Andrzej Kulka » Przewodnik - Europa » Krym: Sonety polonezowe
Krym: Sonety polonezowe

Rafał Łabuz



Twierdza i piwnica cudów

Zobacz  powiększenie!
Biała Twierdza, Akerman w całej okazałości
Na odeskie nadbrzeże wiodą słynne, liczące 192 stopnie, Schody Potiomkinowskie. Port w Odessie jest największym portem Ukrainy, i to właśnie jemu stosunkowo młode, założone w XVIII wieku przez Rosjan miasto zawdzięczało szybki rozwój i bogactwo. Po około godzinie zakończyliśmy wizytę w porcie i z powrotem schodami z zapartym tchem pobiegliśmy szukać naszego Poloneza, zmartwieni czy aby nie padł ofiarą niecnej kradzieży - w końcu tak łatwo pomylić go z Lexusem. Na szczęście stał na swoim miejscu, dumnie prezentując się w blasku zachodzącego nad Odessą słońca. Z poczuciem ulgi wskoczyliśmy do środka i udaliśmy się na plażę nieopodal centrum gdzie byliśmy umówieni z pewną dziewczyną poznaną przez internet na odbywający się tego dnia koncert rockowy. Po zabawie na koncercie, i krótkim oddechu przy kufelku lokalnego, rozbiliśmy namiot na plaży i umówiliśmy się na jutro ze wspominaną dziewczyną - Katją, która obiecała nam towarzyszyć w przejażdżce do twierdzy Akerman.

Pomijając opis drogi przeniosę opowieść od razu na twierdzę. Akerman to potężna warownia, otoczona przeszło 20 kilometrami murów obronnych, które miejscami dochodzą do 15 metrów wysokości. Z jednej strony opływają ją wody Limanu Dniestrowego z drugiej otacza dwudziestometrowa fosa obronna. Budowa została rozpoczęta w XIII wieku przez mołdawskiego władcę Stefana. Początkowo fortyfikacje nosiły nazwę Biała Twierdza. Turcy, którzy zdobyli twierdzę w 1484r. zmienili jej nazwę na Akerman i znacznie ją rozbudowali. Później była zdobywana jeszcze kilkakrotnie to przez Wołochów, to Tatarów, Rosjan, aż wreszcie w 1991r dołączyła do grona pomników historii Niepodległej Ukrainy.
Do dziś jednak rozbudza fantazję i podziw wśród odwiedzających ją podróżnych. Zawdzięcza to swoim potężnym rozmiarom, dobrze zachowanym zabudowaniom oraz urządzanym na terenie twierdzy turniejom rycerskim, jeden z nich mieliśmy przyjemność obserwować w czasie naszej wizyty.

Kilka godzin rozkoszowaliśmy się pobytem na twierdzy, po czym wygłodniali pojechaliśmy razem z Katją i jej kolegą do pobliskiej restauracji. W czasie oczekiwania na zamówione dania, kolega naszej przewodniczki gestem ręki zachęcił mnie żebym gdzieś z nim poszedł. Wsiedliśmy w jego zaparkowane na chodniku auto i pojechaliśmy kilka ulic dalej. Pytałem gdzie i po co jedziemy, ale albo nie rozumiałem jego ukraińskiego, albo nie chciał żebym zrozumiał. Zatrzymaliśmy się koło jakiegoś starego budynku, kierowca zgasił samochód, zabrał plecak i kazał iść za sobą. W budynku zobaczyłem, że są tam inni ludzie, którzy schodzą do piwnicy z pustymi plastikowymi butelkami a wychodzą z pełnymi... piwa. Mój kierowca wyjął butelki z plecaka i zszedł je napełnić. Dwie dostaliśmy od niego w prezencie - pyszne, świeże, nie pasteryzowane, lokalne piwko. Krzyżyk na mapie - odwiedzić ponownie!

Po obiedzie z powrotem do Odessy, pożegnaliśmy Katję i jej towarzysza i w drogę! Na Krym! Nie pokonaliśmy tego dnia zbyt wielkiej odległości, zmęczeni natłokiem wrażeń, chwilę po zapadnięciu zmroku znaleźliśmy plażę o stosunkowo komfortowym położeniu i beztrosko moszcząc się w piasku oddaliśmy się objęciom Morfeusza.

Kolejnego dnia nadrobiliśmy za to spory kawałek trasy! Sunąc przez legendarne Krymskie stepy, płaskie i jednostajne jak okiem sięgnął, upstrzone gdzie niegdzie przecinającymi się liniami energetycznymi i różnego rodzaju instalacjami rolniczymi, dotarliśmy pod wieczór do cudnej miejscowości o nazwie Bakczysaraj (ok. 20-30 km za Symferopolem). Miasteczko to, liczące 30 tys. mieszkańców, wywarło na nas chyba największe wrażenie z całej podróży. Ta dawna stolica Chanatu Krymskiego dziś zachwyca przede wszystkim wydrążonym całkowicie w skale klasztorem Uspienski Monastyr, oraz skalnymi miastami - w tym najbardziej okazałym Czufut Kale. Jak już wspomniałem dotarliśmy tam wieczorem i miejscowy, niezwykle przedsiębiorczy taksówkarz, zauważając grupę bogato wyglądających młodych dżentelmenów poruszających się zagranicznym wózkiem, wietrząc zapewne szanse niezłego zarobku zaproponował nam nocleg w jego komfortowej, prywatnej kwaterze nieopodal centrum. Dla zachęty powiedział nam nawet, że jest tam woda bieżąca! Pomyśleliśmy.. hmm.. czemu nie? W końcu fajnie było by się umyć po tygodniu podróżowania. Nasz entuzjazm jednak opadł w chwili przekroczenia progu jego "kwatery" i chętnie byśmy mu zapłacili żeby tylko tam nie spać! Tak, więc znaleźliśmy sobie kawałek bezpańskiego trawnika tuż pod skalnymi bramami antycznego miasta i udaliśmy się na zasłużony spoczynek pod rozgwieżdżonym niebem.

Elektrownia w krainie sonetów

Zobacz  powiększenie!
Skalne miasto - Czufut Kale - od środka
Po przebudzeniu i śniadaniu poszliśmy zwiedzać skalne miasto-twierdzę Czufut Kale.
"[...] a ja spojrzałem! Przez świata szczeliny
Tam widziałem – com widział, opowiem – po śmierci,
Bo w żyjących języku nie ma na to głosu."

Tak swoje wrażenia z pobytu w Czufut Kale opisał Adam Mickiewicz. Nasze wiele się nie różniły. Początki twierdzy datowane są na VI w.n.e. Cel jej powstania nie jest do końca znany, gdyż źródła historyczne podają sprzeczne informacje na ten temat. Od początków istnienia zamieszkiwane było przez Ormian, Greków, Włochów z Genui, Żydów, a głównie przez Karaimów. Aż trudno uwierzyć, że ostatecznie opuszczone zostało dopiero na początku XIX w. Miasto stanowi kompleks wydrążonych w litej skale pomieszczeń mieszkalnych oraz kilku budynków naziemnych, w tym dwie zachowane do naszych czasów świątynie karaimskie. Aby wejść do miasta trzeba wspiąć się na niewielkie wzgórze wznoszące się nad Bakczysarajem, po drugiej stronie warowni znajduje się z kolei przepaść, opadająca kilkudziesięciometrową, pionową skałą wprost do malowniczego kanionu. Całość wywiera naprawdę niesamowite wrażenie i kilkugodzinny spacer po kamiennych uliczkach i opuszczonych "domach" mija naprawdę szybko.
Po zejściu do Bakczysaraju, obejrzeliśmy jeszcze pałac Chanów Krymskich, z górującym nad całością minaretem i postawionym w przypałacowym ogrodzie wymownym symbolem dawnej buty państwa radzieckiego - czołgiem z lufą wymierzoną wprost w zabytkowe skalne miasto.

Kolejnego dnia, po noclegu spędzonym nad jeziorem, które jak się z rana okazało było wodopojem okolicznego bydła i areną popisów miłosnych niewyżytych byków (nie mylić z załogą Poloneza) udaliśmy się do niewielkiej mieściny o nazwie Bałakława. W miejscowości tej, za czasów Związku Radzieckiego znajdowała się tajna baza sowieckich łodzi podwodnych. Obecnie przerobiona na muzeum marynarki wojennej, została udostępniona dla turystów. Ogólnie rzecz biorąc jest to spory kompleks wykutych w litej skale pomieszczeń i kanałów, w których naprawiano łodzie. Kompleks był tak zaprojektowany, że nawet po ataku nuklearnym mógł w pełni sprawnie funkcjonować.

Po zwiedzeniu muzeum, trasą wiodącą wzdłuż wybrzeża, przez miejscowości takie jak Ałupka, Jałta, Ałuszta - w których nie zatrzymywaliśmy się ze względu na ich wyjątkowo "kurortowy" charakter – mijając świętą górę Krymu - Ajudah, dotarliśmy do malowniczego miasteczka o nazwie Sudak. Tam pobyczyliśmy się przez dwa dni oddając się urokom plażowania w scenerii rozbijających się o skały fal, górującej nad nami czternastowiecznej twierdzy oraz księżycowych, wyjątkowo jasnych nocy.

Wypoczęci i pełni zapału ruszyliśmy w dalszą drogę – na położony nad morzem Azowskim przylądek Kazantyp. Po drodze napotkaliśmy drugi po Bakczysaraju cud Krymu. Stojący we wsi Szcziołkino niedokończony reaktor atomowy! Jak się okazało, budowano w tym miejscu elektrownie atomową, lecz po wybuchu w Czarnobylu i fali protestów ludności, zaprzestano budowy. Żywo zainteresowani tym wspaniale prezentującym się na tle stepu budynkiem, zboczyliśmy z drogi, z nadzieją że uda nam się zwiedzić to szczytowe osiągnięcie radzieckiej architektury. Pokręciliśmy się chwilę po terenie ośrodka i ni stąd ni zowąd z jakiejś przerdzewiałej gigantycznej beczki wypełznął w naszym kierunku osobliwie wyglądający jegomość w klapkach i krótkich spodenkach. Kustosz miejscowego muzeum, jak się okazało, zaproponował nam jedyną w swoim rodzaju ekskursję po tym, co zostało z elektrowni. Po wynegocjowaniu specjalnej, studenckiej ceny i przypieczętowaniu transakcji donośnym "haraszo" i puszeczką piwa, weszliśmy razem z naszym przewodnikiem do tego niezwykłego obiektu. Dobrze, że nie poszliśmy tam sami, bo moglibyśmy już nigdy nie wrócić. Wewnątrz panowały egipskie ciemności i latarka oraz zmysł orientacji naszego przewodnika okazały się bezcenne. Poza tym, piętno czasu dało się we znaki elektrowni – w środku straszny bałagan, mnóstwo metalowego dziadostwa wystającego z rozlicznych zakamarków, przerdzewiałe żelazne schody i trapy - ogólnie rzecz biorąc samemu lepiej się tam nie zapuszczać. Naszła nas refleksja, że w Polsce taki opuszczony obiekt, stojący sobie w polach, już dawno zostałby wózkami ciągniętymi przez zastępy pijaczków wywieziony na szrot. Może przez brak w okolicy punktów skupu złomu stoi do dziś. Zwiedzanie trwało około 2 godziny i zrobiło na nas duże wrażenie. Po opuszczeniu elektrowni, pożegnaliśmy przewodnika i rozpromienieni ruszyliśmy dalej.

Ku nowej przygodzie

Zobacz  powiększenie!
Stalowo - betonowy pomnik socjalizmu. Baza łodzi podwodnych w Bałakławie
Kolejnym przystankiem była już plaża na Kazantypie. Tam znów oddaliśmy się opalaniu i kąpieli w morzu Azowskim. Wieczorem, w ostatnią noc pobytu na Krymie przyłączyliśmy się do rozbitych na plaży Białorusinów i wspólnie pośpiewaliśmy przy ognisku.

I na tym kończy się nasza przygoda. Kolejnego dnia zapakowaliśmy się w podróż powrotną i w miarę szybko dotarliśmy do domów. Jedyną przygodą w drodze powrotnej była dziura w drodze niedaleko Lwowa, na której uszkodziliśmy dwa koła w naszym Poldku. Ponieważ był niedzielny poranek, załamaliśmy się lekko i pogodzili z myślą dłuższego postoju. Jakże wielkie było nasze zdziwienie, gdy odkryliśmy, że w pobliżu dziury znajdują się dwa zakłady wulkanizacyjne – obydwa czynne! Naprawa potrwała ok. 40 minut i kosztowała nas jakieś 40zł.

Podsumowując, Krym to miejsce, które z całą pewnością warto odwiedzić. Jadąc tam autem należy szczególną uwagę zwracać na patrole Ukraińskiego DAI-u, który jest wyjątkowo natarczywy w stosunku do obcokrajowców. Zwłaszcza podróżujących takimi drogimi limuzynami jak nasz Polonez. Nam, poprzez upór i determinację, pomimo że byliśmy zatrzymywani przez drogówkę ponad 20 razy, udało się nie wydać na łapówki złamanej hrywny – ale tylko dlatego, że nie mieli się do czego przyczepić – w przypadku wykroczenia niestety nie ma zmiłuj.

Ukraińcy to naród wyjątkowo przyjazny, chętny do pomocy, życzliwy wobec Polaków. Zagrożenia ze strony przestępców – takie jak wszędzie, gdzież ich nie ma? Drogi na Ukrainie wbrew temu co się powszechnie powtarza, wcale nie są takie tragiczne. Krążące legendy o koleinach, dziurach, wyrwach w asfalcie – okazały się sporo przesadzone – odrobina rozsądku za kierownicą i nawet z maksymalną prędkością samochodu ( w przypadku Poloneza 105km/h) można całkiem śmiało poruszać się po tamtejszych drogach. Ceny są przyzwoite, wręcz niskie, a żywność serwowana w barach i restauracjach – całkiem smaczna.

W naszym środku transportu - pomimo, że sprawdził się w 100% i nie zawiódł nas ani raz, dostrzegliśmy jednak sporo mankamentów &#8211; szyba od strony pasażera się zacinała, przy włączaniu kierunkowskazów gasło radio, nie działała tylna wycieraczka, kierownica robiła "łik..łik..łik"... Dlatego też kolejną podróż - do Mongolii w tym roku - zamierzamy odbyć autami dalece bardziej nadającymi do pokonywania tak olbrzymich dystansów - Fiatami 126p. O tym nowym projekcie poczytać można już <a href="http://dzicz.pl/" TARGET="OUT">TUTAJ</a>, a relacje z trasy pojawią się na łamach SwiatPodrozy.pl.


Źródło: informacja własna
<< wstecz 1 2
Przewodnik - Europa
WARTO ZOBACZYĆ

Norwegia: w stronę lodu
kontakt
copyright (C) 2004-2005 Andrzej Kulka                                             powered (P) 2003-2005 ŚwiatPodróży.pl