Przygody robione tanim kosztem, czyli raki na śródstopie
| Grzegorz Żak
|
|
Raki na śródstopie też zdają egzamin. W czasie podróży wiozącemu nas na stopa sympatycznemu Francuzowi tłumaczyliśmy, jaki mamy ekwipunek – tłumaczyliśmy na migi, bo on mówił tylko po francusku, a my nie mówiliśmy tylko po francusku. On mówił więc w swoim, a my w swoim języku – znając zasady dobrej komunikacji, mówiliśmy głośno i wyraźnie: “mamy raki. Na ś r ó d s t o p i e. Rozumiesz? Na ś r ó d s t o p i e.” Francuz uśmiechał się, jakby rozumiał. My też się uśmiechaliśmy, kiedy on nam coś tam opowiadał. To było miłe, ale przepływ informacji był niewielki.
Na 4 tysiącach rzuca nam się w oczy jeszcze jedno – mamy jedne z lepszych aparatów fotograficznych, jaki da się zauważyć wśród przechodzących alpinistów. Większość używa “idioten kamera”. Ha – przynajmniej tutaj triumfuje nasz duch współzawodnictwa ze światem zachodnim. Co Zenit, to przecież Zenit. Ja mam mało znany, ale niezły nowy niemiecki Porst. Fakt, że dźwiganie aparatu i kompletu obiektywów nie jest tutaj popularne, jakoś mnie szczególnie nie dziwi. Gdzieś koło 18.30, łamiąc wszelkie zasady (norma to wczesny poranek), stajemy na szczycie Mont Blanc. Jest 23 czerwca 1998, najdłuższy dzień w roku. Chmury tworzą gęstą warstwę, ale jakieś dwa tysiące metrów poniżej, więc widok jest po prostu niesamowity. Jest pięknie, słońce ciągle jeszcze wysoko. To dobrze, zdążymy zejść do schronu Vallot na 4362 m. Co prawda liczyliśmy, że zdążymy wrócić do Goutera, gdzie mamy śpiwory i całą resztę, ale brak klimatyzacji daje znać o sobie i nocleg w Vallocie jest koniecznością.
Zejście na jakieś 1800 metrów, na trawiaste hale Bellevue zajmuje nam kolejny dzionek. Po drodze spotkaliśmy dwóch rodaków. Od razu poznaliśmy, że to nasi – mają porządne aparaty i – co też bardzo charakterystyczne – mają dżinsy i sztruksy, tak jak my. Przez tych kilka dni na górze nie spotkaliśmy nikogo w takich spodniach. Rodacy to bratnie dusze, w każdym tego słowa znaczeniu – oni mają jedną parę raków na dwóch – za to porządnych, kupnych. Mają też jeden czekan i idą po torach na piechotę. Po prostu swojskie chłopaki. Wymieniamy się spostrzeżeniami, życzymy szczęścia i schodzimy dalej.
Kąpiemy się “na waleta” na stacji kolejki, tam też śpimy. Dopiero następnego ranka wychodzi na wierzch choroba wysokościowa – mamy spuchnięte dłonie i wargi. Ale teraz to już nieważne, nigdzie się nam nie spieszy. Dokonaliśmy tego – weszliśmy na Mont Blanc z polską folią ogrodniczą i w rakach domowej roboty.
Gdybym teraz spotkał kogoś tak wyposażonego, pomyślałbym: “idiotyzm, ale jaki piękny”. Wiem, wiem – każdy prawdziwy górzysta przeklnie mnie za propagowanie niebezpiecznego sposobu wchodzenia na szczyty. Wiem też, że mieliśmy szczęście, jeśli chodzi o pogodę. Ale jakby to sobie dobrze przemyśleć, to byliśmy wyposażeni nie gorzej niż alpiniści jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Normy się zmieniają, bezpieczeństwo jest coraz większe, ale to człowiek chodzi po górach, a nie jego sprzęt. Dlatego, cholera, jestem dumny, że to zrobiliśmy. Z podniesionym czołem, każdemu wykrzyczę to w twarz - było świetnie! Ale teraz nie wybrałbym się z takim ekwipunkiem.
W lipcu 1998 roku chodziliśmy z Blachą po Alpach we Francji, we Włoszech i w Szwajcarii. Podjechaliśmy nawet, rozgrzani sukcesem na Blancu, pod Matterhorna. Tam człowiek może lepiej zrozumieć, że porządny sprzęt do wspinaczki bardzo się przydaje. W 1998 nie próbowaliśmy. Daliśmy sobie rok na skompletowanie sprzętu. Za rok się udało. Zwłaszcza, że w szwajcarskich kurortach można było nieźle zarobić, grając na flecie i równanie: albo sprzęt albo wyjazd zmieniło się w inne: i wyjazd i sprzęt. W końcu to były przygody robione tanim kosztem.
Inne informacje wspomnieniowo – praktyczne
Autostopowa wyprawa po Alpach trwała prawie 3 tygodnie i obejmowała: masyw Mont Blanc z wejściem na Mont Blanc, dolinę Aosty we Włoszech – Gran Paradiso, okolice Matterhornu w Szwajcarii. Dodatkowo Chamonix, Genewę, Mediolan i Veronę.
Koszt wyprawy wyniósł mnie mniej więcej 0 złotych – dzięki muzykowaniu w Szwajcarii i we Włoszech, mimo tego, że przez północne Włochy byliśmy zmuszeni (przez wyjątkowego pecha w łapaniu stopa) przejechać pociągiem.
Już nigdy więcej nie jeździliśmy z kijkami narciarskimi, a z folią bardzo rzadko. Człowiek staje się z wiekiem wygodny i woli nosić 3 – kilogramowy namiot.
W rakach na śródstopie wszedłem samotnie na Ararat w 2001 roku. Niech żyją raki na śródstopie!
Źródło: informacja własna
|