HAWAJE
17:54
CHICAGO
21:54
SANTIAGO
00:54
DUBLIN
03:54
KRAKÓW
04:54
BANGKOK
10:54
MELBOURNE
14:54
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Kaukaz: Śladami Herkulesa » KsH 2: Wyjazd
KsH 2: Wyjazd



Chyba każda podróż zaczyna sie swoistym czyśćcem. Każdy podróżnik znajduje przez niego własną drogę. Nasz zaczął się w przeładowanym pociągu do Przemyśla. Zawężenie przestrzeni, wiecznie źle spakowany bagaż, nocna jazda. Rano jesteśmy już gotowi na zostanie zmielonym przez mrówczaną machinę przejścia granicznego w Medyce. Już po drugiej stronie chwila oddechu we Lwowie i plackartnym pociagu do Czerniowiec. I znów porywa nas pograniczny rytm życia. Poradzieckim autobusem (z silnikiem Autosana) wleczemy sie do Rumunii.

Poradzieckim autobusem (z silnikiem Autosana) wleczemy sie do Rumunii. Dowódca przemytniczej armii rozdaje nam kartony ukraińskich fajek oraz… płaci po piec leji od głowy. Przy okazji serwuje kawę. Do Rumunii wjeżdżamy niemal samotnie, bo większość przemytniczego zespołu zostaje zatrzymana na przejściu. Moze podejrzenia budzą zbyt chude ręce kobiet w stosunku do bardzo obszernych płaszczy? Znow chwila oddechu w suczawskim parku i pakujemy sie w autobus do Bukaresztu. Docieramy tam nocą, by zadekować sie na dworcu Gara de Nord. Czyściec osiąga swoje apogeum. Leżymy w nieco przypominającej szpital sali, patrząc w sufitowe jarzeniówki, lub grając ospale w karty. W jednym rogu poczekalni probuje zasnąć chore dziecko, jednak co chwile budzi sie z krzykiem. Wtedy na pomoc z drugiego rogu przychodzi staruszek z Pismem Świętym, który śpiewa kołysanki. Regularnie wyprowadzają go strażnicy czyśćcowi. Za nas zabierają sie dopiero rano, kiedy orientują sie, ze nie mamy biletu na żaden pociąg. Dogorywamy po nieprzespanej nocy w parku, gdzie na naszych oczach dziewczyna w dżinsach okrada pijaków i staruszków. Oszczędza kapitana floty Morza Czarnego, który przysiada sie do nas i pokazuje zdjęcia z młodości. Po ulicach Bukaresztu biega mnóstwo psów. Paradoksalnie, chyba te zwierzaki wprowadzają chociaż trochę ciepla w ponura atmosferę kamiennego grodu. Kolo południa mkniemy autobusem dalej – przez Bułgarię do Istambułu.

Wielomilionowe miasto połyka nas i za pomocą taksówkarza lokuje w hotelu za 15 dolarów. Rano wracamy do naszego zycia na czterech (ośmiu?) autobusowych kolach. 1300 kilometrów wybrzeżem Morza Czarnego. W niedzielny, chmurny poranek ostatni raz pokazujemy (gruzińskim tym razem) pogranicznikom paszport obity po drodze wieloma pieczątkami. Wysiadamy z autobusu w Kutaisi i przesiadamy sie w "marszrutke" do górskiego Lentekhi. W miarę jak toczy sie w gore po wyboistej drodze, kończy sie nasza droga czyśćcowa. Witamy w raju?

W Lentekhi autobus zatrzymuje kilku nieźle zbudowanych facetów. Nie wiemy skąd wiedza o naszym przybyciu, ale podaja sie za policjantów i twierdza, ze muszą sie turystami zaopiekować. Wysiadamy pełni obaw. Parę godzin później pijemy wino z pięciolitrowego kanistra na komisariacie i uczymy sie od mundurowych gruzińskich toastów. Sakartwelos gaumardzos! Nasze namioty stoja obok policyjnych garaży, a z prysznica w starej celi i toalety mozemy korzystac ile cialo zapragnie. – Za nasze spotkanie! – wznosi toast tamada ("przywodca" stolu) i noc mija kielich za kielichem. – Wot molodiec! – kwitują Gruzini wyczyn Damiana, ktory oproznia plastikowy kubek za jednym pociągnięciem. Reszta nie moze byc gorsza, choć czescy motocykliści (także pod policyjna "opieka") ledwo już trzymają sie na nogach.

Rano policjanci wiozą nas w góry za zwrot pieniędzy na `petrol` (oczen darogij sjewodnia!). Wysiadamy pośrodku niczego, robimy kilka pamiątkowych fotek z kałasznikowem (dam głowę, ze byl naładowany) i ruszamy w kaukaski las. Swanecja wita! Przechodzimy jeszcze przez ostatnia wieś, gdzie od starszego małżeństwa – Teo i jego zony uczymy sie ważnej, gruzińskiej prawdy. Na Kaukazie obowiązują dwie waluty – pieniądze i poświęcony czas. Ta druga jest ważniejsza, a parę minut rozmowy (i kieliszków wspólnie wypitej "ciaci") znaczy dużo więcej niż spore sumy lari. Zaopatrzeni przez Teo w "conieco" na drogę ruszamy traktem w gore rzeki. wkrótce już wyłącznie "w gore rzeki", bo wyraźny szlak ginie gdzieś na stromym brzegu. Skaczemy przez mokre kamienie, wpadamy po kolana w nurt, a radziecka mapa przestaje zgadzać sie z rzeczywistością. Wrzucone pierwszy raz na grzbiet plecaki ciążą coraz bardziej, wiec mieszkalny kontener drwali znaleziony w środku lasu staje sie końcem naszej poniedziałkowej drogi. Miejsce na chwile ozywa dzieki nam, choć życia owadziego jest tu i tak co niemiara. Nieskutecznie gryzące "przeszkadzajki" płoszy dym ze słabnącego ogniska.

Kolejny dzień uświadamia nam, ze trafiliśmy do czyśćca innego rodzaju. Błąkamy sie po gęstym lesie; maszerujemy po pniach powalonych drzew, by ominąć gęstą plątaninę jeżyn, paproci i gigantyczne Barszcze Sosnkowskiego. Jeden z tych roślinnych drapieżców dopada zresztą Piotrka, zostawiając długą i źle gojącą sie ranę na ręce. Właściwą drogę odnajdujemy w końcu daleko poniżej naszego obozu. Ostatnim wysiłkiem rozstawiamy namioty na odnalezionej ścieżce i idziemy spać przy pomrukach pobliskiej burzy. Rano okazuje sie, ze dzieło radzieckich kartografów było w istocie doskonale i idąc właściwą droga odnajdujemy każdą polane zaznaczona na mapie. Zatrzymujemy sie na chwile u pasterzy krów (czego jak czego, ale alkoholu i nabiału im nie zabrakło) po czym pniemy sie na Rysy. Właściwie na wysokość Rysów trawiastym stokiem o pokaźnym nachyleniu. Buty ślizgają sie na trawie, płuca obciążone 30-kilowym worem spazmatycznie łapią powietrze. Lahila otrzymuje tytuł Pierwszej Góry Na którą Sie Czołgałem. Po nocy spędzonej na grzbiecie drapiemy sie dalej po pionowej lace, tym razem mokrej jeszcze od rosy. I wreszcie pod którymś mijanym głazem z kolei mamy absolutnie dość. Zostawiamy większość rzeczy w foliowych workach i na lekko probujemy szturmem zdobyć pierwszy w życiu czterotysiecznik. Przemykamy przez pas kruchych skal (asekuracja stanowiłaby chyba większe zagrożenie niż pomoc), drapiemy sie na przełęcz polem wiecznego śniegu, rozsiadamy sie na lodowcu i… wiemy ze nie zdążymy. Związani liną probujemy jeszcze zmierzyć sie ze szczytowa partia, jednak czas ucieka nieubłaganie, a perspektywa nocy bez namiotu na lodowcu nie wydaje sie przyjemna. Siadamy wiec znów na lodowym cielsku i gapimy sie na panoramę Kaukazu z wydatnym Elbrusem (podobno to "Dziewczęce Piersi") na horyzoncie. Jest ciężko, ale jest raj. W raju zaś jesteśmy samotni lecz szczęśliwi.

Wleczemy sie znów w dol, do foliowych worków I ostatnim wysiłkiem wynosimy o zmroku na gore namiot i cieple rzeczy. Kopiemy w śniegu platformę, zanim wszystko wokół zamieni sie w zmrożony beton. Jemu, śpimy i atakujemy. O siódmej znów jesteśmy związani i gotowi do akcji. Pogoda chyba czeka tylko na nas z tradycyjnym kaukaskim deszczem. Słońce świeci bez przerwy podczas gdy pniemy sie pod ostatnie wzniesienie, cierpliwie czeka, kiedy mylimy wierzchołek I pozwala nam przez dwie godziny nacieszyć sie widokiem Uszby z samego szczytu Lajli Lekheli. – Nikt nam tego nie odbierze! – mówi na szczycie Maciek i mimo ze w głowie czuje sie osobliwa pustkę, doskonale wiem, ze ma racje. Schodzimy w dol w ekspresowym tempie, choć bez większego wysiłku. Wysiłek zaczyna sie znów w kruchych skalach I koszmarnych trawkach, które w porywie sportowej złości pokonuje w rakach.

Następnego dnia jemy obiad w towarzystwie Zwijadiego Gazdilianiego I jego licznej rodziny. Przyszli w góry za krowami, ale traktują ten wypad trochę jako wakacje. Zwłaszcza zona Zwijadiego, która na codzien jest dyrektorka szkoły. Siedzimy wiec pośrodku laki przy suto zastawionym stole. mięso jeszcze przed chwila chłodziło sie pod płatem wiecznego śniegu, a ser spoczywał w wiadrze we wnętrzu zadymionej chaty. W strumieniu na gości czekało wino, zas my przynieśliśmy "cigariety" – uniwersalny podarunek na Kaukazie. Na kolana wpycha mi sie Loma – kaukaski owczarek pozbawiony uszu za młodu, aby wilki nie mialy za co chwycić. – Sabaka samyj lutszyj drug czielowieka! – podsumowuje Zwijadi. A my naprawdę czujemy sie jak jego drugi. Z uwaga słucha naszej opowieści o Lahili snutej w nieskładnym rosyjskim. Sam był na szczycie w naszym wieku, a lat ma teraz 42. Znad stołu padają pytania o zycie w Polsce, lari przeliczamy na złotówki. Ale pieniądze wydaja sie teraz czymś nierealnym. Nad nami ciągle jeszcze Lahila, a przed nami – mamy nadzieje – Kazbek.




Źródło: informacja własna

1


w Foto
Kaukaz: Śladami Herkulesa
WARTO ZOBACZYĆ

Kajakiem przez Alpy
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

Ch 6; Chiny, Pekin
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl