5TPBnA; Rozdział XIII
| Juliusz Verne
|
|
Pusty, wyschnięty kraj miał grunt gliniasty i zdawał się być zupełnie opuszczonym. Gdzieniegdzie tylko ukazywały się ślady karawan, mianowicie szkielety ludzkie i zwierzęce, pomieszane ze sobą.
Po półgodzinnym marszu zapuścili się Dick i Joe w gęsty las drzew gumowych, oglądając się bacznie na wszystkie strony i trzymając strzelby w pogotowiu. Joe, chociaż nie był z zawodu strzelcem, umiał zręcznie obchodzić się z bronią.
- Jak mi to dobrze robi, panie Dicku, że znów mogę trochę maszerować, choć nie powiem, żeby grunt ten należał do najwygodniejszych.
Kennedy dał znak swojemu towarzyszowi, żeby milczał i zatrzymał się.
Przy łożysku strumyka gasiło pragnienie małe stado antylop. Zdawało się, iż zręczne te zwierzęta węszyły niebezpieczeństwo. Za każdym łykiem podnosiły swe piękne głowy do góry, zwracając się w kierunku strzelców. Kennedy dał strzał, ukrywszy się pod gałęzią drzewa. Stado w jednej chwili rozpierzchło się, pozostawiając tylko jedną antylopę, trafioną wystrzałem. Kennedy pobiegł do swej zdobyczy, był to wspaniały okaz wielkiej antylopy.
- Pyszny strzał! - zawołał strzelec. - Śliczny gatunek antylopy, oczyszczę jej skórę i zachowam na pamiątkę.
- W istocie myślisz pan to uczynić na seryo, panie Dicku?
- Naturalnie - spojrzyj na to piękne futro.
- Lecz doktór stanowczo nie pozwoli na powiększenie bagażu.
- Masz słuszność Joe, ale to gniewa, że jest się zmuszonym pozostawić w całości takie piękne zwierzę.
- W całości? Nie, panie Dicku, najwięcej pożywne części wykroimy, a za pańskiem pozwoleniem zajmę się tą czynnością tak dobrze, jak najlepszy rzeźnik w Londynie. Pan, panie Dicku, zechciej tymczasem urządzić na trzech kamieniach piec do smażenia, suchego drzewa znajdziesz w obfitości, a po upływie paru minut będziemy mieli pieczeń gotową.
- Za kilka chwil będzie wszystko gotowe - odparł Kennedy i niebawem zajął się budową ogniska, w którem po paru minutach ogień żywo zajaśniał.
Joe zrobił około tuzina kotletów, oraz z bioder przyrządził smaczny rostbef.
- Posili to przyjaciela Samuela - powiedział strzelec.
- Czy wiesz pan, nad czem teraz rozmyślam, panie Dicku?
- Pewnie nad robotą, którą wykonywasz, t.j. o kotletach.
- Nie, panie Dicku, myślę nad tem, coby się z nami stało, gdybyśmy balonu nie znaleźli.
- Boże! co za straszna myśl! przypuszczasz, że doktór mógłby nas opuścić?
- Nie, lecz gdyby kotwica się odczepiła?
- To niemożliwe! Wreszcie Samuel mógłby łatwo z balonem swoim znowu się opuścić, przecież dosyć zręcznie nim kieruje.
- Prawda, ale gdy wiatr go uniesie, gdy do nas nie będzie mógł powrócić?
- Słuchaj Joe, skończ już swoje przypuszczenia, nie są one wcale przyjemne.
- Ach, panie Kennedy, wszystko co się na tym świecie wydarza, jest naturalnem, wszystko więc zdarzyć się może i trzeba być przygotowanym.
W tej chwili w powietrzu rozległ się wystrzał.
- Słyszysz pan? - zawołał Joe.
- Mój karabin, poznaję jego wystrzał.
- Sygnał!
- Grozi nam niebezpieczeństwo!
- Może jemu? - zawołał Joe.
- W drogę!
Strzelcy pośpiesznie wzięli swoją zdobycz i zabrali się do odwrotu.
Gęstość zarośli przeszkadzała im dojrzeć "Victorii", od której nie powinni się daleko znajdować.
Rozległ się drugi wystrzał.
- Zależy na pośpiechu! - rzekł Joe.
- Znowu wystrzał!
- Wygląda to tak, jakby te wystrzały miały na celu osobistą obronę.
- Spieszmy więc!
I pobiegli, jak mogli najprędzej. Przybywszy na skraj lasu, ujrzeli zaraz "Victorię" na swojem miejscu i doktora siedzącego w łodzi.
- Co się stało? - zapytał Kennedy.
- Wielki Boże! - zawołał Joe.
- Co takiego?
- Tam na dole naokoło drzewa, gromada negrów otacza balon.
W istocie, chociaż w oddaleniu dwóch mil od balonu, Joe ujrzał około 30 ludzi, żywo gestykulujących, krzyczących i skaczących w około sykomoru. Kilku wdrapało się na drzewo i dotarło najwyższych gałęzi. Niebezpieczeństwo zdawało się być poważnem.
- Mój pan zgubiony! - zawołał Joe.
- Uspokój się Joe, zachowaj zimną krew, mamy życie czterech ludzi w swych rękach. Naprzód! Z niezwykłą szybkością przebyli około mili, gdy znowu z łódki padł wystrzał, był on wymierzony na olbrzymie stworzenie, które wdzierało się na najwyższą gałęź. Ciało jego, staczając się, zawisło na gałęzi w oddaleniu 20 stóp od ziemi.
- Ho! - zawołał Joe, zatrzymując się - do dyabła, co wstrzymuje tę bestyę, że nie spada?
- Nie powinno nas to obchodzić - odparł Kennedy. - Uciekajmy! uciekajmy!
- Ach, panie Kennedy! - zawołał Joe, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu - trzyma się ona na gałęzi na swoim ogonie, w istocie na swoim ogonie! Małpa, to małpy!
- W każdym razie lepiej, niżby to mieli być ludzie - odpowiedział Kennedy, rzucając się na hałasującą czeredę. W samej rzeczy było to stado dzikich, strasznych i wstrętnych pawianów. Kilka wystrzałów zaprowadziło natychmiast porządek w stadzie, które rozpierzchło się w różne strony, pozostawiając kilkanaście trupów na miejscu wypadku.
Po kilku chwilach Kennedy wszedł na drabinę, Joe wdrapał się na drzewo i odczepił kotwicę. Łódź opuściła się do miejsca, na którem się znajdował i zręczny chłopak wsunął się do niej bez żadnych trudności.
Po upływie paru minut "Victoria" uniosła się w powietrze i gnana umiarkowanym wiatrem, skierowała się na zachód.
- To ci było najście! - wołał Joe.
- Mniemaliśmy, żeś napadnięty został przez tuziemców.
- Na szczęście, były to tylko małpy - odpowiedział doktór.
- Z daleka, kochany Samuelu, różnica pomiędzy pierwszymi i ostatniemi niewielka.
- Z bliska również - dodał Joe.
- Bądź co bądź ten napad małp mógłby mieć dla nas poważne następstwa. Gdyby kotwica nie była wytrzymała kilkakrotnego wstrząśnienia, kto wie, dokądby mnie wiatr uniósł?
- Co panu powiedziałem, panie Kennedy - rzekł Joe.
- Miałeś słuszność Joe, bądź zadowolony z twego tryumfu. Ale czy nie byłeś właśnie zajęty przygotowaniem antylopich kotletów, których widok wywołał we mnie tak wielki apetyt?
- Wierzę temu - odpowiedział doktór - mięso antylopy jest smaczne.
- Sam pan osądzisz, stół nakryty.
- W samej rzeczy - rzekł strzelec - kotlety te mają pyszny zapach dziczyzny.
- Do końca życia jadłbym tylko mięso antylopie - dodał Joe, mając pełne usta - zwłaszcza gdyby tak jeszcze wypić dla strawienia kieliszek grogu.
I Joe sporządził wspaniały napój, który z wielkiem przejęciem został wypity.
- Dotąd nam idzie znakomicie - rzekł Joe.
- Świetnie! - dodał Kennedy.
- A zatem, panie Dicku, czy jeszcze pan żałujesz, żeś nam towarzyszył?
- Nie! - odparł stanowczo strzelec.
Była godzina 4-ta po południu. "Victorię" gnał teraz silniejszy prąd powietrza, grunt zaczął nieznacznie zamieniać się w górzysty i barometr niebawem wskazywał 1500 stóp nad poziomem morza.
Około godz. 7-mej unosiła się "Victoria" nad Kanyenye, doktór poznał odrazu rezydencyę sułtana kraju Ugogo, do której cywilizacya jeszcze nie dotarła.
Po przebyciu Kanyenye grunt stawał się pusty i kamienisty. Po upływie godziny, gdy podróżnicy nasi znaleźli się ponad urodzajną niziną niedaleko Mdaburu, przedstawiła się znowu ich oczom pyszna wegetacya.
Dzień miał się ku końcowi, wiatr ustał i powietrze uspokoiło się zupełnie. Doktór postanowił przebyć noc w przestworzu i dla bezpieczeństwa uniósł balon wyżej na tysiąc stóp. "Victoria" nie poruszała się zupełnie, naokoło panowała wspaniała, oświetlona gwiazdami noc i zupełna cisza. Dick i Joe rozciągnęli się swobodnie na swych łożach i spali snem kamiennym, podczas gdy doktór czuwał. O północy wstał Szkot celem zastąpienia Fergussona.
- Gdy najmniejszy wydarzy się wypadek, obudź mnie - zalecał doktór swojemu przyjacielowi - i zwracaj przedewszystkiem uwagę na barometr, wiesz przecież, że jest on teraz naszym kompasem.
Noc była chłodniejsza o 27 stopni (14 Cels.), niż temperatura dzienna i z nastaniem ciemności zaczął się niebawem koncert dzikich zwierząt, które wygnał z legowisk głód i pragnienie. Skrzeczenie żab w połączeniu z wyciem szakali i basowym rykiem lwów, tworzyło oryginalny koncert.
Gdy doktór następnego ranka zajął swoje miejsce i spojrzał na kompas, zauważył, że kierunek wiatru podczas nocy uległ znacznej zmianie. "Victoria" od dwóch godzin posunęła się o 30 mil na północo-wschód, unosiła się obecnie ponad Mabunguru, krajem, usianym kamieniami i skałami. Na wschodzie widniały gęste lasy, w których gdzieniegdzie ukazywały się wioski.
Około godziny 7-mej rano uwidoczniła się okrągła, olbrzymia skała.
- Jesteśmy na dobrej drodze, tam leży Dschihue-La-Mkoa, gdzie się zatrzymamy. Chciałbym odnowić tu zapas wody. Spróbujmy uczepić gdziekolwiek nasz balon.
- Mało tu drzew - zauważył Joe.
- Pomimo to spróbujmy. Joe, zarzuć kotwicę.
Balon, który stopniowo utracał siłę unoszącą go, zbliżał się do ziemi i kotwica, zahaczywszy o odłam skały, uwięziła "Victorię".
Karty geograficzne ukazywały na zachodnim skłonie Dschihue-La-Mkoa, wielkie stojące wody. Joe udał się tam z dużą beczką, obejmującą około 10-ciu gallonów. Znalazł on bez trudu w pobliżu opuszczonej wioski wskazane miejsce, zaczerpnął wody i po upływie 45 minut powrócił.
Niebawem "Victoria" znowu puściła się w drogę.
Balon znajdował się jeszcze o sto mil od Kaseh, znacznej osady we wnętrzu Afryki, dokąd zamierzali dotrzeć podróżnicy nasi. Po przebyciu wsi Thembo i Tura-Wels, znaleźli się ponad wspomnianem wyżej miastem.
- Wyruszyliśmy z Zanzibaru o 9-tej rano - powiedział Fergusson, przeglądając swoje notatki - i po dwudniowej jeździe przebyliśmy około 500 mil geograficznych. Kapitanowie Burton i Speke do odbycia tej przestrzeni potrzebowali 41/2 miesiąca.
Źródło: Wyd. I Internetowe, tł. NN
Tekst powieści pochodzi z pierwszego polskiego wydania książkowego (1873 r.)
bazującego na przedruku z wydania gazetowego jaki publikowany był w odcinkach
w "Gazecie Polskiej" już w 1863 r.
|