5TPBnA; Rozdział XII
| Juliusz Verne
|
|
Noc przeszła spokojnie, w sobotę zrana Kennedy, obudziwszy się, skarżył się na zmęczenie i dreszcze. Powietrze uległo zmianie. Horyzont pokrył się gęstymi obłokami, groziła burza. Smutny to kraj Zungomero, w którym, z wyjątkiem 14 dni w styczniu, bezustannie padają deszcze. Silna burza zaczęła niebawem szaleć, tak zwane "nullahs", rodzaj trąb powietrznych, przechodziły, niszcząc zupełnie drogi.
- Wstrętny to kraj - powiedział Joe - zdaje się, że panu Kennedy`emu nocleg tutaj nie bardzo posłużył.
- Mam w istocie silną gorączkę - skarżył się strzelec.
- Nie dziwię się temu, kochany Dicku, znajdujemy się w najniezdrowszej okolicy Afryki, nie zatrzymamy się tu jednak długo. Dalej w drogę!
Joe podniósł zręcznie kotwicę, powrócił do łódki i "Victoria" puściła się w drogę, gnana silnym wiatrem. Okolica zaczęła się niebawem zmieniać. W Afryce często się zdarza, że tuż za niezdrową miejscowością, znajduje się okolica z bardzo zdrowym klimatem. Kennedy cierpiał widocznie bardzo, gdyż gorączka trawiła jego silny organizm.
- Nie pora teraz chorować - twierdził on, okrył się kołdrą i urządził sobie posłanie pod namiotem.
- Cierpliwości, kochany Dicku - pocieszał go Fergusson - wkrótce odzyskasz zdrowie.
- Odzyskam zdrowie? Samuelu, jeżeli posiadasz w swojej podróżnej apteczce środek, który może mnie znów postawić na nogi, to daj mi go proszę, nie zwlekając. Zamknę oczy i otworzę usta.
- Mam coś lepszego, kochany Dicku, dostarczę ci naturalnego środka na febrę, który nic kosztować nie będzie.
- Jakim sposobem? - Sposobem bardzo prostym, wzniosę się ponad tę zaraźliwą atmosferę, potrzeba mi na to tylko 10 minut. W istocie po upływie tego czasu podróżni nasi byli ponad wilgotną strefą.
- Jeszcze chwilę, Dicku, a odczujesz wpływ czystego powietrza i słońca.
- To będzie cudowne lekarstwo! - zawołał Joe.
- Bardzo naturalne!
- Nie wątpię!
- Posyłam Dicka na świeże powietrze, jak to się co dzień w Europie zdarza.
- Ach ten balon, to rzeczywiście raj - powiedział Kennedy, który czuł się już lepiej.
- We wszelkich okolicznościach umie sobie radzić - dodał Joe.
Masa obłoków, które się w tej chwili rozsuwały pod łodzią, przedstawiały zadziwiający widok; posuwały się one jedna ponad drugą i złączały ze wspaniałym przepychem, odsuwając promienie słoneczne.
"Victoria" osiągła 4000 stóp; termometr wskazywał opadanie temperatury; nie widziano też ziemi.
W odległości około 50 mil wysuwała się góra Rubeho ze swoim iskrzącym wierzchołkiem, tworzyła ona granicę kraju Ugogo, pomiędzy 30°20` długości. Wiatr dął z szybkością 20 mil na godzinę, ale podróżni nie odczuwali żadnego wstrząśnienia, ani też zmiany miejsca pobytu.
Po upływie trzech godzin przepowiednia doktora sprawdziła się. Kennedy stracił dreszcze i spożywał z apetytem śniadanie.
- Środek twój jest o wiele lepszy niż chinina - rzekł on, wielce zadowolony.
Około godziny 10-tej zrana powietrze się rozjaśniło. Wytworzyły się szczerby w obłokach, ziemia stała się znów widoczną i "Victoria" ku niej się zbliżała.
Doktór szukał prądu, któryby go poniósł więcej na północo-wschód i znalazł go na przestrzeni 600 stóp od ziemi.
Okolica stawała się górzystą. Okręg Zungomero zacierał się na wschodzie z ostatnim drzewem orzecha kokosowego.
Wkrótce zaczęły się wysuwać coraz wyraźniej grzbiety gór i trzeba się było mieć na ostrożności.
- Znajdujemy się wśród skał - powiedział Kennedy.
- Uspokój się, Dicku ominiemy je szczęśliwie - rzekł doktór, kierując zręcznie swym statkiem nadpowietrznym.
- Gdybyśmy byli zmuszeni maszerować po tym gruncie, znaleźlibyśmy się w kraju bardzo niezdrowym; połowa naszych zwierząt roboczych zdechłaby już z wycieńczenia. Od czasu wyjazdu z Zanzibaru wyglądalibyśmy jak cienie, nadto wciąż bylibyśmy narażeni na brutalność ze strony przewodników i tragarzy. We dnie wilgoć i duszący upał, w nocy chłód nie do zniesienia i kąsanie much, których żądła przecinają najgęstsze płótno i doprowadzają do szaleństwa najcierpliwszego człowieka. Cóż dopiero wspominać o dzikich zwierzętach i dzikszych jeszcze plemionach.
- Nie próbowałbym - odpowiedział krótko Joe. - Nie przesadzam - mówił dalej doktór - a gdybym wam opowiedział przygody podróżnych, którzy byli na tyle śmieli i odważyli się zapuścić w te okolice, stanęłyby wam łzy w oczach.
Około godziny 11-tej podróżni nasi przejechali kotlinę Ymendsche; rozproszeni na pagórku tuziemcy grozili daremnie "Victorii", która wznosiła się coraz wyżej i nakoniec dotarła do Rubeho, tworzącego trzeci najwyższy łańcuch gór Usagara.
- Baczność! - zawołał Fergusson - zbliżamy się do Rubeho, którego nazwa u tuziemców oznacza "podróż wiatrów"; dobrze zrobimy, gdy wyminiemy jego spiczasty wierzchołek. Jeżeli moja mapa jest dokładną, winniśmy wznieść się ponad 5000 stóp.
- Czy będziemy często krążyli w tych górnych strefach?
- Rzadko, albowiem góry afrykańskie w stosunku do gór europejskich i azyatyckich są niższe, w każdym wszelako wypadku "Victoria" nasza przeleci bez żadnych trudności po nad niemi.
Niebawem rozszerzył się gaz pod działaniem żaru i balon widocznie wzniósł się w górę. Rozszerzenie się wodoru nie było niebezpiecznem i olbrzymie wnętrze statku powietrznego było dopiero nim napełnione w 3/4 częściach. Barometr wskazywał, iż znajdowano się na wysokości 6000 stóp.
- Czy będziemy mogli długo tak podróżować? - zapytał Joe.
- Atmosfera ziemi ma 36.000 stóp paryskich wysokości - odpowiedział doktór. - W dużym balonie możnaby się wznieść jeszcze wyżej. Przedsięwzięli to panowie Brioschi i Gay Lussac, lecz krew puściła im się z ust i uszu; brakło im powietrza do oddychania.
Przed paru laty puścili się w górne strefy dwaj śmiali Francuzi, panowie Barral i Bixio, lecz balon ich doznał uszkodzenia...
- A czy spadli? - zapytał z zajęciem Kennedy.
- Tak jest - ale spadli tak jak uczeni, nie ponosząc żadnej szkody.
- A więc moi panowie - powiedział Joe - wolno wam naśladować ich upadek, ale ja, ponieważ się nie zaliczam do uczonych, wolę trzymać się środka, nie zapuszczać się ani za wysoko, ani też spadać za nizko. Nie trzeba być zarozumiałym!
Na wysokości 6000 stóp ciężkość powietrza widocznie się zwiększyła. Głos słychać mniej dokładnie, wzrok zaciemnia się i oko, spoglądając na dół, widzi nieokreślone masy; ludzie i zwierzęta nikną z przed naszych oczu, drogi wyglądają jak wązkie paski, jeziora zamieniają się w małe stawy.
Doktór i jego towarzysze znajdowali się w anormalnym stanie, prąd atmosferyczny porwał ich ponad góry, na których wierzchołkach leżały wielkie masy śniegu, górzysty ten kraj wskazywał robotę neptuniczną, pierwszych dni stworzenia świata. Słońce świeciło w zenicie i promienie jego padały ukośnie na puste wierzchołki; doktór zrobił dokładne zdjęcie tych gór, składających się z czterech rozmaitych grzbietów i ciągnących się prawie w prostej linii jeden obok drugiego.
Wkrótce "Victoria" znalazła się po drugiej stronie Rubeho, na skłonie zarośniętym drzewami o ciemno-zielonych liściach, potem dotarła do okolicy, robiącej wrażenie pustyni o rozmaitych przepaściach, ciągnącej się od kraju Ugogo; dalej znajdowały się żółte, puste równiny, pozbawione wszelkiej roślinności.
Nieliczne kępy drzew, które w dali zamieniały się w lasy, otaczały horyzont.
Doktór zbliżał się do ziemi, kotwica została wyrzucona, zahaczywszy się na gałęziach olbrzymiego sykomoru. Joe opuścił się szybko po drzewie na dół i ostrożnie przymocował kotwicę, doktór zajął się utrzymaniem równowagi balonu. Wiatr prawie zupełnie ustał.
- Teraz - powiedział Fergusson - weź dwie strzelby przyjacielu Dicku, jedną dla siebie, drugą dla Joego i spróbujcie szczęścia, a może na obiad spożyjemy pieczeń antylopy.
- Na polowanie! - zawołał z ożywieniem Kennedy, wyszedł z łodzi i spuścił się na dół. Joe zlazł po gałęziach i oczekując na strzelca, prostował swe członki.
- Ale nie uciekaj nam pan - wołał z dołu Joe.
- Nie obawiaj się, mój chłopcze. Skorzystam teraz z waszej nieobecności i uzupełnię notatki, wam życzę pomyślnej wyprawy i zalecam ostrożność. Wreszcie z mojego posterunku będę obserwował okolicę i, gdy dostrzegę coś podejrzanego, dam wystrzał z karabinu, będzie to sygnał do powrotu.
- Zgoda! - odpowiedział strzelec.
Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.
|