KwA 7: 01`06; Parę dni z malijskiego pamiętnika...
| Kinga Choszcz
|
|
Wtorek, 24 styczeń 2006
OK, udało mi się opisać parę ostatnich dni bezpośrednio na komputerze, więc zamieszczam poniżej. Nic aż tak rewelacyjnego się podczas tych dni akurat nie wydarzyło, choć każdy dzień pełen jest małych cudów ciężkich do opisania. Jeśli kogoś nie przeraża długość tekstu i interesują codzienne szczegóły - zapraszam.
Rzeczywiście, udaje nam się wstać o świcie, znaleźć stoisko z bagietkami i fasolką na śniadanie i zobaczyć wschód słońca stojąc już przy drodze. Znowu powoli, trochę wędrując, trochę czekając, trochę podjeżdżając po kawałku od jednego niewielkiego miasteczka czy wioski do drugiego. Po drodze mijamy proste, okrągłe chatki z patyków czy czasem z gliny, biegające wokół nich beztroskie dzieci, kobiety noszące plastikowe pojemniki z wodą i wozy zaprzężone w jednego, a czasem w trzy osiołki.
Jeden z kolejnych stopów wysadza nas w miejscu, gdzie jest tłumnie i kolorowo. Nie jest to nawet miasteczko czy wioska, a po prostu spory, tętniący życiem, prawdopodobnie cotygodniowy targ. Zanurzamy się w otchłań kolorów i nie wiem, co mam najpierw robić - patrzeć, smakować, czy fotografować, czy wszystko jednocześnie. Kupuję na drogę parę pomarańczy z jednej z rozłożonych na ziemi pomarańczowych stert. Na teraz gorącą, pieczoną kukurydzę i przysiadam na stoisku, gdzie Kati zamawia omlet.
Jest to dobry punkt do obserwacji, w samym środku targu, gdzie przechodzą wokół kobiety w sukienkach i szatach o ekstrawaganckich kolorach i dopasowanych do nich ogromnych nakryciach głowy zrobionych z pozawiązywanego wymyślnie materiału. Nasyciwszy oczy i żołądki, wychodzimy dalej na pustawą drogę, gdzie więcej wozów z osiołkami niż aut. Ale zabiera nas człowiek jadący do rozdroża. On skręca w lewo, a w prawo odbija droga już prosto do granicy Mali.
 |
Z tym, że tutaj... naprawdę nie przejeżdża już raczej nic. Tzn. nic oprócz obładowanych maksymalnie towarami i wypełnionych miejscowymi pasażerami busików. W miejscu, gdzie zostajemy wysadzone, kilkoro ludzi czeka właśnie na taki busik. Przejechałyśmy paręset kilometrów przez Senegal wyłącznie stopem, a teraz - jeśli chcemy zdążyć na jutrzejszy koncert w Bamako, a Kati naprawdę zależy - może powinnyśmy zabrać się do granicy takim busikiem. Prawie nie mamy wyboru zresztą, bo kiedy podjeżdża jeden, aby zabrać tych czekających miejscowych, zarządzający bagażami i pasażerami chłopak bez pytania zabiera nasze plecaki i zaczyna umocowywać je na dachu, na samym wierzchu sterty innych tobołków, która wysokością przewyższą busik. Ale z tego, co widzimy, busik wypełniony jest ściśle po brzegi.
- Zaraz, zaraz...
- ...., granica - wsiadajcie. - popędza nas bagażowy. - 1500 Franków od osoby.
- To dużo. Poza tym nie ma tu miejsca.
- OK, 1200. A miejsce zaraz się znajdzie, wsiadajcie, bo odjeżdżamy.
 |
Wsiadamy przez otwarte tylne drzwi. Rebeka wciska się pomiędzy matkę karmiącą piersią czarne niemowlę i innych pasażerów na ławeczce. Ja przysiadam się tuż obok, wraz z innymi na worku maki, a Kati dostaje się miejsce tuz przy otwartych tylnych drzwiach, przy których uczepionych jest na stojąco na zewnątrz kilku chłopaków. W ten sposób przemierzamy ostatnie parędziesiąt kilometrów Senegalu. A wrażeń z wnętrza busiku nie da się tak naprawdę opisać, sfotografować, czy nawet sfilmować, bo tego trzeba doświadczyć.
Źródło: KingaFreeSpirit.pl
Relacje zaczerpnięte z
afrykańskiego zeszytu
pamiętnika Kingi
warto kliknąć
|