KwA 10: 03`06; Niger - Moja pierwsza żyrafa
| Kinga Choszcz
|
|
5 marzec
Po super intensywnych dniach podróży z Tiką, spędzam teraz dla kontrastu relaksujące dni w Niamey - całkiem przyjemnym, jak na stolice kraju mieście, gdzie pomiędzy głównymi asfaltowymi ulicami znajdują się uliczki pełne pomarańczowego piasku, a nad rzeką Niger pas zieleni i żyzne ogródki.
Wszyscy się tu też długo i kurtuazyjnie pozdrawiają. Jeśli chcesz kogoś zapytać na przykład o drogę, wypada go najpierw pozdrowić, zapytać o zdrowie, rodzinę oraz jak mija dzień. Kiedy chcesz kupić pare tłustych placuszków z prosa od ulicznej sprzedawczyni, nie podchodzisz i nie mówisz od razu: "Poproszę placuszków za 50 franków". Musi być to poprzedzone zwyczajowym: "Dzień dobry, jak leci? W porządku?". Oraz co najmniej jeszcze jednym pytaniem.
Byłam już pytana przy różnych okazjach: "Jak praca?", "Jak biznes?", "Jak dzieci?" - na co potwierdzałam za każdym razem pogodnie, że biznes oraz dzieci mają się jak najlepiej, dziękuję. Gdy przechodzę z Djibo po okolicy i spotyka licznych znajomych, za każdym razem następuje podobna wymiana.
Po południu wybieram się na internet, ale okazuje się to frustrującym doświadczeniem, bo kilkukrotnie (podobno z powodu upału) następuje przerwa w dostawie prądu i traci się często napisany właśnie długi kawałek tekstu. Ale miejscowi przyjmują to z niezmąconym spokojem - widocznie to normalne.
6 marca
Poniedziałek. Kupuję trochę paliwa do Djibo motocykla i jedziemy do ambasady Beninu w nadziei, że może tu dostanę tę wizę pięciu krajów, która zawiera Niger i Burkinę, więc będę tu legalnie i będę też mogła bez problemu wjechać z powrotem do Burkiny. Tu jednak odsyłają nas do biura spraw terytorialnych w centrum miasta. Po drodze motocykl łapie gumę, więc zostawiamy go do naprawy mocno sfatygowanej dętki i bierzemy taksówkę, która funkcjonuje tu trochę jak busik, zabierając i wysadzając innych pasażerów po drodze i kosztuje grosze.
W biurze pani urzędniczka oglądając mój paszport dziwi się, jak się tu znalazłam, bez wizy i pieczątek ani stąd, ani z graniczących krajów. Tłumaczę zgodnie z prawdą, że w miejscu, gdzie przekraczałam granice z wielbłądem nie było urzędników z pieczątkami. Dostaję do wypełnienia formularz, dołączam dwa zdjęcia, 25 tysięcy franków i o siedemnastej mogę przyjść po wizę. Rewelacja. Tak więc również Wybrzeże Kości Słoniowej, Benin oraz Togo stoją przede mną otworem.
Późnym wieczorem, siedząc przed chatką, pytam Djiba o rozlegające się zza muru nieopodal głośne odgłosy wykrzykiwanych recytacji. Djibo mówi, że możemy przejść się i sama zobaczę - małoletnich uczniów jednej z wielu koranicznych szkółek.
Przy mdłym świetle lampy naftowej siedzą wprost na ziemi chłopcy w obszarpanych ubraniach, recytujac jednocześnie każdy inny kawałek Koranu wyryty na drewnianej tabliczce, pod nadzorem najstarszego, nastoletniego ucznia. To często pochodzący ze wsi chłopcy, w gorącym i suchym okresie bez plonów, wysyłani na nauki do miasta, oddawani pod opiekę jednemu z marabutów. Pierwszym etapem jest pamięciowe opanowanie fragmentu Koranu. Potem faktycznie poznanie arabskiego alfabetu i nauczenie się czytania danego fragmentu. Na końcu dopiero zrozumienie znaczenia. Chłopcy ci nie uczęszczają jednocześnie do zwykłych szkół, więc nie nauczą się pisać i czytać w żadnym funkcjonalnym tu języku, podtrzymując statystyki 85-cio procentowego analfabetyzmu w swoim kraju.
Wizyta tutaj pozwala mi spojrzeć inaczej na rzeszę żebrzących na ulicach nigeryjskich miast i wiosek dzieci z miseczkami. Otóż nie są to zwykli żebracy, a głównie uczniowie tych właśnie koranicznych szkółek, którzy jedynie w ten sposób mogą się wyżywić. Czyli coś jak buddyjscy mnisi czy nowicjusze w południowo - wschodniej Azji, przemierzający ulice z żebraczymi miseczkami - z tą różnicą, że ci nie mają pomarańczowych szat.
Źródło: KingaFreeSpirit.pl
Relacje zaczerpnięte z
afrykańskiego zeszytu
pamiętnika Kingi
warto kliknąć
|