Andrzej Kulka » Felietony » Wyprawy: Poland - Asia Tour 2012
Wyprawy: Poland - Asia Tour 2012

Maciej Kalarus


Kto nie maszeruje, ten ginie. Kto nie podróżuje, ten umarł. Karkołomna wyprawa na koniec wszystkiego. 34 tysiące kilometrów za kierownicą. Sto dni w podróży. Przez kraje, języki, narody. Przez kultury i religie. Przez rzeki, wzdłuż jezior – aż nad sam Pacyfik. Gdy w końcu stałem na japońskiej plaży, przed oczyma był tylko ocean, a za nim San Francisco. Każda podróż ma w sobie coś z magii. Ocierasz się o historię świata i nigdy nie wiesz, co spotka cię za kolejnym górskim zakrętem. Ural i Ałtaj. Wielka Syberia, a poniżej Gobi. Brodzisz kołami w rzekach szukając przejazdu. Droga na azymut po stepach i bezdrożach, na których zatrzymał się czas. Tajga. Koreański półwysep i japońskie wyspy.

W podróż wyruszyłem na początku lipca, a wróciłem w połowie października. Wóz załadowany do granic możliwości: jedzenie i ubrania, sprzęt turystyczny, dziesiątki książek, przewodników i map. Zapasowe opony i dodatkowe anteny. Kanistry na ropę i wodę. Ogromne dachowe bagażniki. Dodatkowe oświetlenia. Najpierw Ukraina z Mołdawią i samozwańczą Republiką Naddniestrzańską. Potem Krym i statkiem na Kaukaz Północny: Dagestan, Osetia, Czeczenia, Inguszetia. Później Kazachstan, skrawek Rosji i pustynna Mongolia. I dalej na wschód: znów Rosja z Władywostokiem, statek do Korei i statek do Japonii – później powrót przez Morze Japońskie do Rosji. Droga wzdłuż Amuru, Bajkał i w końcu Moskwa. A stamtąd przez Ukrainę do domu. Spalone prawie trzy tony paliwa.

Zobacz  powiększenie!
Dziś, gdy siedzę już w domowych pieleszach, przypominam to sobie bardzo wyraźnie. Ukraina. Lipiec w Odessie. Upał. Puszkin stoi koło schodów. Ktoś gra Czajkowskiego na trąbce. Czy można grać Czajkowskiego na trąbce? Kolejny dzień w podróży. Jutro krem na Krymie. Za oknem zostają dawne lata imperium. Więcej tu Rosjan niż kogokolwiek. Gdy jest coraz cieplej, chodzi się jak w deszczu. Rozlewiska Dniestru. Ujście Bugu. Raptem kilka dni w drodze, a człowiek zapomina, jak się nazywa. Pomarszczone przydrożne twarze. Na byle jakim targu byle jakie antyki. Głowy Lenina. Głowy Stalina. I wielkie pola słoneczników. Za chwilę Rosja-nieRosja: Kaukaz wita skwarem i deszczem. Jest zielony jak młoda papryka. I górzysty. Kolejne autonomiczne republiki. Miasta-stolice pełne trolejbusów. Potem Elbrus. Śnieżny: stopy marzną w trampkach. Dwa szczyty na szczycie. Krowy stoją na drogach tarasując przejazd. Liczą na podmuch wiatru od samochodu, który rozgoni siedzące na nich muchy i komary. Czym dalej w ląd od Krymu, tym więcej policji. Trochę transporterów, machających karabinów. Jakaś armata. Na niemal każdym większym skrzyżowaniu policja i wojsko: sprawdzanie dokumentów i pytania o wszystko. I miliony komarów. Miliony milionów. Ciepłe noce w namiocie. Łysy pies. Czadory. Przez lata widziałem w drodze tysiące cmentarzy, ale taki jest tylko jeden. Kilkaset identycznych grobów. Jak setki schodów do nieba. Miasto Aniołów. Biesłan. Cmentarz jest pod lotniskiem. Brak słów. Babcia opowiada o wnuku, którego ciało znaleziono w rowie dopiero dwa dni po strzelaninie. Jego mała siostra uszła z życiem, ale postradała zmysły. Kaukaz nie jest prosty: im bliżej, tym więcej odkrywa tajemnic. Jak kurhan – otwierasz i nie wiesz, co znajdziesz. Grozny dziś zaczyna przypominać Las Vegas. A jutro? Wokół miasta lasy i zielone polany. Podróż wije się tysiącami zakrętów.
Dukam Rosję. Wyjazd z Kaukazu zamykają ogromne koszary rosyjskiej armii. Kałmucy: jedyny buddyjski naród w Europie. Czy Kaukaz jest w Europie? Schody równoleżników. Turkusowy kreml w Astrachaniu. Potem dawny Stalingrad nad Wołgą, dziś Wołgograd. Kurhan Mamaja z pomnikiem Matki Ojczyzny miał być większy niż nowojorska Statua Wolności. I jest. Saratow, Ufa.

Przekraczam Ural. Według wielu tu kończy się Europa, a zaczyna Azja. A potem brama do Kazachstanu. Astana wita aleją ku czci prezydenta: im większa dyktatura, tym większe aleje zwieńczone prezydenckim pałacem. A na opłotkach ludzie grzebią swoją biedę w błocie. Hotel wynajmuje pokoje na godziny. Blond recepcjonistka w czarnych kabaretkach oferuje masaż. Kolejne setki kilometrów mijają za oknami wozu. Podróż to detale: jeden zawodzi i leżysz. Gdzieś odpada tylna tablica rejestracyjna. Policjant tego nie zrozumie. Łamią się plastiki. Ta podróż zabija. Wieczorem zamykasz oczy i śpisz. Leje deszcz. Lejesz łzy za wszystkim, bo i tak nie możesz wrócić – chyba że na lawecie. Wczoraj Księżniczka Ałtajska i kurhany w Pazyryku, a dziś droga wije się jak upuszczona szpulka. Potem Mongolia. Pasterze na koniach i motocyklach. Gery. Drogi, które są tylko na mapie. Albo drogi, których nie ma na mapie. Ponad tysiąc kilometrów po piachach i kamieniach Gobi. Ajmaki. Ułan Bator. To jak zapomniane miejsce na Ziemi. Kiedyś imperium – dziś Dżingis Han tylko na banknotach. Potańcówka w Tsaganuur. Mężczyźni podwijają koszulki odsłaniając brzuch. Kto ma większy może liczyć na względy kobiet. Wszyscy w słomkowych kapeluszach. Na ogromnym telebimie najnowsza Adele, ale z głośników Boney M. i Modern Talking. Zamawiam piwo Gold Gobi. Kelnerka nie chce zapłaty i uśmiecha się złotymi zębami. Obok ktoś wszczyna bójkę, potem drugą, trzecią. Małe brzuchy przeciw dużym brzuchom. Uciekam. Chcesz wiedzieć, jak było pięćset lat temu – jedź do Mongolii, szlakiem z zachodu na wschód.

Zobacz  powiększenie!
Siedemnastotysięczny kilometr. Kolejne grody spadają z mapy, jak sierpniowe Leonidy z nieba. Struny południków. Miasto, które „włada wschodem”. Władywostok. Poniżej Korea, po prawej Chiny, a po lewej Japonia. Trzy Siostry. Na zachód Morze Chińskie, na wschód Morze Japońskie. Półtorej miesiąca w drodze. Za jakiś czas prom i dalej, dalej – nad Pacyfik, na kres. Podróż to zapominanie o tym, co było na rzecz tego, co jest i będzie. Garść wspomnień przywołuje kilka fotografii. To koniec mojej płyty tektonicznej. Jestem za daleko, by wrócić. Wszystkie progi zostały definitywnie i ostatecznie przekroczone. Są więc takie miejsca na Ziemi, gdy przychodzi czas na końcowe rozdania. Wszystko, co masz, musisz położyć na stół. Tutaj nie ma uproś. Gdy spałem, ktoś odciął z dachu anteny. Albo ty, albo oni. Sztorm.

Korea. Deszcz leje niemiłosiernie. Monsun. Potem Seul. Metro. Na dziesięć osób dziewięć i pół coś robi na swoich iphonah i ipadach. Technologiczny szczyt. Tradycja kamienia łupanego spotkała się z technologią nie-wiem-ile-3G. Statek z Rosji jest granicą między dwiema cywilizacjami. Władywostok to Azja, ale tylko geograficznie. Koreańczycy są jak fale: gonią jedni drugich. Wspomnienia o braku dróg wyparte są kilkuszosowymi autostradami. Na rzece Han jest bodaj tyle mostów, co na całej Wiśle w Polsce. I zieleń. Skwery zapomnień. Zaczarowane zatoki tlenu. Kwiaty we włosach drzew. Malowane ręcznie wachlarze. Liście z drzew zaczynają ścielić dywany. Kilka dni oddechu. Piękny sierpniowy sen. W sercu Pacyfiku. Dżonki. Uśmiech i uprzejmość. W podróży natura jest twoim sprzymierzeńcem, a spotkany człowiek niewiadomą. Tutaj może być odwrotnie. Wilgotność wzmaga niecierpliwość. Azjatycka gościnność i skromność. Ulice nie są niewiadomymi. Po chwilach zagubienia wraca melodia spokoju. Droga niesie jak azjatyckie mgnienie przyszłości. Byle do przodu. I wracają wspomnienia z dzieciństwa o dalekich lądach, o krajach odległych i „dziwnych”. Trochę jak Marco Polo, a trochę jak Shogun. Kolumb myślał o tych wyspach na Pacyfiku – przeczuwał, że musi być coś dalej poza jego Indią. Czekam na statek do Japonii.

Zobacz  powiększenie!
I dalej w świat. Prom tnie granatowe fale na japońskim morzu. Potem rzucone cumy stawiają moje nogi na ziemi kraju, od którego Słońce wschodzi na cały świat. Upał zalewa oczy. Miasta w słonecznych ulewach. Sauna. Biała flaga z czerwonym kołem jest jak spalone jajko na patelni, a Kiusiu droga jak najlepsze kurwy w odległym Szanghaju. Lewostronny ruch. Samochody przypominają kartonowe pudełka po butach – jakby wszystko było jakieś sztuczne, elektryczne. Sterylna czystość – jak w bloku operacyjnym. Nie widzę żadnych zwierząt domowych. Ani śladu psów i kotów. Deska w toalecie sama się podnosi. Ale pokolenia dawnych szogunów wydają się być zmęczone. Rzadko widać młodą twarz. Kupuję kij chyba do tekwondo. Na plaży zbieram kilka bambusów. Ludzie kłaniają się raz na sekundę ale sprzedawcy często nie potrafią obsługiwać terminali do kart płatniczych w swoich sklepach. Sindbad Żeglarz chyba zapomniał już o tych wyspach. Potem deska sama opada.

Nagasaki zostało wybrane, bo w ostatniej chwili inne wytypowane do zagłady miasto spowiła zbawienna mgła. Dziś epicentrum wybuchu to skrawek góry z muzeum, galerią i sklepem z pamiątkami. Plus park. Trzeba kupić bilet. Potem kradnę kilka kamyków. Zrywam zielone liście dębu. Pytasz, jakie odnoszę wrażenie? Wydaje się, że potomkowie samurajów zapomnieli, kto wywołał wojnę i kto w niej po której stał stronie. Cmentarze ofiar zapomnienia. Kilka ulic niżej, na dachu wielkiego sklepu towarowego, ogromne Czarodziejskie Koło z widokowymi wagonikami – jakby TAM nad Sołą otworzyć nagie całoroczne plaże z kolorowym lunaparkiem. A może tak lepiej? Jak długo można nosić żałobę… Nie wiem… Łatwo się mówi z perspektywy młokosa.

Zobacz  powiększenie!
Po kilku dniach docieram nad upragniony Pacyfik. Granatowy i tęgi. Z codziennym deszczem i małymi rybackimi szalupami. W zatoczkach rybacy cerują sieci, a wyrzucane przez fale małe skarby przypominają bardziej o egipskich piramidach niż o francuskich ślimakach. Białe łupiny. Białe kamienie dna. Biały węgiel. Topię stopy w piachu i zabieram wszystkie muszle. Patrzę w dal, w stronę USA. Mija dokładnie pięćdziesiąty dzień podróży. Półmetek. Japoński brzeg jest końcem i początkiem. Dalej w butach nie można. Metafora: na samym końcu na Księżyc Armstrong zszedł sam. Bez całego sprzętu, rakiet, statków itp. itd. – zrobił ten krok. Gdy Hilary doszedł na Mont Everest, wcześniej wszystko zastawił za sobą: obozy, jedzenie, liny i namioty, garnki i sterty skarpet. W takie miejsca zawsze dociera się samemu. Bez niczego. Podobnie jest i teraz. Kilka miesięcy przygotowań, sprzęt, trud pokonanej trasy, spalone paliwo, kupione bilety, zabite komary. Wszystkie dni i noce. Potargane mapy. Cały ten zgiełk i …wchodzisz na plażę bez niczego. Dotykasz wody, a ona za chwilę ucieka. I znów, i znów. Wrzucam wsteczny i nawracam. To prawie połowa obwodu Równika. Gdy wrócę, muszę wymienić paszport. Mam go dwa lata, ale już jest pełny. Najwięcej miejsca zajmują wklejane wizy. Potem pieczątki. To irytuje pograniczników, gdy nie mogą znaleźć tego, czego szukają. Kreślą po nim długopisem, dziurawią zszywkami. Przyklejają swoje znaczki i nalepki, jakbym miał im uciec albo zostać u nich na zawsze. Po co w ogóle są paszporty?
Teraz już tylko droga na zachód. ET go home. Gdy na stacji benzynowej proszę o kubek wrzątku do zalania kawy, dwoje sędziwych ludzi bez namysłu wsiada w traktor, jedzie kilka przecznic i przywozi gorącą wodę. Jestem potwornie zmęczony. Działam jak stara bateria, która co chwilę potrzebuje ładowania, a energii starcza potem raptem na krótką chwilę. Czasem prawie zasypiam na stojąco. Schudłem sześć kilo. Zjadłem wszystkie sezamki. Połamałem okulary. Ale bociany latają przecież dalej. Przez Morze Japońskie wracam do Busan.

Źródło: informacja własna
1 2 dalej >>
Felietony
WARTO ZOBACZYĆ

Tajlandia: pływający targ
kontakt
copyright (C) 2004-2005 Andrzej Kulka                                             powered (P) 2003-2005 ŚwiatPodróży.pl