Andrzej Kulka » Felietony » Przygody robione tanim kosztem, czyli raki na śródstopie
Przygody robione tanim kosztem, czyli raki na śródstopie

Grzegorz Żak


"Forsa to grunt, grunt to ziemia, ziemia to matka"
Papcio Chmiel "Tytus, Romek i Atomek"

Gdybym teraz spotkał na szlaku kogoś tak wyposażonego, pomyślałbym: "głupota". A zaraz potem: "Niech moc będzie z tobą, podoba mi się".


Nie chodzi mi bynajmniej o “tatusiów w klapkach” czy legendarnych już “Piktów na wysokich obcasach” (od picti, w dowolnym przekładzie z łaciny: malujący, a raczej malujące twarze). To opowieść o ludziach, którzy uprawiają “przygody robione tanim kosztem” i spełniają marzenia mimo braku funduszy. To o nas? Tak, między innymi.

Pierwsze nasze raki powstały na warsztatach szkolnych Zespołu Szkół Górniczo – Energetycznych. Były tam wszystkie potrzebne narzędzia, przede wszystkim hydrauliczna zginarka. Raki miały prostą konstrukcję, pasowały na śródstopie i zapinało się je paskami od starych, jeszcze NRD – owskich ślizgaczy. Snuliśmy wtedy wizje o wyjeździe w Alpy, najlepiej od razu na Mont Blanc. Jak to brzmiało – Mont Blanc, 4810 metrów. Jak dotąd najwyżej byliśmy w Tatrach. A Alpy przecież nie są daleko. Jedynym problemem był wtedy brak sprzętu, przekładający się bezpośrednio na brak pieniędzy. Konkretniej rzecz biorąc układało się to w równanie: albo wyjazd, albo na przykład nowa, porządna kurtka i czekan. Tyle, że w tej kurtce, z tym czekanem to wysokie góry dopiero za rok.

Pojechaliśmy we dwóch autostopem. Do Chamonix w 34 godziny. Na miejscu zachwyt. Wiadomo, jak działa widok ośnieżonych szczytów na młodych zapaleńców. Zwłaszcza, że pierwszy raz widzieliśmy coś powyżej 2700 metrów. Sporo powyżej. Przespaliśmy się na przystanku autobusowym, rano zeszliśmy do Les Houches, a potem w upale do góry. Jasne, że na piechotę – po pierwsze, nie stać nas na kolejkę, po drugie, nawet jeśli nas stać, to trzeba oszczędzać. Zdrowo się przejść i w ogóle. Wymyśliliśmy wtedy mnóstwo zalet takiej wspinaczki – to dobre ćwiczenie dla wyobraźni. Tak naprawdę to mało kto tamtędy chodzi, większość woli oszczędzać nogi.

Im wyżej, tym paradoksalnie łatwiej, przynajmniej do pewnego momentu. Chłodniej. Wieczorem jesteśmy na 3200 i śpimy pod schroniskiem Tete Rousse. Nasz ekwipunek biwakowy też nie prezentuje się szczególnie imponująco – namiotu nie wzięliśmy, bo nie chciało nam się dźwigać z Polski, zresztą nie był najlepszy. Najlżejszą opcją były folie ogrodnicze, z jakich robi się na przykład inspekty na ogródkach. Wypróbowaliśmy ten patent w traperskich podróżach po Polsce, Czechach i Słowacji. Jedna pod spód, na to izomaty, potem karimaty, śpiwory (na śpiworach nie oszczędzaliśmy, więc były dość ciepłe). Druga folia na wierzch, przymocowana w formie pałatki na kijkach. Przy głowie wstawiona w śnieg piersiówka z Becherowką – na wszelki wypadek, gdyby w nocy było naprawdę zimno. Generalnie humory nie dopisują – najgorsze, że zepsuła się pogoda, jest niewygodnie (kładąc się na śniegu, pierwsza przyjęta pozycja zostaje odciśnięta i zamarza, tworząc naturalne progi, które potem, przy przewracaniu się na drugi bok, raczej uwierają). W dodatku jakiś dowcipniś ze schroniska wydziera się z grzecznym pytaniem “Czy nam nie zimno?”.

Kolejny ranek przywitał nas dość późno. Mimo niewygód zaspaliśmy. W międzyczasie zrobiła się piękna pogoda, więc musieliśmy się pospieszyć. Gotowanie wody ze śniegu zajęłoby nam dłuższą chwilę, więc decydujemy się na wrzątek schroniskowy (jak dotąd najdroższa woda w życiu). Gdzieś koło 13 wyruszamy już na lekko ze schroniska Gouter. Dziwne jest to uczucie, kiedy kładziesz swój marny ekwipunek obok drogich zachodnich firmówek i czujesz lekki, typowo polski niepokój, “czy aby nikt tego nie weźmie...”. Dopiero później nachodzi nas refleksja, że nie ma się czego bać. Ale skąd mieliśmy wiedzieć, że tam się nie kradnie, to był przecież nasz drugi dzień w Alpach.

Patrzymy na mijających nas ludzi – wszyscy mają fajne kurtki, kijki, czekany. Niektórzy powiązani są linami. A my, biedne misie? W ortalionach, zwykłych okularach przeciwsłonecznych, a kijki mamy nie teleskopowe, tylko zwykłe narciarskie (przewieźć je na stopa, to była mordęga). Na wszelki wypadek mamy jeszcze chińskie gumowe sztormiaki. Gore – tex był wtedy dla nas czymś w rodzaju złotego runa. Napotkana ekipa z Katowic nie nastraja nas optymistycznie – oni mieli wszystko z gore – texu, aklimatyzowali się kilka dni, spali w Gouter, mieli niezłą pogodę i nie weszli. Rozłożyła ich choroba wysokościowa. My jesteśmy tu od przedwczoraj, a do szczytu mamy kilka godzin. Na szczęście pogoda jest rewelacyjna. A jako prowiant mamy “kabanosy polskie luksusowe”, jeszcze z domu. Budzi się w nas kulinarny patriotyzm. No, ciekawe, czy ktoś ma tutaj coś lepszego niż chlebek razowy? Trochę już czerstwy, ale jeszcze się nada.

Źródło: informacja własna
1 2 dalej >>
Felietony
WARTO ZOBACZYĆ

Madryt: stolica Hiszpanii i Kastylii
kontakt
copyright (C) 2004-2005 Andrzej Kulka                                             powered (P) 2003-2005 ŚwiatPodróży.pl