaia samolotem, można szczególnie wyraźnie zobaczyć raptowne zmiany ukształtowania terenu i zaskakujące kontrasty. Po czterech godzinach lotu z Buenos Aires ponad płaskim, suchym pasmem argentyńskich pampasów oraz Patagonii, samolot wznosi się nad pokryte śniegiem i lodem wysokie szczyty, by nieoczekiwanie "podejść" do lądowania w Ushuaia, na efektownym pasie lotniska położonego nad samym Kanałem Beagle'a.
W Ushuaia mieszka obecnie około 45.000 osób, a ilość mieszkańców wzrasta gwałtownie. Będąc tam w roku 1991, czułem jeszcze nastrój "zagubienia na końcu świata". Teraz to "zagubienie" jest umiejętnie eksploatowaną i podkreślaną atrakcją turystyczną. Co bynajmniej nie oznacza, iż Ushuaia przestało być fascynujące. Po prostu zmieniło się. To chyba naturalne. Jest tam obecnie duży port wolnocłowy i spore lotnisko, rozbudowane w roku 1993. A Ushuaia znane jest w Argentynie zarówno z połowu krabów, jak i z produkcji nowoczesnego sprzętu elektronicznego. Po dobrych drogach jeżdżą drogie samochody, a wśród nowych zabudowań trudno szukać zabytków. Jednym z niewielu, jest położony na prawo od portu, piękny, drewniany budynek Casa Beban. Jednak przede wszystkim, Ushuaia ma teraz atmosferę miasteczka turystycznego.
Opuszczam gościnne progi schroniska młodzieżowego Torre al Sur, w którym spędziłem kilka miłych dni, oczekując na statek. Bowiem z myślą o zwiedzeniu okolicy, przyleciałem tutaj już 14. grudnia wieczorem. Ogrody wokół domów w Ushuaia zachwycają, błyszcząc wszystkimi kolorami rosnących tam kwiatów, chociaż dzisiejszy dzień, jak na środek lata, jest wyjątkowo zimny i deszczowy. A pokryte śniegiem stoki gór wznoszących się ponad Ushuaia, przypominają, że zima trwa tam długo. W drodze do portu postanawiam sprawdzić moją elektroniczną skrzynkę pocztową. Nigdzie na świecie nie widziałem tylu "kawiarenek internetowych"! Wstępuję do jednej z nich. Czeka na mnie kilka e.mail'i. Ostatni z nich wysłany został z Polski dzisiaj, o godzinie 12.00. Patrzę na zegarek. Dochodzi godzina 11.00. Dostałem zatem list, który jak gdyby nie został jeszcze napisany. List, którego jeszcze nie ma. List z przyszłości. To niezwykłe, bowiem tradycyjne listy zawsze były echem przeszłości.
Wczesnym popołudniem wchodzę na pokład statku Grigoriy Mikheev, który będzie moim domem przez następne jedenaście dni. Mikheev został zbudowany w Finlandii w roku 1990, jako wytrzymały, odporny na lód statek badawczy. Zapewnia on komfortowe zakwaterowanie czterdziestu sześciu pasażerom. Kabiny są wygodne i przestronne, a mostek kapitański zawsze dostępny, co będzie szczególnie ważne w czasie rejsu przy złej pogodzie. Mikheev nie jest statkiem wybitnie luksusowym lecz należy do klasy najpopularniejszych spośród jednostek żeglujących po antarktycznych wodach. Ma 66 metrów długości, prawie 13 metrów szerokości i wyporność 2000 ton.
Zostaję zakwaterowany wraz z miłym Duńczykiem - Michael'em. Właśnie kończę rozpakowywać bagaż, gdy pokładowy "radiowęzeł" zaprasza na spotkanie z personelem. Przewodnikiem naszej wycieczki jest Amerykanin Brad Rhees. Jego asystenci to: Monika Schillat - Niemka, mieszkająca obecnie w Ushuaia oraz Morten Jorgensen - Duńczyk. Naszym lekarzem jest Pradeep Bhanot z Kanady, stewardem - Jonathan Pol, a kucharzami - Marco Ebing oraz Henk Bos - cała trójka z Holandii. Załoga statku i obsługa pochodzi z Rosji. Moje pierwsze pytanie dotyczy trasy rejsu. Niestety, w naszym harmonogramie nie ma Polskiej Stacji Antarktycznej im. Arctowskiego. "Na pocieszenie" dowiaduję się, że asystentem Brada, był przez kilka lat mój znajomy, Tomek Holik, Argentyńczyk polskiego pochodzenia, uczestnik XVI Wyprawy Antarktycznej PAN, w której brałem udział.
O godzinie 18.00 Grigoriy Mikheev wypływa z portu w Ushuaia, by powoli wślizgnąć się na wody Kanału Beagle'a, którym żeglować będzie przez następne sześć godzin. Rozpoczyna się mój rejs na Antarktydę!
Kanał Beagle'a jest niezwykle malowniczy. Wznoszą się nad nim strome zbocza gór, w niższych partiach porośnięte drzewami, a wyżej pokryte śniegiem. Wierzchołki najwyższych szczytów, sięgają tam 1100 metrów. Kanał Beagle'a ma około 360 km długości. Ciągnie się od Cabo San Pio, wzdłuż południowych brzegów Isla Grande de Tierra del Fuego. Na zachodzie, poprzez Paso Brecknock i Canal Cocburn, Kanał Beagle'a otwiera się na Pacyfik. Poprzednio płynąłem tędy w roku 1991. I wtedy, i teraz pogoda nie pozwala mi cieszyć się słynną widowiskowością krajobrazu. Nadciąga sztorm.
o uwierzyć, że moja antarktyczna podróż dobiegła końca.
19.12.2000 Cieśnina Drake'a
O świcie Mikheev wypływa na wody słynnej Cieśniny Drake'a. Czterometrowej wysokości fale, przechylają statek do 220 z boku na bok. Wielu z nas nie opuszcza tego dnia swoich kabin, wybierając pozycję horyzontalną, w której choroba morska jest najmniej dokuczliwa. Ja z mdłościami walczę aplikując sobie kolejne tabletki Aviomarinu. Przy takim sztormie prawie nikt nie wychodzi na zewnątrz, a - ze względów bezpieczeństwa - dolny, najniższy pokład statku zostaje zamknięty dla pasażerów. Na szczęście z mostku kapitańskiego można spokojnie oglądać wzburzony ocean. Cały dzień towarzyszą nam albatrosy wędrowne, majestatycznie unoszące się ponad falami na skrzydłach wiatru. Od czasu do czasu pojawiają się też inne gatunki albatrosów oraz petreli. Im sztorm nie przeszkadza.
Przed południem uczestniczę w dwóch wykładach Moniki: The Early Explorers of Antarctica oraz The Antarctic Convergence. A Continent in Isolation. Najpierw Monika barwnie opowiada historię odkrywania Antarktydy - od wczesnych koncepcji starożytnych Greków, poprzez fantazje i przypuszczenia kartografów epoki Renesansu, po wyprawę Cook'a, i ekspedycje Bransfield'a, Palmer'a i Belingshausen'a. Zresztą spór o to, który z nich pierwszy zobaczył Antarktydę nadal nie został rozstrzygnięty. Potem Monika wyjaśnia pojęcie "konwergencji antarktycznej". Tłumaczy jak ważną rolę pełni ta niewidoczna bariera, oddzielająca od siebie dwa różne ekosystemy i stanowiąca zarazem umowną granicę Antarktyki. Po południu Morten pokazuje przeźrocza ptaków, opowiadając o gatunkach, które mamy szansę obserwować w trakcie wycieczki. Wieczorem spotykamy się raz jeszcze, na wykładzie An Introduction to Ice, który wspólnie prowadzą Monika i Brad. Aż trudno uwierzyć, że można tak ciekawie opowiadać o śniegu, lodzie i górach lodowych, jak to potrafią nasi przewodnicy. "Oficjalnym" językiem na statku jest angielski. Jednak z myślą o dużej grupie Francuzów, większość wykładów oraz wszystkie ważne ogłoszenia tłumaczone są na język francuski.
W "moim" rejsie uczestniczy 28 osób. Wśród pasażerów, poza Francuzami, jest pięciu Amerykanów, po dwie osoby z Belgii, Holandii i Szwecji oraz Duńczyk, Niemiec, Szwajcarka i Polak - czyli ja. Brad, który antarktyczne wycieczki prowadzi od dwudziestu lat, spotkał dotychczas nie więcej niż pięciu turystów z Polski. Nasza wycieczka jest bardzo "młoda". Średnia wieku uczestników polarnych rejsów przekracza 60 lat! Tymczasem w naszej grupie jest wielu trzydziesto- i czterdziestolatków, a nawet rodzina z trójką dzieci. Ponad jedna trzecia miejsc na statku jest wolna. Dzięki temu nie dokucza nam tłok i łatwiej poznać siebie nawzajem.
Tej nocy śpię głęboko, kołysany ruchem statku i zamroczony Aviomarinem, mam jednak świadomość, że nazajutrz wpłyniemy na wody Antarktyki.
20.12.2000 Cieśnina Drake'a
Jesteśmy już w Antarktyce! Przypominam, że Antarktyda jest kontynentem, natomiast Antarktyka obejmuje swoim zasięgiem zarówno sam kontynent, jak i otaczające go obszary wodne oraz wyspy. Słowo "antarktyka" pochodzi z łaciny i oznacza obszary zlokalizowane po przeciwnej stronie kuli ziemskiej niż leżąca na północy Arktyka.
Wcześnie rano, temperatura wody spadła nagle do 2.50 C. To znak, że przekroczyliśmy właśnie strefę konwergencji antarktycznej, która wyznacza umowną granicę Antarktyki. To tutaj zimne wody powierzchniowe opasujące kontynent Antarktydy, stykają się z cieplejszymi wodami subantarktycznymi i zanurzają się w nich. Strefa konwergencji antarktycznej stanowi nie tylko granicę pomiędzy masami wód o różnych temperaturach lecz jest także potężną barierą dla organizmów żywych. Po obu jej stronach żyją gatunki, które nigdy bariery tej nie przekraczają. Strefa konwergencji antarktycznej nie jest stała. Zmienia swój przebieg pod wpływem wiatru, różnic ciśnienia, czy ruchu mas wody w głębi oceanu. Jej maksymalne odchylenie nigdy jednak nie jest większe niż 20 szerokości geograficznej. Mikheev przekroczył granicę konwergencji antarktycznej niemal dokładnie na 610 szerokości geograficznej południowej.
Rano Morten opowiada o pingwinach i pokazuje przeźrocza. Po południu wykład A Day in the Life of an Antarctic Explorer prowadzi Monika. A wieczorem Brad zapoznaje nas z regulaminem IAATO (International Association of Antarctic Tour Operators). Regulamin ten zawiera zbiór przepisów określających obowiązki zarówno organizatorów antarktycznych wycieczek turystycznych, jak i ich uczestników. W Antarktyce utworzone zostały dwa rodzaje rezerwatów przyrody: SSSI (Site of Special Scientyfic Interest) oraz SPA (Special Protected Area). Latem 1991/1992, gdy pracowałem na Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego, do moich obowiązków należało między innymi towarzyszenie grupom turystów odwiedzających położony w pobliżu stacji SSSI nr 8. Wtedy, na większości statków, turyści przed zejściem na ląd, byli tylko dość pobieżnie informowani o zasadach zachowania na obszarach chronionych. Do najczęstszych wykroczeń należały wejścia w głąb kolonii pingwinów, a pozostawione przez spłoszonego ptaka jajka lub pisklęta zazwyczaj padały ofiarą wydrzyków. Obecnie większość SSSI oraz SPA jest zamknięta dla ruchu turystycznego. Do pingwinów nie wolno podchodzić bliżej niż na odległość pięciu metrów. Minimalny dystans, na jaki wolno zbliżać się do fok, wynosi 10, a do uchatek - 15 metrów (w tym przypadku o wyznaczeniu dystansu zadecydowało bezpieczeństwo turystów - uchatki bywają agresywne i szybkie). Należy też pamiętać, że przechodzący pingwin ma zawsze pierwszeństwo, a motto antarktycznych wycieczek brzmi: JESTEŚMY TU GOŚĆMI!
Sztorm słabnie dopiero wieczorem. Cały dzień jest pochmurny, a widoczność ograniczona do kilkuset metrów. Powoli wpływamy w strefę, występowania gór lodowych. Brad ogłasza, że pierwszy pasażer, który dostrzeże jedną z nich, otrzyma w nagrodę butelkę szampana. Tego dnia nikt jej jednak nie wygrywa. Zastanawiająco rośnie natomiast liczba ciekawych obserwacji faunistycznych. Ktoś zauważa w wodzie pingwiny białobrewe, ktoś inny - grupę niewielkich wielorybów - finwali.
Wywołuję przez radio "Arctowskiego". Niestety, bezskutecznie. Spróbuję ponownie jutro.
21.12.2000 Whaler's Bay
Deception Island (South Shetland Islands): 620 59' S, 600 34' W
Odkrywcą Archipelagu Szetlandów Południowych (South Shetland Islands) jest Anglik, William Smith. W roku 1819, statek dowodzony przez niego, opływając Przylądek Horn, został zapędzony przez sztorm daleko na południe. Nieco później w tamten rejon wysłany został Edward Bransfield. Niebawem do Europy i Ameryki Północnej dotarły pierwsze wiadomości o licznych stadach wielorybów, fok i słoni morskich obserwowanych na dalekim południu kuli ziemskiej. Zaledwie cztery lata po odkryciu żywych "zasobów" Antarktyki, na wyspach Archipelagu Szetlandów Południowych zabito 350.000 fok i słoni morskich. Na początku XX wieku, działało tam 9 przetwórni mięsa fok i wielorybów, zaopatrywanych przez 29 statków. Fabryki te wytapiały przede wszystkim tłuszcz. Skóry i mięso były wyrzucane do wody lub na plaże.
Z powodu zbyt silnego wiatru odwołane jest pierwsze, zaplanowane na dzisiaj lądowanie - na Aitcho Island. Płyniemy do Yankee Harbour z nadzieją znalezienia miejsca osłoniętego przed wichrem. Niestety, i tutaj prędkość wiatru osiąga 100 km/godz. W takich warunkach, bezpieczne zejście na ląd jest niemożliwe. Motorowe pontony, tzw. Zodiaki, którymi będziemy przewożeni na brzeg, nie mogą pływać po tak wzburzonym morzu. Antarktyka powitała nas po swojemu. Jest zmienna, kapryśna i... piękna. Właśnie taka podoba mi się najbardziej. To naprawdę nie szkodzi, że słońce i błękitne niebo łatwiej znaleźć w folderach niż tutaj.
Brad postanawia ponowić próbę lądowania wewnątrz wypełnionego wodą wierzchołka wulkanu, tworzącego Wyspę Deception. Tam już naprawdę powinno być ciszej. Około południa, para francuskich turystów, równocześnie dostrzega pierwszą górę lodową. Każde z nich otrzymuje butelkę szampana.
O godzinie 15.00 Mikheev rzuca kotwicę w Whalers's Bay u wybrzeży Wyspy Deception. Tutaj także wieje bardzo silny wiatr, jednak nasi przewodnicy uznają, że w tych warunkach można lądować bezpiecznie. Chwilę później, schodzę na pokład Zodiaka, który po kilku minutach przybija do brzegu. Witaj Antarktyko! Tęskniłem za Tobą prawie dziewięć lat - od dnia gdy z pokładu Herculesa ostatni raz patrzyłem na Wyspę Króla Jerzego. Cieszę się, że jestem tutaj znowu. I aż trudno mi w to uwierzyć.
Pierwsze zejście na ląd - podobnie jak większość następnych - jest "mokre". To znaczy, że z pontonu, którym przypłynęliśmy z pokładu statku, wysiadamy pół metra od brzegu - wprost do płytkiej wody. Kalosze są podstawowym wyposażeniem każdego "polarnego turysty". Bez nich trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek lądowanie.
Wyspa Deception to wypełniona wodą kaldera wulkanu. Akwen wewnątrz krateru osłonięty jest z czterech stron zboczami sięgającymi kilkuset metrów. Do wnętrza wpłynąć można tylko przez wąską cieśninę Neptune's Bellows. Przesmyk ten naprawdę trudno zauważyć, a patrząc na wyspę z daleka, nie sposób odgadnąć, że kryje w środku spokojną przystań. Stąd zresztą angielska nazwa tej wyspy - deception, znaczy zwodniczy. Według niektórych źródeł, to właśnie stąd, z Neptune's Window - najniższego punktu krawędzi wulkanu - Nathaniel Palmer, jako pierwszy człowiek zobaczył kontynent Antarktydy. Wspinam się i ja śladami Nathaniela. Do Neptune's Window prowadzi teraz wąska lecz wyraźna ścieżka. I podobnie jak Nathaniel, na horyzoncie widzę Antarktydę! Nad Lodowym Kontynentem świeci słońce! Może i nam zwiastuje poprawę pogody? Schodzę z powrotem na brzeg. W płytkich kałużach brodzą leniwie wydrzyki oraz mewy dominikańskie. Dostrzegam też pojedyncze pingwiny białobrewe.
Osłonięte od wiatru wody i wewnętrzne brzegi Wyspy Deception były od dawna wykorzystywane przez człowieka. Do dzisiaj stoją tu zabudowania stacji wielorybniczej oraz bazy naukowej British Antarctic Survey. Obok hangaru rdzewieje wrak samolotu. Może ma przypominać, że właśnie stąd, w roku 1928, wystartował samolot do pierwszego lotu nad Antarktydą? Ludzie opuścili Wyspę Deception w roku 1969, po ostatniej erupcji wulkanu. Część zabudowań spłonęła wtedy doszczętnie, pozostałe rozpadają się powoli, nie wolno jednak ich stąd usuwać, bowiem świadcząc o obecności człowieka w Antarktyce, zyskały status zabytków.
Przez Cieśninę Bransfield'a płyniemy dalej na południe. Wiatr powoli cichnie. Chmur jest coraz mniej. Długo będę pamiętał ten zachód słońca.
Udaje mi się uzyskać radiowe połączenie z "Arctowskim"! Przez blisko pół godziny rozmawiam z Tomaszem Janeckim, kierownikiem XXV Polskiej Wyprawy Antarktycznej. Okazuje się, że poprzednia wyprawa opuściła naszą stację dosłownie przed kilkoma godzinami. "Horyzont", którym XXIV Wyprawa wraca do kraju, widać jeszcze na horyzoncie Zatoki Admiralicji. Tomasz i jego ekipa zostali "sami" - kilkanaście osób (w tym jedna kobieta) w grupie zimującej i kilka osób, które w lutym wrócą do Polski.
22.12.2000 Cuverville Island
640 40' S, 620 37' W; Port Lockroy (Gaudier Island): 640 50' S, 630 30' W
Długo płyniemy wzdłuż brzegu Cuverville Island. Krajobraz jest tu naprawdę niezwykły. Niemal pionowy klif okrywa szczelny, kolorowy płaszcz zielonych mchów oraz porostów, mieniących się wszystkimi barwami dostępnej im "tęczy": od czerni, poprzez brąz, szarość i liczne odcienie zieleni, po kolor jaskrawożółty, intensywnie pomarańczowy oraz rdzawoczerwony. Na nieskazitelnie błękitnym niebie świeci słońce. Ciemne skały pokrywa sieć wypełnionych śniegiem szczelin. Wprost do wody "schodzą" olśniewająco białe języki lodowców, pocięte pajęczyną pęknięć, w których cień ma kolor granatowy. Całości dopełniają góry lodowe, emanujące spod powierzchni wody własnym, niebieskim światłem. Aż trudno uwierzyć, że Antarktyka potrafi być tak bajecznie kolorowa.
Lądujemy na Cuverville Island. Jest tu kilka dużych kolonii pingwinów białobrewych. Panuje typowy zgiełk i zamieszanie. Część ptaków wraca, by zmienić wysiadującego partnera lub nakarmić pisklęta, część zmierza w przeciwnym kierunku. Jest ciasno. Niekiedy gniazda oddalone są od siebie tylko "na wyciągnięcie dwóch dziobów". A teren znajdujący się w zasięgu dzioba wysiadującego ptaka, należy wyłącznie do niego. Przechodzącym pingwinom, łatwo zatem naruszyć nietykalność takiego terytorium. Intruzi odpędzani są głośnym wrzaskiem, a opieszałym pomaga przyspieszyć nagana wymierzona ostrym dziobem. Wszystkie gniazda są już od dawna zajęte lecz nadal, między pingwinami trwają waśnie o kamyki, z których gniazda są zbudowane. Chwila nieuwagi sąsiada wystarcza wysiadującemu najbliżej pingwinowi, by ukraść szczególnie kuszący kamyk i dołożyć do swojej "kolekcji". Bilans tych "przestępstw" jest zazwyczaj zerowy, bo chwilę po dokonaniu kradzieży kamyka, "złodziej" sam staje się "ofiarą". Wydaje mi się, jakby obowiązywała tu jedna podstawowa zasada - najcenniejszy jest zawsze kamyk w gnieździe sąsiada.
U większości pingwinów wykluły się już pisklęta. Wprawdzie kalendarzowe lato dopiero rozpoczyna się tutaj lecz ptaki przezornie przystępują do lęgów możliwie wcześnie, bo pisklęta, które "przyjdą na świat" pod koniec sezonu lęgowego nie będą miały żadnej szansy na przeżycie. Na obrzeżach "pingwiniska" gnieżdżą się wydrzyki, traktując sąsiedztwo jako naturalną "spiżarnię". Chwila nieuwagi dorosłego pingwina wystarczy, by jajko lub pisklę padło ofiarą drapieżnika. W naturalnym ekosystemie obecność wydrzyków jest oczywiście niezbędna. W konfrontacji z dorosłym pingwinem, dobrze strzegącym gniazda, ptaki te mają niewielkie szanse. Sytuacja zmienia się jednak diametralnie, gdy w sukurs wydrzykom przychodzi turysta, niepokojący wysiadujące pingwiny. To między innymi dlatego tak ważne jest zachowanie odpowiedniego dystansu od kolonii pinwinów. Na szczęście "moja" grupa jest naprawdę zdyscyplinowana. Wszyscy "szerokim łukiem" omijają wysiadujące ptaki. Dodatkowo, sprzymierzeńcem pingwinów jest dzisiaj wiatr, wiejący od strony ich kolonii. Wielu turystów narzeka na przykry zapach "pingwiniska". Cóż, nie wiedzą jak będzie tu śmierdzieć pod koniec sezonu lęgowego...
Wracając Zodiakiem na statek przepływamy bardzo blisko lamparta morskiego, odpoczywającego na niewielkiej górze lodowej o płaskich brzegach. Widząc jego silne, wysmukłe ciało o opływowych kształtach oraz bardzo szeroki pysk, łatwo wyobrażamy sobie jak poważne zagrożenie stanowi dla pingwinów ta drapieżna foka.
Z Cuverville Island płyniemy w głąb Neumeyer Channel. Pogoda jest piękna i większość z nas cały czas przebywa na pokładzie, aby nie przegapić żadnego z fascynujących pejzaży.
W promieniach wieczornego słońca lądujemy w Port Lockroy na Wyspie Gaudier. Ta cicha zatoka została odkryta w roku 1904 przez Francuską Ekspedycję Antarktyczną, którą kierował Jean Charcot. Później, w "epoce wielorybników", Port Lockroy tętnił życiem. Obecnie znajdują się tu dwa zabytkowe budynki stacji brytyjskiej. Baza ta została odnowiona w roku 1962. Obecnie pełni przede wszystkim funkcję muzeum. Wewnątrz zobaczyć można wyposażenie stacji wielorybniczej. Zachowany został oryginalny wystrój pokoi mieszkalnych oraz kuchnia ze starym piecem i konserwami sprzed kilkudziesięciu lat na półkach. Nie zmieniło się też pomieszczenie radiooperatora. Nadal jest tam potężne, prymitywne radio, piękna, stara maszyna do pisania i lampa naftowa nad stołem. Na stacji jest też sklepik i poczta.
Nad bazą powiewa brytyjska flaga. Pracować tu mogą wyłącznie Brytyjczycy. Chętnych jest wielu. Podobno nawet 200 osób rocznie. Najpierw odrzucane są podania kandydatów, którzy nie mają brytyjskiego paszportu. Pomimo ratyfikacji Układu Antarktycznego, Wielka Brytania jest nadal jednym z siedmiu państw, roszczących sobie pretensje terytorialne do pewnych obszarów Antarktyki. Utrzymywanie "wysuniętej placówki" w Port Lockroy może więc symbolicznie uzasadniać te roszczenia. Sprzedawane tu znaczki pocztowe emituje British Antarctic Terytory, a w sklepie, obok "uniwersalnej" waluty, jaką stanowią w Antarktyce amerykańskie dolary, przyjmowane są też brytyjskie funty. Muzeum, sklepik, poczta oraz możliwość spotkania "prawdziwych" polarników, to nie lada atrakcja turystyczna. Sama stacja prowadzi natomiast jedynie podstawowe pomiary. Przebywają tu zawsze tylko dwie osoby, przywożone do Port Lockroy przed sezonem turystycznym i zabierane stąd po jego zakończeniu. Zimą stacja jest nieczynna. W tym roku pracują tu Kenn oraz Jim - biolodzy z UK Antarctic Heritage Trust oraz British Antarctic Survey. Nasi nowi znajomi mieszkają w dość prymitywnych warunkach. Zaopatrzeni są w ciepłe śpiwory, butle gazowe oraz imponujący zapas konserw i... książek. W Port Lockroy nie ma natomiast wody. Trzeba ją topić ze śniegu. Zgodnie z tradycją zostawiamy na stacji karton warzyw i owoców. A potem zapraszamy Kenn'a i Jim'a na statek. Oferujemy naszym gościom ciepły prysznic, obfity posiłek, kilka godzin rozmowy i żegnamy się z nimi. Brytyjczycy wracają na stację, a my ruszamy w dalszą drogę.
23.12.2000 Lemaire Channel,
Petermann Island: 650 10' S, 640 08' W; Vernadsky Station: 650 14' S, 640 15' W
Płyniemy przez fascynujący Lemaire Channel. To siedmiomilowej długości cieśnina, oddzielająca Półwysep Antarktyczny od Wyspy Booth. Zewsząd otacza nas jasne światło słońca. Jest cicho i bezwietrznie. W nieruchomym lustrze wody odbijają się lodowce i strome brzegi wysp, które mijamy powoli. Obraz ten zaczyna falować za rufą naszego statku. Sinusoida zmarszczek, leniwie dociera do brzegów kanału. Od czasu do czasu przepływamy przez ławice paku lodowego. Tam ślad naszego rejsu wyznacza lśniąca wstęga wody, wijąca się wśród kry za rufą Mikheev'a. Teraz już wiem dlaczego Lemaire Channel nazywany bywa żartobliwie Kodak Gap. Kamery video pracują bez przerwy, a trzask migawek aparatów fotograficznych przypomina chwilami miniaturową kanonadę. Jednak naprawdę zakłócić tę majestatyczną ciszę, potrafi tylko huk "cielących się" lodowców. Odpadaniu największych brył lodu towarzyszy grzmot porównywalny do uderzenia pioruna. A echo w Lemaire Channel potęguje wrażenie.
Rano schodzimy na brzeg Petermann Island. To tutaj Jean Charcot zimował w roku 1909. Ta wyspa jest "domem" około tysiąca par pingwinów Adeli. Gnieżdżą się tu też pingwiny białobrewe, a na odległym końcu wyspy znajduje się niewielka kolonia kormoranów niebieskookich. Na słonecznych stokach niewielkiego pagórka zauważam liczne kępki śmiałka antarktycznego - niewielkiej, wyjątkowo odpornej trawy - jednego z zaledwie dwóch gatunków roślin naczyniowych występujących w Antarktyce. Pomijając oczywiście rośliny "zawleczone" tu przez człowieka, bo to już zupełnie inna historia...
Po południu odwiedzamy Ukraińską Stację Polarną im. Wiernackiego. Baza ta należała dawniej do Wielkiej Brytanii. Nosiła wtedy imię Faraday'a. W roku 1996 stacja ta została sprzedana Ukrainie. Na "Wiernackim" spotykamy 13 osób - ekipę, która tu zimowała. Uczestnicy V Ukraińskiej Wyprawy Antarktycznej są w bazie już od blisko roku, więc niecierpliwie czekają na zmienników. Stacja ukraińska prowadzi obecnie badania botaniczne, ornitologiczne, ichtiologiczne, meteorologiczne, glacjologiczne, jonosferyczne i geomagnetyczne. Ukraińscy naukowcy kontynuują też badania warstwy ozonowej, prowadzone tu wcześniej przez Brytyjczyków.
Podobno "Wiernacki" cieszy się sławą bardzo gościnnej stacji o doskonale zaopatrzonym barze. Rzeczywiście przyjmują nas bardzo miło, a mnie chyba wyjątkowo serdecznie. Może jako Polaka, a może jako byłego uczestnika wyprawy polarnej? Zostaję indywidualnie oprowadzony po stacji. Duże wrażenie robi na mnie doskonale wyposażony gabinet lekarski. Jest tu też - jak chyba na każdej stacji polarnej - sala gimnastyczna. Tę jednak wyróżnia drobne urozmaicenie. Otóż dwie ściany oraz fragment sufitu tego pomieszczenia pokryte są sztucznymi chwytami. Zainstalowano tutaj nawet pochyły okap, imitujący przewieszkę. Chwyty są wprawdzie drewniane lecz ich ilość oraz różnorodność kształtów jest imponująca. Przypuszczam, że jest to najdalej na południe kuli ziemskiej wysunięta sztuczna ścianka wspinaczkowa. W rogu sali gimnastycznej ustawiony jest stacjonarny rower. Na ścianie przed nim - niemal na wyciągnięcie ręki - wisi duży plakat ze zdjęciem niekompletnie ubranej (ściślej: kompletnie rozebranej) dziewczyny. Syzyfowe pedałowanie w jej stronę, podczas zimowania w męskim towarzystwie, ma - zdaniem autora tego pomysłu - przynosić ulgę.
Na koniec zwiedzania stacji, jak każdy "prawdziwy turysta", zostaję zaprowadzony do sklepiku. Nad wejściem wisi dumnie napis The Southernmost Shop in Antarctica. Przypuszczam wprawdzie, że na stacjach położonych dalej na południu też są sklepiki dla turystów lecz wątpię, aby którykolwiek był tak obficie zaopatrzony. Znakomitą większość asortymentu stanowią pamiątki wykonane przez ukraińskich polarników w czasie zimowania. A ceny są tu iście antarktyczne! Udaje mi się jednak kupić dwa pamiątkowe podkoszulki po cenie niższej niż oficjalna.
Podczas tego rejsu oraz dziewięć lat temu, widziałem w sumie około dziesięciu czynnych tudzież nieczynnych stacji polarnych. I - moim zdaniem - żadna z nich nie jest tak znakomicie usytuowana jak "Arctowski". Tylko tam, obok potężnych lodowców widziałem tak rozległe obszary wolne od lodu.
Uczestniczę w jednej z krótszych wycieczek antarktycznych. "Wiernacki" jest najdalej na południe wysuniętym punktem w harmonogramie naszego rejsu. Osiągnęliśmy 65,140 szerokości geograficznej. To w pierwszej chwili nie robi szczególnego wrażenia. Do południowego kręgu polarnego zabrakło jeszcze półtora stopnia. A w Europie, na tej szerokości leży szwedzka miejscowość Storuman. Trudno jednak porównywać półkulę północną z południową. Na dalekiej północy naszej półkuli nie ma wszak kontynentu, a na biegun można dotrzeć lodołamaczem.
Dotychczas odwiedziliśmy kilka wysp w Archipelagu Szetlandów Południowcyh oraz w pobliżu Półwyspu Antarktycznego. Natomiast wciąż jeszcze nie lądowaliśmy na kontynencie Antarktydy.
24.12.2000 Paradise Bay
640 54' S, 620 52' W; Neko Harbour: 640 50' S, 620 33' W; Danco Island: 640 44' S, 620 37' W
Moje urodziny. I pierwsze zejście na brzeg kontynentu Antarktydy. To naprawdę wspaniały prezent! Zatem dzisiaj, moja "kolekcja" siedmiu kontynentów, które odwiedziłem, stała się kompletna w sposób nie budzący wątpliwości. Bowiem chociaż całe antarktyczne lato 91/92 spędziłem na Polskiej Stacji Antarktycznej im. Arctowskiego, to jednak do wybrzeży samego kontynentu Antarktydy zabrakło mi wtedy ok. 100 km. Wszak "Arctowski" położony jest na wyspie.
Pierwszy raz na Antarktydzie ląduję w Paradise Bay, blisko argentyńskiej stacji Almirante Brown. Tego lata stacja jest nieczynna. Mijam więc zabudowania i wraz z pozostałymi turystami, wspinam się na szczyt góry wznoszącej się ponad stacją. Pierwszy raz mamy okazję brnąć przez dość głęboki śnieg, który podczas poprzednich lądowań, na naszych ścieżkach pojawiał się rzadko. Tutaj, ciężki, mokry śnieg miejscami sięga znacznie powyżej kolan. Podejście jest dość strome, a kilka dni spędzonych na statku bynajmniej nie poprawiło mojej kondycji. Na wierzchołek wchodzę porządnie zadyszany. Widoki stąd są podobno fascynujące. Dzisiaj jednak pada śnieg, pułap ciężkich chmur jest bardzo niski, a u podnóży gór i nad wodą unosi się gęsta mgła. Nie widać zatem prawie nic. Co też fascynuje. Zostaję na szczycie góry dłużej niż reszta turystów, delektując się chwilą ciszy i złudzeniem samotności. Później, wzorem moich poprzedników, zjeżdżam w dół głęboką rynną, wyżłobioną przez nich w śniegu. Mijają mnie dzieci biegnące z powrotem pod górę, aby powtórzyć zabawę. Czy naprawdę jestem na Antarktydzie?
Na statek wracamy okrężną drogą. Zodiaki płyną najpierw wzdłuż klifowego wybrzeża, pokrytego plechami porostów. Gnieżdżą się tu kormorany niebieskookie i petrele przylądkowe. Potem płyniemy jeszcze pod rozległy, aktywny lodowiec Petzval. Pingwiny wyskakują ponad powierzchnię wody tuż przy burcie pontonu, ochlapując nas prysznicem lodowatej wody. Na brzegu śpią foki Weddell'a, lśniąc świeżo zmienionym, niemal srebrnym futrem.
Wczesnym popołudniem Mikheev wpływa do Neko Harbour w Andvord Bay. Większość turystów gromadzi się na mostku kapitańskim, aby jak najwyraźniej widzieć malowniczą trasę naszego rejsu, wiodącą pomiędzy górami lodowymi. Niestety, padający śnieg, niskie chmury i gęsta mgła nadal ograniczają widoczność.
Lądujemy ponownie na Antarktydzie. Pingwiny zajęte są karmieniem młodych. W śniegu leżącym pomiędzy brzegiem morza, a "pingwiniskiem", wydeptanych jest kilka głębokich tuneli. Na ich dnie wyraźnie widać ślady tysięcy małych łapek. Długo wędruję wzdłuż brzegu. Zatrzymuje mnie dopiero potężny lodowiec. Schodzi prosto do wody. Jego monumentalne ściany unoszą się wysoko ponad moją głową. Krawędzie lodowca są fantastycznie poszarpane, a głębokie szczeliny błyszczą niebieskim światłem. Lodowiec "żyje". Porusza się. Trzeszczy i "wzdycha". Te specyficzne dźwięki dochodzą z miejsc, gdzie - pod wpływem ruchu - lód zostaje mocno ściśnięty lub z miejsc, gdzie ucisk ten nagle słabnie. Potężne ciało lodowca powoli wędruje do wody. Co kilka minut bryły lodu odrywają się z hukiem od jego ścian. To widowisko hipnotyzuje. Niemal zapominam o rzeczywistości. A nadszedł czas by wracać na pokład statku. Z trudem odwracam się plecami do lodowca... Ruszam.
Zaczyna padać gęsty śnieg. Po drodze mijam niewielki, drewniany budynek nieczynnej bazy argentyńskiej. W odwróconej do góry dnem skrzynce zauważam gniazdo pochwodziobów. Ptaki wybrały sobie naprawdę znakomite miejsce. Skrzynce brakuje tylko fragmentu przedniej ścianki. Pozostałe boki oraz "dach" doskonale chronią przed wiatrem i śniegiem. Już wcześniej zauważyłem, że pochwodzioby chętnie korzystają z "uczynności" człowieka. Widziałem je dziewięć lat temu, gnieżdżące się w fundamentach "Arctowskiego" i przedwczoraj - pod stojącą na palach stacją w Port Lockroy.
Wieczorem lądujemy na Danco Island. I tutaj pingwiny wydeptały w śniegu istny labirynt ścieżek. Te najruchliwsze, najbardziej uczęszczane korytarze są naprawdę głębokie. Często w ogóle nie widać drepczących tamtędy ptaków i tylko od czasu do czasu, ponad krawędzią tunelu pojawiają się ich czarne główki.
Zatrzymuję się nad wąskim strumykiem, płynącym wprost spod lodowca i nabieram wodę do butelki. Nie wolno stąd nic wywozić. Nie wolno zabierać nawet kamieni. W wykazie przedmiotów objętych tym zakazem nie ma jednak wody. Zatem po powrocie do Polski będę mógł "legalnie" poczęstować przyjaciół "antarktyczną herbatą".
Dzieci lepią bałwana. Jak na ironię, na kontynencie gdzie śniegu jest najwięcej, bałwan pojawia się bardzo rzadko. I jest bardzo drogi. To chyba "najdroższy" bałwan, jakiego kiedykolwiek widziałem. Ulepienie go kosztowało ponad 10.000 USD.
Wieczorem spotyka mnie bardzo przyjemna niespodzianka. Specjalnie z okazji moich urodzin podany zostaje tort. A moi mili towarzysze podróży śpiewają Happy Birthday!
25.12.2000 Foyn Harbour
640 32' S, 610 59' W; Wilhelmina Bay: 640 39' S, 620 08' W
Dzień zaczyna się od długiej wycieczki pontonem. Płyniemy pomiędzy niewielkimi wysepkami i górami lodowymi. Wpływamy w głąb cichych, malowniczych zatoczek. Obserwujemy wiele gatunków ptaków. Są też foki Weddell'a, krabojady i lamparty morskie. Odwiedzamy wyspę, gdzie na przełomie XIX i XX wieku pracowała stacja wielorybnicza Governor. Baza ta spłonęła w roku 1915. Obecnie w jej ruinach gnieżdżą się rybitwy antarktyczne.
Wczesnym popołudniem docieramy do Wilhelmina Bay. Miejsce to słynie z wielorybów. Nie musimy długo czekać. Niebawem w pobliżu statku pojawiają się dwa humbaki. Płyniemy za nimi w głąb Wilhelmina Bay. Wiatr cichnie. W wodzie odbijają się otaczające nas góry i lodowce. Na kawałkach kry odpoczywają pingwiny Adeli. Dookoła coraz więcej paku lodowego. Co kilka minut spod wody wynurzają się wieloryby poszukujące kryla. Schodzimy do pontonów. Płyniemy na spotkanie z humbakami. W pobliżu mojego Zodiaka pojawiają się dwa kolosy. Każdy z nich jest blisko trzy razy dłuższy od pontonu i waży niemal 30 ton. Wyłączamy silnik aby nie niepokoić żerujących wielorybów. Spędzamy z nimi dwie ekscytujące godziny. Nastrój jest niesamowity. Cicho, bezwietrznie, gładka powierzchnia wody. I nagle ciszę przerywa głośne parsknięcie humbaka wynurzającego się znienacka obok pontonu. Woda zaczyna falować. Wynurza się drugi wieloryb. Przez chwilę płyną obok siebie, z grzbietami ponad powierzchnią wody. Potem nurkują, dumnie eksponując potężne płetwy ogonowe. I znowu cisza. W nieruchomym lustrze wody pocętkowanym ławicami paku lodowego odbijają się lodowce i skały. Nad naszymi głowami, przez skłębione chmury przebija słońce. Bajka.
Wracamy na statek. Powoli opuszczamy fascynujące wody Wilhelmina Bay. Z pokładu Mikheev'a obserwujemy następne wieloryby, głównie humbaki. Gdy nurkują, Morten starannie fotografuje spody ich płetw ogonowych. Każdy humbak ma tam inny układ białych i czarnych plam. Ta niezwykła grafika pozwala bezbłędnie zidentyfikować poszczególne osobniki i śledzić ich losy. Zdjęcia wykonane przez Mortena trafią do ośrodków naukowych zajmujących się wielorybami. Dziś widzieliśmy w sumie 46 tych kolosów. Dużo? Z pewnością. Lecz tych pięknych zwierząt było tu 30 - 40 razy więcej, zanim na dalekim południu pojawiły się statki wielorybnicze. Na szczęście wieloryby są teraz objęte niemal całkowitą ochroną i ich populacja powoli wzrasta.
Dzisiaj Boże Narodzenie! Z tej okazji, nasi kucharze przygotowują specjalną, sześciodaniową kolację świąteczną.
26.12.2000 Hannah Point, Livingston Island
620 39' S, 600 36' W; Aitcho Island: 620 24' S, 590 44' W
Schodzimy na ląd w Hannah Point na Livingston Island. Według pierwotnych planów, to właśnie na tej wyspie stanąć miała polska stacja antarktyczna. Ostatecznie "Arctowski" został zbudowany na King George Island, a na Livingston Island, Polacy postawili stację dla Hiszpanii. Jednak hiszpańska stacja znajduje się w innym punkcie tej wyspy. Hannah Point jest królestwem zwierząt. Jest tu kilka kolonii pingwinów białobrewych oraz antarktycznych. A nad samą wodą wylegują się słonie morskie. Dołączam do Moniki, która zabiera nas na dość długą wycieczkę wzdłuż brzegu wyspy. Monika prowadzi nas do miejsca, w którym kilka lat temu, naukowcy zgromadzili całą kolekcję skamieniałości. Dziś jednak, wstęp do antarktycznego "muzeum" okazuje się niemożliwy. Akurat tam odpoczywa bowiem foka Weddell'a. I nie wolno jej niepokoić. Monika przynosi nam więc kilka najciekawszych "eksponatów". Oglądamy skamieniałe liście, łodygi roślin oraz fragmenty drzew rosnących na Antarktydzie zanim kontynent ten przydryfował tu z północy. Skamieniałości te pochodzą sprzed około 150 milionów lat. Wtedy - w okresie jury - Antarktyda była jeszcze częścią potężnego kontynentu Gondwany, obejmującego też rozległe obszary dzisiejszej Ameryki Południowej, Afryki i Australii. Swobodne migracje zwierząt i roślin zostały przerwane tam około 70 milionów lat temu - na początku ery kenozoicznej. Antarktyda oddzieliła się w czasach, gdy ssaki lądowe zaczynały szybko zasiedlać pozostałe kontynenty.
Wracając, w głębi kolonii pingwinów antarktycznych, zauważam kilka gniazd pingwinów złotoczubych, nazywanych po angielsku macaroni. Nazwa ta pochodzi od osiemnastowiecznych, brytyjskich dandysów, wyjeżdżających do Włoch. Swoje upodobanie do ówczesnego stylu włoskiego wyrażali farbując włosy w paski i nosząc ptasie pióra za uszami. W Anglii nazwano ich wtedy macaroni. A pod ich wpływem, w Ameryce powstała znana piosenka: Yankee Doodle went to town, riding on his pony, stuck a feather in his cap an called it macaroni. Brytyjscy i amerykańscy żeglarze, jako pierwsi zobaczyli pingwiny z jaskrawożółtymi piórami na głowie. Przez skojarzenie ochrzcili je mianem macaroni. I nazwa ta przetrwała w języku angielskim do dzisiaj.
Spędzam na Livingston Island trzy niezapomniane godziny. Jakże mi trudno opuścić to miejsce! A myśl, że nasz harmonogram przewiduje jeszcze tylko jedno zejście na ląd, wcale mnie nie uskrzydla. Wracam na statek ostatnim pontonem.
Po południu lądujemy na Aitcho Island. Liczne erupcje wulkanu, które stworzyły tę wyspę, nadały otoczeniu niesamowite kształty. A mrozy, fale i wiatry wiejące znad Cieśniny Drake'a, niestrudzenie przeobrażają ten niezwykły pejzaż.
We wnętrzu odwróconych i wbitych w mech muszli małż, znajduję skupiska maleńkich owadów. "Pod dachem" każdej muszli jest osobna kolonia. Zaniepokojone owady skaczą jak pchły. Aliści to nie pchły lecz milimetrowej długości skoczogonki. Jedne z niewielu owadów zamieszkujących Antarktykę.
Brad prowadzi nas na północ. Tam, w najwyższym punkcie wyspy, niemal "zawieszona w przestworzach", powstała niewielka kolonia petreli olbrzymich. Osiem, może dziesięć gniazd. Ptaki wybrały ten szczyt, bo właśnie tu najłatwiej złapać w skrzydła wiatr, wiejący znad Cieśniny Nelsona. Czuję, że zostałem zaczarowany urokiem tego miejsca. Zabieram stąd to wspomnienie, głęboko schowane w mojej pamięci.
To było ostatnie zejście na ląd. Żegnaj Antarktyko!
28.12.2000 Cieśnina Drake'a
Przylądek Horn: 550 57' S, 670 13' W
Morten pokazuje przeźrocza z Islandii, Grenlandii i Spitsbergenu. Oglądam znakomite slajdy morsów oraz niedźwiedzi polarnych i mnóstwo malowniczych pejzaży. W ten sposób daleka północ towarzyszy naszemu powrotowi na północ. Może pokaz ten ma pocieszyć nas, przypominając, że na naszej półkuli też nie brakuje mroźnych krajobrazów? A może ma zachęcić do udziału w następnej polarnej wycieczce? Tym razem arktycznej.
W samo południe przepływamy obok Przylądka Horn. Z Pacyfiku wracamy na Atlantyk. Ocean jest wzburzony. Na niebie kłębią się ciemne, ołowiane chmury. Wszak nie przypadkiem wody wokół Horn'u, mają sławę najburzliwszych na świecie.
Pakuję plecak, co wcale nie jest łatwe podczas sztormu. W czasie pożegnalnej kolacji wspominamy miejsca, które odwiedziliśmy kilka dni temu. Okazuje się, że większość z nas już tęskni za Białym Kontynentem. Nie bez powodu doświadczeni polarnicy mówią, że kto raz był na Antarktydzie, ten już zawsze będzie chciał tam wrócić. I ostrzegają, że Antarktyka "uzależnia". Sam jestem tego dobrym przykładem. Od dziewięciu lat, nie dawała mi spokoju myśl o powrocie na dalekie południe. A ten rejs wcale mnie nie "wyleczył". Chciałbym tam wrócić...