KwA 6: 01`06; Prawdziwa Afryka...
| Kinga Choszcz
|
|
Czekając jak przystało na potulne żony, zastanawiamy się z Kati co zrobić. Abdulaj zaprasza na przejażdżkę prosto do Mali. I tak musiałybyśmy załatwić wizy w Nuakachot, ale będzie tamtędy przejeżdżał. Ale nie jesteśmy pewne, czy tego chcemy. Bo jest parę rzeczy, które chciałybyśmy w Mauretanii zobaczyć.
 |
Z Nuakachot jedzie do Ataru najdłuższy pociąg swiata. Pusty towarowy pociąg, którym można podobno za darmo się przejechać. A przez Atar za jakieś dwa dni akurat ma przejeżdżać rajd Paryż - Dakar, z którym też byłoby fajnie złapać choć przez chwilę stopa. Z drugiej strony - lubię podążać po prostu za tym, co się wydarza. A teraz zdarzył się stop z Abdulajem - prosto do Mali. I co teraz? Rzucamy monetą. Rzuca Kati - Mali.
- Rzuć jeszcze ty - dla pewności. - mówi.
Rzucam. Mauretania - pociąg. No i znowu nie wiemy. A tu formalności załatwione. Jeden z umundurowanych urzędników staje z megafonem nieopodal na piasku i po chwili rozlega się po pustyni gromkie zawodzące: "Allah Akbar" - nawoływanie na modlitwę. Wsiadamy do vana i prowadzę parę naście kilometrów do rozdroża.
 |
Do rozdroza gdzie droga rozwidla się w lewo na Nuakachot i w prawo na Nuadibou - jeśli chcemy tu zostać. No i na tym rozwidleniu zwalniam, zatrzymuje się i - jednak wysiadamy. Abdujal żałuje, bo wygodnie mu było drzemać, kiedy ja prowadziłam, ale rozumie. Może spotkamy się w Bamako w Mali.
 |
Mamy z Kati jakąś dobrą autostopową karmę, bo wychodząc na naszą drogę zatrzymuje nam się pierwszy przejeżdżający samochód. A kiedy wysiadamy w mieście, zaopiekowuje się nami natychmiast chłopak, którego spotkałyśmy wcześniej przy szopie granicznej. Kolejny Mohamed. Prowadzi nas na kamping - hotelik (Hotel & Camping Maghreb at Jakob s), w centrum zakurzonego miasteczka. Mauretania okazuje się droższa. Tu za kawałek dywanu w wietrznym, półotwartym namiocie chcą więcej niż za marokański przeciętny pokoik hotelowy. Jakob, szef tego miejsca mówi, że OK, jeśli chcemy, da nam jeden mały nie-hotelowy pokoik - za darmo, gościnnie. A potem przy herbacie - jeszcze mocniejszej i słodszej niż w Maroku - dogadują się z Kati, że namaluje im jutro jakiś malunek na jednej z białych ścian.
5 styczeń
 |
Podczas kiedy Kati przechodzi się z młodym Senegalczykiem z naszego kampingu zakupić farbę i zaczyna malować ogromne logo i napis na ścianie przy wejściu, ja wędruję do centrum miasteczka, na rynek, zrobić zakupy do pociągu. Teraz dopiero zaczynam doceniać, jakie łatwe, przyjemne i tanie było życie w Maroku. Tam, na każdym kroku można było coś dobrego niedrogo przekąsić, a stragany uginały się od owoców, kilkunastu rodzajów daktyli, fig, oliwek, itd. Tutaj natomiast, gdzie wokół tylko pustynia - nic nie rośnie. Wszystko, co mają, sprowadzane jest z innych krajów. Mandarynki, które w Maroku kosztowały grosze, tu kosztują 1 Euro za kilo i są najtańszymi owocami. Mają tu kilka eleganckich supermarketów z samymi importowanymi z Europy rzeczami - puszkami, słodyczami, kosmetykami - po wyższych jeszcze niż w Europie cenach. Nie wiem jak mogą pozwolić sobie na to przeciętni Mauretańczycy. Na miejscowym targu zaopatruje się w marokańskie mandarynki, pomidory, daktyle i orzeszki ziemne, w supermarkecie znajduje czarną czekoladę z daktylami, a w piekarence, świeże francuskie bagietki. Nie mogę napatrzyć się na piękne, obszerne niebieskie lub białe szaty tutejszych mężczyzn, zwane "darra", które malowniczo powiewają na wietrze. Kiedy wracam do hoteliku, Kati kończy malunek na ścianie. Mówi, że nie jest to jej najlepszy, ale i tak, z artystycznym rozmachem i mocnymi kolorami, jest to najlepsze, co mogą mieć.
Źródło: KingaFreeSpirit.pl
Relacje zaczerpnięte z
afrykańskiego zeszytu
pamiętnika Kingi
warto kliknąć
|