HAWAJE
17:12
CHICAGO
21:12
SANTIAGO
00:12
DUBLIN
03:12
KRAKÓW
04:12
BANGKOK
10:12
MELBOURNE
14:12
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Dzieci kapitana Granta » DkG 62; Góra Tabu
DkG 62; Góra Tabu

Juliusz Verne


Glenarvan z przyjaciółmi zapuścił się w owe niebezpieczne miejsce i rzeczywiście przywitano ich gradem ołowianym, który ich jednak nie dosięgnął. Jak się przy tem okazało, przybitki ładunków, uniesione przez wiatr aż do zbiegów, sporządzone były z papieru zadrukowanego. Paganel, zdjęty ciekawością, zbierał te szczątki i odczytywał nie bez pewnego trudu.
- A to wyborne! - zawołał. - Zgadnijcie, czem te zwierzęta przybijają swoje ładunki?
- Czemże? - spytał Glenarvan.
- Kartkami Biblji! Jeżeli taki tylko użytek robią z Pisma Świętego, to żal mi misjonarzy! Trudno im będzie założyć bibljotekę śród Maorysów.
- A jakiż ustęp z Biblji cisnęli nam w oczy? - zapytał Glenarvan.
- Słowo wszechmocnego Boga - odpowiedział John Mangles, wziąwszy jeden z zatartych wybuchem prochu papierków - a słowo to Boże każe nam ufać - dodał, pełen niezłomnej wiary prawdziwego Szkota.
- Jakże brzmi ono? - rzekł Glenarvan.

John więc odczytał ustęp zachowany od wpływu prochu. - Psalm 90. „Ponieważ zaufał mi, oswobodzę go”.
- Przyjaciele! - zawołał Glenarvan. - Zaniesiemy tę kartkę naszym kochanym i odważnym towarzyszkom, doda ona im otuchy.



Zawrócili na powrót urwistą ścieżką w kierunku grobowca, chcąc mu się dobrze przypatrzeć. Idąc, odczuwali od czasu do czasu dziwne drżenie ziemi. Nie było to trzęsienie, ale rodzaj ciągłego drgania, jakiego doznaje naczynie pod wpływem wrzącej w niem wody. Gwałtowna para, utworzona wskutek działania ogni wewnętrznych, nagromadziła się widocznie pod powierzchnią ziemi. Nie mogło to zadziwić ludzi, którzy przebyli już drogę pomiędzy gorącemi źródłami Waikato. Wiedzieli, że natura pasa środkowego Ika- Na- Maui jest wulkaniczna. Jest on niby przetakiem, przez którego osnowę wydobywa się z ziemi para źródeł wrzących i kraterów wygasłych. Paganel zauważył to pierwszy i zwrócił uwagę swoich przyjaciół na wulkaniczną naturę góry. Maunganamu, będący właśnie jednym z licznych stożków, sterczących w środkowej części wyspy, stanowił widocznie wulkan przyszłości. Najmniejsze działanie mechaniczne mogło dokończyć tworzenia się krateru w skorupie białawego krzemienistego łupku.
- A jednak - dodał Paganel - niebezpieczeństwo tu nie jest większe, niż przy kotle parowym Duncana; skorupa ziemi równie jest mocna, jak blacha żelazna.
- Ani słowa - odparł major - ale każdy kocioł, choćby najmocniej zbudowany, pęka po długiem użyciu.
- Ależ majorze, ja nie myślę wiekować na tej górze! Ucieknę natychmiast, jak tylko, za pomocą Bożą, wynajdziemy środek wydostania się z tej góry.
- Czemuż ta góra nie może nas sama gdzie przenieść! - odezwał się John Mangles.
- Tyle sił nagromadziło się w jej wnętrzu! Być może, że pod naszemi nogami spoczywa bezowocnie siła kilku miljonów koni! Duncan nie potrzebowałby nawet tysiącznej części tej siły, by nas zawieść na koniec świata.

Wspomnienie Duncana, wywołane przez przez Johna, ogarnęło smutkiem Glenarvana, bo jakkolwiek rozpaczliwe było jego położenie osobiste zapominał często o niem w trosce o los swego statku. W takich myślach pogrążony, spotkał na szczycie Maunganamu towarzyszki swej niedoli. Lady Helena podbiegła do męża.
- I cóż, kochany Edwardzie, z czemże wracacie? Z nadzieją czy też zwątpieniem?
- Z nadzieją, droga Heleno - odpowiedział Glenarvan. - Żaden z krajowców nie poważy się przestąpić granicy góry, będziemy zatem mieli czas na obmyślenie środków ucieczki.
- Zresztą i sam Pan Bóg każe nam ufać - odezwał się John Mangles, podając lady Helenie kartkę z Biblji, ze świętemi słowami. Młode kobiety pełne ufności, z sercami otwartemi na przyjęcie wszelkich łask Opatrzności, widziały w tych słowach niezawodną przepowiednię ocalenia.
- A teraz wejdźmy do Udu- Pa - zawołał wesoło Paganel - jest on naszą twierdzą, pałacem, jadalnią i pracownią! Nikt nam nie przeszkodzi. Pozwólcie, panie, bym was przyjął w tym rozkosznym domku.

Ruszyli więc wszyscy za geografem. Dzicy, ujrzawszy profanację grobowca, dali ognia, wyjąc przeraźliwie. Szczęściem, kule nie dosięgały tak daleko, jak krzyki; padły w połowie pochyłości wzgórza, gdy tymczasem wrzaski przenikały przestrzeń i w niej się rozpływały. Lady Helena z Marją Grant i towarzyszami, widząc, że zabobon krajowców silniejszy jest, niż ich gniew, weszli spokojni zupełnie do grobowca zelandzkiego wodza. Było to ogrodzenie z pali pomalowanych na czerwono; symboliczne postacie, wytatuowane na drzewie, oznaczały dostojność i wielkie czyny nieboszczyka. Amulety z muszli lub szlifowanych kamieni bujały, zawieszone pomiędzy słupami. Wewnątrz ziemia była zasłana liściem zielonym, a lekka wyniosłość w pośrodku wskazywała świeżą mogiłę. Na niej leżała broń wodza, strzelby nabite i podsypane na panewce, dzida, pyszny topór z zielonego jaspisu, oraz zapas prochu i kul, mogący wystarczyć na wieczyste łowy.

- To cały arsenał! - zawołał Paganel. - Zrobimy z niego lepszy użytek niż nieboszczyk; ci dzicy mają rozum, że zabierają z sobą broń na tamten świat!
- Ależ to są strzelby z fabryk angielskich - rzekł major.
- Nie inaczej - odparł Glenarvan. - Trzeba jednak przyznać, że to dość głupi obyczaj, żeby dawać dzikim w podarunku broń palną. Używają jej potem przeciw zdobywcom i słusznie nawet. Koniec końców, ta broń może nam się przydać.
- Co zaś niezawodnie nam się przyda - odezwał się Paganel - to żywność i woda, przeznaczone dla Kara- Tetego.

Przyjaciele i krewni nieboszczyka świetnie się sprawili pod tym względem. Ilość pokarmów dowodziła szacunku dla wodza; było ich tyle, że dla dziesięciu osób mogło śmiało starczyć na jakie dwa tygodnie, a dla nieboszczyka na całą wieczność. Roślinne te pokarmy składały się z korzeni paproci, ze słodkich patatów i z kartofli, wprowadzonych od dawna do tego kraju przez Europejczyków. Były tam jeszcze ogromne naczynia, napełnione czystą wodą, której Zelandczycy przy wszystkich ucztach używają, i z jaki tuzin koszyków plecionych misternie, napełnionych tabliczkami zielonej gumy, zupełnie nieznanej podróżnym. Na pewien więc czas zbiegowie byli zabezpieczeni od głodu i pragnienia, a nie potrzeba ich było wcale prosić, żeby się pożywili kosztem nieboszczyka.

Glenarvan powierzył pokarmy staraniu Olbinetta; ale ten, formalista nawet w najważniejszych chwilach, uznał to wszystko za coś niezmiernie nędznego. Nie wiedział też, jak przyrządzić korzenie paproci, a do tego jeszcze brakowało mu ognia. Paganel wybawił go z kłopotu, radząc, aby po prostu zakopał korzenie i słodkie pataty w ziemi. I w samej rzeczy temperatura zwierzchnich pokładów ziemi była tak wysoka, że gdyby zagłębiono termometr, niezawodnie wskazałby od sześćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu stopni. Olbinett omal się na dobre nie poparzył, bo w chwili, gdy wyżłabiał otwór, by w nim upiec żywność, buchnął na niego z sykiem słup pary wodnej na wysokość sążnia. Przerażony Olbinett upadł na wznak.
- Trzeba zakręcić kurek - krzyknął major i z pomocą majtków zatykał otwór odłamkami pumeksu. Paganel, przypatrując się z dziwną miną temu zjawiskowi, mruczał sobie pod nosem.
- Patrzcie, patrzcie! No, no... i czemuż by nie!
- Ale przynajmniej nie oparzyło cię - pytał Mac Nabbs Olbinetta.
- Nie oparzyło mnie, panie majorze - odpowiedział Olbinett, alem się nie spodziewał...
- Takich dobrodziejstw ze strony nieba - zawołał wesoło Paganel - aby znalazłszy żywność i wodę u Kara- Tetego, znaleźć nadto ogień w ziemi! Ta góra, to raj prawdziwy, proponuję więc, abyśmy założyli na niej kolonję, uprawiali ją i zamieszkali na niej do końca życia! Będziemy nazwani Robinsonami z Maunganamu! Doprawdy, na próżno łamię sobie głowę, szukając, czego by nam jeszcze brakowało na tym obfitującym we wszystko szczycie góry.
- Niczego, oprócz trwałości - odpowiedział John Mangles.
- A to dobrze! Przecież nie od wczoraj istnieje - mówił Paganel - od wieków opiera się działaniu ogni wewnętrznych i możemy być spokojni, że i przez czas naszego pobytu nic mu się nie stanie.
- Śniadanie na stole - przemówił Olbinett z taką powagą, jakby pełnił swój obowiązek w zamku Malcolm.

Zasiedli natychmiast i wzięli się do jednego z tych bankietów, jakie im od niejakiego czasu zsyłała Opatrzność w najtrudniejszych okolicznościach. Wprawdzie wybór potraw nie był bogaty, jednak, co do korzeni paproci, zdania się podzieliły. Jedni utrzymywali, że smakują słodko i przyjemnie; drudzy, że są klejowate, bez żadnego smaku i łykowate; ale za to pataty, upieczone w gorącej ziemi, uznano za doskonałe. Paganel zauważył, że niema co oszczędzać zapasów Kara- Tetego.

Gdy zaspokojono głód, Glenarvan radził, aby bez zwłocznie zająć się ułożeniem projektu ucieczki.
- Jak to, już? - zawołał Paganel takim tonem, jakby go to zmartwiło. - Więc już naprawdę myślisz, milordzie, opuścić to miejsce rozkoszne?
- Ależ, panie Paganel - wtrąciła lady Helena - gdybyśmy nawet byli w Kapui, nie należy naśladować Hannibala.
- Nie mam zamiaru sprzeciwiać się państwu - odpowiedział Paganel - i ponieważ chcecie projektować, więc projektujmy.
- Ja sądzę - odezwał się Glenarvan - że należy postarać się uciec pierwej, nim będziemy do tego zmuszeni głodem. Sił nam nie brak i trzeba z nich korzystać. Dzisiejszej nocy spróbujemy przedostać się do wschodnich wąwozów pod osłoną cieniów nocy.
- Bardzo dobrze - zauważył Paganel - jeżeli dzicy pozwolą nam się przedrzeć.
- A jeżeli przeszkodzą? - zapytał John Mangles.
- Wtenczas użyjemy wielkich środków - odparł Paganel.
- Więc pan rozporządza wielkiemi środkami? - spytał major.
- Aż do zbytku - odpowiedział Paganel bez żadnego objaśnienia.

Trzeba było czekać nocy, by spróbować przedostania się przez linję krajowców. Nie ruszyli się oni z miejsca; owszem liczba ich zwiększyła się, bo przybyło wielu takich, którzy nie zdążyli zgromadzić się z rana. Rozłożone tu i owdzie ognie opasywały wieńcem podnóże góry. Gdy ciemność zaległa okoliczne doliny, Maunganamu zdawała się wznosić z ogromnego ogniska, choć szczyt jej ginął w ciemności. Z obozu nieprzyjaciela, o sześćset stóp poniżej, dolatywały odgłosy krzątania się i okrzyków.

O dziewiątej godzinie było już zupełnie ciemno. Glenarvan postanowił ruszyć z Johnem na zwiady, zanim wezmą towarzyszy do niebezpiecznej drogi. Przez jakie dziesięć minut schodzili cicho, zapuszczając się właśnie na ów wąski grzbiet, przedzielający linję krajowców o pięćdziesiąt stóp ponad jego obozem. Do tej chwili wszystko szło dobrze. Dzicy, porozkładani przy ogniskach, zdawali się nie spostrzegać obu zbiegów, posuwających się ostrożnie. Nagle z prawej i lewej strony posypał się podwójny grad kul.
- Wracajmy! - zawołał Glenarvan. - Te łotry mają oczy jak koty, a strzelby jak myśliwi.

Zawrócili więc natychmiast na górę, śpiesząc do przerażonych odgłosem strzałów towarzyszów. Kapelusz Glenarvana, przestrzelony w dwu miejscach, dowodził, że nie można było narażać się na przebycie długiego grzbietu pośród dwu linij strzelców.
- Czekajmy jutra - mówił Paganel - a ponieważ nie można podejść czujności krajowców, to pozwolicie, że ja ich poczęstuję potrawą z mojej kuchni.

Powietrze było bardzo chłodne. Szczęściem Kara- Tete miał przy sobie najlepsze swoje odzienie i ciepłe okrycia z phormium. Owinęli się w to wszystko tułacze bez żadnego skrupułu i wkrótce, pod strażą zabobonu krajowców, zasnęli spokojnie obok palisady na ciepłej ziemi, drżącej od wrzenia wewnętrznego.


Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.

<< wstecz 1 2


w Foto
Dzieci kapitana Granta
WARTO ZOBACZYĆ

Kory drzew świata
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

HAW 10; Haleakala, wyjście z wulkanu
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl