HAWAJE
10:30
CHICAGO
14:30
SANTIAGO
17:30
DUBLIN
20:30
KRAKÓW
21:30
BANGKOK
03:30
MELBOURNE
07:30
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 19; Czerwone wilki
DkG 19; Czerwone wilki

Juliusz Verne


Zbliżało się rozwiązanie tego krwawego dramatu. Ognia nie było już czem podsycać: jasność słabła powoli, równinę zalegała ciemność, a wśród niej błyszczały ślepie wilków. Jeszcze kilka tylko minut, a cała ta zgraja wpadnie na bezbronnych.

Thalcave wystrzelił ostatni nabój, kładąc trupem jeszcze jednego nieprzyjaciela, poczem skrzyżował ręce, pochylił głowę na piersi i zamyślił się głęboko. Czyżby szukał jakiego zuchwałego, niepodobnego do prawdy sposobu pozbycia się tej niebezpiecznej zgrai? Glenarvan nie śmiał go zapytać.

W tej chwili zaszła zmiana w napadzie wilków; zdawało się, że odchodzą: ogłuszające wycie ustało naraz - głębokie milczenie zaległo równinę.
- Odchodzą! - zawołał Robert.
- Być może - odpowiedział Glenarvan, pilnie przysłuchując się najmniejszemu szmerowi.



Lecz Thalcave, jakby odgadując myśl jego, potrząsnął głową z niedowierzaniem; dobrze wiedział, że zwierzęta nie porzucą tak łatwo pewnej zdobyczy, dopóki światło dzienne nie zapędzi ich do ciemnych kryjówek. Bądź, co bądź, taktyka nieprzyjaciela zmieniła się widocznie; nie usiłował on już zdobyć wejścia do ogrodzenia, ale nowe jego manewry większem jeszcze groziły niebezpieczeństwem. Aguary, widząc, że wejścia broni ogień i żelazo, obiegły dokoła ogrodzenie, usiłując zdobyć je od strony przeciwnej.

Wkrótce usłyszano, jak pazurami drapały drzewo na wpół przegniłe - i już silne ich łapy, ich zakrwawione paszcze przeciskały się przez słupki nadwątlone. Konie wystraszone pozrywały uzdy i z trwogą szukały schronienia przy swych jeźdźcach.

Glenarvan objął Roberta, gotując się bronić go do ostatka. Może nawet w myśli układał zamiar ucieczki, jakkolwiek niemożliwej, a tymczasem z oka nie spuszczał Indjanina. Thalcave, jak dziki zwierz obiegłszy dokoła ogrodzenie, zbliżył się nagle do swego konia, drżącego z niecierpliwości, i zaczął go siodłać starannie, nie zapominając ani o jednym pasku, ani o jednej sprzączce. Zdawało się, że nie dba już teraz o zwiększające się co raz wycie wilków. Glenarvan patrzył nań z przerażeniem.
- Porzuca nas! - zawołał, widząc Indjanina chwytającego za cugle, jakby chciał wskoczyć na siodło.
- Nie - rzekł Robert - to być nie może!

W rzeczy samej Thalcave nie chciał opuścić swych przyjaciół, ale ocalić ich, poświęcając siebie. Thauka był gotów; żuł wędzidło niecierpliwie, skakał, nie mogąc ustać na miejscu, ogniste jego oczy rzucały błyskawice. Rozmiał swego pana. W chwili, gdy Indjanin chwytał za grzywę konia, Glenarvan porwał go za rękę z konwulsyjną gwałtownością i, wskazując na rozległą płaszczyznę, z boleścią zapytał:
- Ty jedziesz?
- Tak - odpowiedział Indjanin, zrozumiawszy gest swego towarzysza. Potem dodał kilka wyrazów hiszpańskich, które znaczyły:
- Thauka! Dobry koń. Rączy. Pociągnie za sobą wilki.
- Ach, Thalcave! - krzyknął Glenarvan.
- Prędzej! Prędzej! - powtarzał Indjanin.

A Glenarvan tymczasem drżącym ze wzruszenia głosem mówił do Roberta:
- Robercie, dziecię moje! Czy słyszysz? On chce się poświęcić dla nas! Chce pędzić na koniu w pole, aby pociągnąć za sobą wściekłe wilki i od nas tym sposobem odwrócić niebezpieczeństwo!
- Przyjacielu! - zawołał Robert, rzucając do nóg Patagończyka. - Przyjacielu, nie opuszczaj nas!
- Nie - rzekł Glenarvan - on nas nie opuści - a zwracając się do Indjanina, rzekł, wskazując na konie: - Jedźmy razem!
- Nie - rzekł Indjanin, zrozumiawszy znaczenie tych słów. - Nie. Liche bydlęta. Wystraszone. Thauka, dzielny koń!
- A więc - rzekł Glenarvan - czekaj, Robercie, Thalcave cię nie opuści. Uczy mnie on, co zrobić powinienem! Ja pójdę. On niech przy tobie zostanie! - To mówiąc, pochwycił za cugle konia.
- Nie - odrzekł spokojnie Patagończyk.
- Ja pojadę! - krzyknął Glenarvan, wydzierając cugle Indjaninowi. - Ja pojadę, powtarzam ci. Ocal to dziecię! Powierzam ci je, Thalcave!

Glenarvan w uniesieniu mieszał angielskie wyrazy z hiszpańskiemi. Lecz cóż znaczy język w takich razach! W tak okropnem położeniu gesty mówią wszystko, a ludzie różnej narodowości rozumieją się z łatwością. Thalcave opierał się jednak, sprzeczka nie ustawała, a niebezpieczeństwo tymczasem wzmagało się co chwila; już słupki i łaty nadbutwiałe trzeszczały pod zębami i pazurami wilków rozwścieczonych.

Ani Thalcave, ani Glenarvan ustąpić nie chcieli. Indjanin odciągnął Glenarvana aż ku wejściu do ogrodzenia; pokazywał mu płaszczyznę uwolnioną od wilków, na migi dawał mu do zrozumienia, że nie było ani chwili do stracenia, że on sam tylko znał swego konia tak dobrze, iż potrafi dla dobra ogólnego skorzystać z jego przymiotów lekkości i rączości. Glenarvan uparł się i nie chciał ustąpić, gdy nagle uczuł się odepchniętym. Thauka poskoczył, wspiął się na tylnych nogach, a potem jednym susem przesadził ognisko i cały rząd zabitych wilków, a głos chłopięcy zawołał:
- Niech cię Bóg ma w swej opiece, milordzie!

Glenarvan i Thalcave ledwie dojrzeli Roberta, trzymającego się grzywy Thauka, znikającego w cienności.
- Robercie! Nieszczęsny! - wołał Glenarvan, ale Indjanin już nie dosłyszał tych wyrazów. Zagłuszyło je wycie okropne. Wilki rzuciły się wślad za koniem, pomykającym ku wschodowi z szybkością nieopisaną.

Thalcave i Glenarvan wyskoczyli z ogrodzenia; na równinie cicho już było i zaledwie w oddali tylko dostrzec mogli ruchomy szereg, posuwający się wśród ciemności. Glenarvan rzucił się na ziemię znękany, zrozpaczony, i patrzył na Indjanina, uśmiechającego się z właściwym sobie spokojem.
- Thauka dobry koń! Dzielny chłopiec umknie! - powtarzał wciąż, potakując głową.
- A jeśli spadnie? - rzekł Glenarvan.
- Nie spadnie, z pewnością!

Pomimo tej ufności i spokoju Patagończyka, lord Glenarvan noc spędził w najstraszniejszej trwodze. Zapomniał nawet o tem, że wraz z odejściem wilków przestało im grozić niebezpieczeństwo. Chciał pędzić za Robertem, lecz go Indjanin powstrzymał, dając mu do zrozumienia, że konie ich nie wydążą, że Thauka musiał wyprzedzić swych nieprzyjaciół, że niepodobna szukać Roberta. O czwartej z rana świtać poczęło. Przezroczyste kropelki rosy osiadały na płaszczyźnie; trawy podniosły się pod wpływem pierwszych blasków światła dziennego. Już można było puścić się w drogę.

Thalcave wyprowadził konie i zawołał:
- Jedźmy! Glenarvan w milczeniu wskoczył na konia Roberta i wkrótce dwaj jeźdźcy pocwałowali w stronę wschodnią, trzymając się wciąż linji prostej, z której i towarzysze ich schodzić nie byli powinni.

Tak przez godzinę blisko pędzili, szukając oczyma Roberta, obawiając się dostrzec gdzie jego zwłoki skrwawione. Glenarvan niecierpliwie kłuł konia ostrogą. Nareszcie w powietrzu rozległ się huk strzałów, systematycznie po sobie następujących, jakby szereg sygnałów wywiadowczych.
- To oni! - zawołał Glenarvan.

Popędzili konie, nagląc je do szybkiego biegu, i w chwilę potem złączyli się z oddziałem, prowadzonym przez Paganela. Glenarvan krzyknął radośnie, spostrzegłszy Roberta żywego i zdrowego, siedzącego na grzbiecie wspaniałego konia, który zarżał z radości, ujrzawszy swego pana.
- Ach, moje dziecię, moje dziecię! - zawołał Glenarvan z wyrazem czułości nieopisanej.

Robert i Glenarvan zeskoczyli z koni i padli sobie w objęcia! Z kolei i Indjanin przycisnął do piersi dzielnego syna kapitana Granta.
- Żyje, żyje! - wołał Glenarvan.
- Tak - odpowiedział Robert - i to dzięki koniowi Thalcavea.

Patagończyk nie czekał tej pochwały, aby podziękować swemu rumakowi; rozmawiał z nim i całował go, jak człowieka, a potem, zwracając się do Paganela i wskazując na Roberta, rzekł - Zuch! A używając metafory indyjskiej, wyrażającej odwagę, dodał: - Ostrogi jego nie zadrżały! Glenarvan, objąwszy rękę Roberta, mówił.
- Dlaczegoś nie chciał, mój chłopcze, abym ja lub Thalcave próbowali ci życie ocalić?
- Milordzie - odpowiedział chłopiec z wyrazem najwyższej wdzięczności - czyż nie ja to raczej poświęcić się byłem powinien? Thalcave już mi raz ocalił życie! A ty ocalisz mego ojca!


Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

<< wstecz 1 2


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Brazylia i Argentyna: Wodospady Iguasu
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

@dC 17: Milicjanci i mnisi
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl