4 x A: Ameryka, Argentyna, Andy, Aconcagua 2008
| Zbyszek Bąk
|
|
"Są tylko trzy prawdziwe dyscypliny sportowe, walki byków, wyścigi samochodowe i alpinizm, reszta to tylko gry." - pisał Ernest Hemingway. Jeśli trzymać się tej miary, przed nami prawdziwie sportowa opowieść. Przedstawiamy relację Zbyszka Bąka o wyprawie Klubu Alpinistycznego "Homohibernatus" na dach Ameryki Południowej w lutym 2008. Aconcagua okazała się tym razem łaskawa. Zapraszamy do lektury!
|
Dzień ataku - ile jeszcze? |
<b>Dzień ataku</b>
Spoglądam po twarzach współtowarzyszy, widać po nich ogromne zmęczenie. 11 dni regularnego wycisku który zafundowała nam góra widać w każdym centymetrze ciała, brak odpowiednich posiłków które dostarczają tak ważne kalorie tak potrzebne do normalnego funkcjonowania, mróz i wiatr który tnie powietrze z prędkością do 70km/h szarpiący nasze ciała jak marionetki zrobiły już swoje. Resztka woli walki którą zachowaliśmy aby zdobyć Acconcahuac - Kamiennego Strażnika jak zwą miejscowi Aconcaguę każe nam szarpnąć jeszcze raz ciała i wejść na tą diabelska górę.
<b>Warszawa - 3 miesiące wcześniej</b>
Zasiadam do komputera po obfitym śniadaniu aby przeczytać poranna pocztę . List od Magdy potwierdzający jej uczestnictwo w wyprawie na Aco nie jest niczym dziwnym. Twarda zawodniczka z Poznania nie zastanawiała się ani minuty gdy zaproponowałem jej w styczniu wyprawę na dach Ameryki Południowej. Skład kompletował się dość długo, na sam koniec jednak wypadła nam z listy Ania Czerwińska ale pewne sprawy pokrzyżowały jej plany. W ostatniej chwili dołączył do nas Michał. 3 miesiące załatwiania spraw, korespondowanie z agencjami mulników, załatwianie sprzętu, biletów, ubezpieczenia sprawiło ze zleciały jak z bicza strzelił. Pozostało tylko czekać na dzień wylotu.
|
Dolina Vacas, temperatura 30 stopni |
<b>Santiago - 14 dni wcześniej</b>
Lądujemy w stolicy Chile po 24 godzinach lotu bez większych przygód. Na odprawie celnej tylko Magdę dopadają labradory z sekcji narkotykowej, na szczęście to tylko zabronione wwozem jabłka ale słychać czasami o podrzucanych zakazanych towarach turystom. Samo miasto zaskakuje czystością, bezpieczeństwem, mnóstwem policji i wojskowych, uśmiechniętymi obywatelami. Na ulicach widać mnóstwo obejmujących się par. Może dlatego, że styczeń to u nich pora wakacji, środek lata. Nocnym autobusem przedostajemy się do Mendozy, miasta wypadowego w Andy w Argentynie. Lekkie "trzepanie" bagaży na granicy przypomina nam nie tak odlegle PRL-owskie czasy. Mendoza - zaskakuje zielenią i kameralnym charakterem choć to 700 tysięczne miasto. Zamieszkujemy w Independencii, rodzinnym hostelu z górskim klimatem. Po załatwieniu permitow na atak szczytowy robimy zakupy żywności i gazu do naszych palników. Resztę czasu poświęcamy na zwiedzanie city zniszczonego doszczętnie 200 lat temu przez trzęsienie ziemi..
<b>Los Penitentes - 12 dni wcześniej</b><br> Wieczornym busem dostajemy się do Los Penitentes, miejscowości wypadowej do doliny Horcones i Vacas a także siedziby firmy Fernando Grajalesa zajmującego się transportem na mułach sprzętu do Plaza de Mulas i Plaza Argentina , baz pod Aco. My pójdziemy Puerta de Vacas, drogą dłuższa ale zdecydowanie ciekawszą obfitującą w więcej zieleni, potoki i wodospady. I na dodatek dużo spokojniejsza, dziennie przemierza tedy ok. 20 osób gdzie przy Horcones i 200-osobowych pielgrzymkach to oaza spokoju. Słonce pali niemiłosiernie i już po paru godzinach widać ze mimo kremów będą poparzenia. Po drodze spotykamy stado mułów pasących się swobodnie bez opieki. Są zbyt zadbane aby były dzikie. W Papa Lenias (2800m) gdzie stajemy na pierwszy nocleg okazujemy pozwolenia strażnikom parku, w zamian dostajemy worek na śmieci, który przy wyjściu z parku musimy zdać. Wieczór mija wesoło, poznajemy jeszcze parę ekip polskich które to zdecydowały się wchodzić drogą która 74 lata wcześniej wytyczyli nasi rodacy (Narkiewicz, Ostrowski, Osiecki). Rano skoro świt zrywamy się i rozległym korytem rzeki idziemy do Casa de Piedra na 3200m. Susza, która tego roku nawiedziła te rejony pozwala zaoszczędzić nam drogi bo rzeka i potoki dają się pokonywać bez omijania ich szerokim łukiem. Mijamy po drodze kości mułów, nieszczęśnicy skończyli swa karierę pewno łamiąc nogi podczas pokonywania tej trudnej drogi. Nagle niespodziewanie u kresu popołudniowej wędrówki miedzy dwoma górami ukazuje się nam po raz pierwszy Aconcagua. W blasku zachodzącego słońca stała w pełnym majestacie ośnieżona przy wierzchołku, piękna a zarazem straszna jakby znała swoja wartość i ostrzegała następnych śmiałków przed sobą.
|
Oboz I (5100 m.n.p.m.) poranek przed wyjściem |
<b>7 dni wcześniej</b>
Tym razem jeszcze po ciemku wychodzimy do bazy. Musimy przeprawić się przez rzekę i to w paru miejscach. Niektórzy w klapkach, niektórzy na bosaka a niektórzy skacząc niby zające przeprawiają się w niegłębokiej ale rwącej i zimnej wodzie. Zaczyna się ostre podejście. Coraz więcej przystanków, żar z nieba, pot leci ciurkiem po plecach, góra, dół, góra, dół, obsuwające się kamienie nie ułatwiają sprawy a do tego wysokość 4000m , tlenu coraz mniej... Mijający Anglik na pytanie czy daleko do celu pokazuje następny pagórek mówiąc "home, sweet home my friend". Rozbijamy obozowisko, jest nas tu 18 Polaków. Spotykamy Michała, który koczuje już tutaj od 2 dni. Zatykam na szczycie namiotu polska flagę. Od razu jakoś przyjemniej. Duma nas rozpiera ale będzie jeszcze większa jak zatkniemy ja na 6963 m.n.p.m. Robimy badania lekarskie , saturacja 85, bicie serca 115, wszystko w normie na tej wysokości.
<b>6 dni wcześniej</b><br> Z bazy PA wnosimy trawersem do Camp I na 5100 m.n.p.m. depozyt w postaci jedzenia i gazu. Droga wiedzie lodowcem pomieszanym z piargami, mnóstwo usypujących się kamieni, uskoków, zamarzniętych szczelin, popękanych lodów na zamarzniętych jeziorkach. Ostatni fragment wiedzie po piargach i na wpół zamarzniętym potoku. Spotykamy Michała który od wczoraj już się tutaj aklimatyzuje. Słońce smaga po twarzach ze nie idzie wysiedzieć. Każdy za parę tysięcy złotych może pokusić się o zdobywanie Aconcaguy. Odmrożenia i poparzenia są w cenie. Schodzimy z powrotem do bazy. Na dole lekkie krawieckie zabiegi. Magda klei popalony śpiwór a ja ceruje spodnie w kroku. Następnego dnia zwijamy obozowisko i w gore do camp I. Ta sama droga idzie się znacznie lepiej, aklimatyzacja działa choć i tak każda czynność wymaga wiele wysiłku , nawet przy założeniu butów człowiek sapie jak lokomotywa. Rozbijamy obóz w camp I. Przychodzi Michał z brzoskwiniami w puszce, smakują nieziemsko.
Źródło: informacja własna
|