MwM 6: Gdzie UAZ nie może, tam malucha poślą...
| Rafał Łabuz
|
|
Ekipa Maluchów w Mongolii znów w domu! Dotarli na bezkresne stepy i wrócili bez straty ani jednej maszyny. Choć historia przeprawy przez bezdroża należy do takich, jakimi można straszyć młode landrovery i lexusy. Niejednemu kierowcy noga zadrży na sprzęgle, więc zalecamy zapoznać się z relacją za biurkiem i z filiżanką melisy. W trosce o zmotoryzowanych przedstawimy też historię powrotu z dziczy w dwóch częściach. Zapraszamy do lektury!
|
Maluch produkcji mongolskiej |
Ekipa Rajdu Lajkonika wszystkimi czterema maluszkami dotarła ponownie do Nowosybirska. Urwany zderzak, złamane dwa resory, rozpruty wahacz, wybite amortyzatory, zapchane gaźniki, upalony pierścień olejowy, dziury w podłogach, niedomykające się drzwi, kwadratowe felgi, mnóstwo podziurawionych dętek, opon i wiele innych atrakcji to efekt jedenastodniowej przeprawy przez stepy, góry, tereny pustynne w sumie ponad dwóch tysięcy kilometrów przygody na mongolskich bezdrożach. Ułan Bator opuściliśmy 7 września kierując się na południowy zachód w stronę Karakorum - dawnej stolicy imperium Czyngis Chana. Asfalt skończył się po ok. 100 km i droga przerodziła się w szeroki step. Chwilę przed zachodem słońca spotykamy zapoznaną w Ułan Bator ekipę żaglowozów, która swoim GAZem pokonywała drogę w przeciwną stronę. Rozbiliśmy wspólny obóz a rano każda ekipa pojechała w swoją stronę. Poranek przywitał nas mocnym wiatrem i delikatnym deszczem, który zamienił naszą drogę w błotnistą maź - delikatny drifting przynosi nam sporo radości. Reszta dnia upłynęła pod znakiem piasku, kurzu, pyłu i kiepskiej drogi z którą maluchy radziły sobie raz lepiej raz gorzej - delikatny przedsmak tego co spotkać nas miało w ciągu kolejnych dni. Po noclegu na stepie kolejnego dnia docieramy do Karakorum. Najpierw szukamy szpitala, ponieważ palec Marcina po uderzeniu młotkiem kilka dni wcześniej, zaczął przybierać coraz dziwniejsze barwy a pod paznokciem uzbierało się sporo substancji, która zdawała się zaczynać żyć własnym życiem. Za jedyne 20 tys., tugrików (ok. 40pln) mongolscy medycy naprawili palec, przepisali antybiotyk, który miał zapobiec zakażeniu i życzyli nam szerokiej drogi. Kolejną sprawą było przeklepanie resoru w pomarańczowym maluchu, który poległ w konfrontacji ze stepowymi wybojami. Znajdujemy zakład, który stanowił swojego rodzaju połączenie złomu, warsztatu i wylęgarni talentów. Dwóch Mongołów szybko i sprawnie demontuje resor, następnie na bloku silnika od UAZa za pomocą własnoręcznie wykonanego dziesięciokilogramowego młota, kilkoma zdecydowanymi uderzeniami nadają resorowi pożądany kształt. Pobierają skromną opłatę w wysokości 20 tys. tugrików, częstują nas dodatkowo całkiem smaczną zupką i zadowoleni ruszamy by w końcu zwiedzić legendarne miasto. Zaczynamy od klasztoru Erdene Dzu - głównego ośrodka religijnego Mongolii. Orientalna architektura i powiew historii związanej z monastyrem robią niemałe wrażenie. Poza klasztorem z dawnego Karakorum nie zostało zbyt wiele. Obecnie jest to zwyczajna prowincjonalna mieścina z brzydkimi budynkami, szutrowymi ulicami - generalnie nic ciekawego. W okolicy działa ekipa niemieckich archeologów, którzy próbują wydobyć z piachu pozostałości po dawnej stolicy imperium. Wałęsając się po miasteczku spotykamy dwie dziewczyny studiujące w Karakorum, które zapraszają nas do swojego "akademika" na nocleg. Łamaną angielszczyzną z wielkim trudem rozmawiamy do późna, wymieniając poglądy na temat życia żaka w Mongolii i Polsce. Po zakończonej debacie układamy się do snu by rano wyruszyć w kierunku północno-zachodnim, którym będziemy podążać przez najbliższy tydzień. Kolejny dzień to znów kiepskie drogi, a w zasadzie bezdroża, których trud i znój mozolnego pokonywania kilometr za kilometrem rekompensowały nam wspaniałe widoki. Zielone wzgórza, skały, rzeki, jeziora, stada jaków, koni, wielbłądów... wszystko to z za zakurzonych szyb malucha dostarczało podróżnym nie lada satysfakcji.
|
Skoro są znaki, droga nie jest jeszcze zła... |
Znów nocleg na stepie, pod rozgwieżdżonym niebem. Z rana przy naszym obozowisku pojawia się Mongoł na koniu, który z zaciekawieniem przygląda się naszej porannej rutynie. Zapraszamy go do naszego ogniska, częstujemy kawą, herbatą, piwem, czterdziestoprocentowym Czyngisem i kanapką z nutellą. W ramach rewanżu Mongoł zaprasza nas do swojej jurty oddalonej od obozowiska o ok. 2 km, gdzie częstuje nas ajrakiem, kwaśnym serkiem z kobylego mleka i słodką kaszką, oczywiście z obfitym dodatkiem tłuszczu. Niestety okazało się, że nie był to wcale bezinteresowny gest wobec gości stepu, gdyż przy pożegnaniu nasz gospodarz bardzo natarczywie domagał się byśmy mu coś dali. Z racji, że nie mieliśmy już wódki, której domagał się najbardziej, dosłownie wyrwał nam z rąk jedno piwo zapakowane w pamiątkowe etui zakupione w Ułan Bator. Przykre doświadczenie.
13 września okazał się pechowym dniem w historii przeprawy przez Mongolię. Tego dnia złapaliśmy 7 gum! Najpierw zamiana na rezerwowe, a gdy już się skończyły w ruch poszły łyżki, młoty, łatki. Spore opóźnienie. Pod koniec dnia jeden maluszek z powodu kiepskiego paliwa odmawia posłuszeństwa. Rano wymiana filtra paliwa - w którym znajdowała się mieszanka benzyny, wody i piasku - i dolewka spirytusu do baku. Zabiegi okazały się skuteczne, maluszek odpalił - tyle, że na popych, bo zepsuł się rozrusznik. Popołudniem docieramy do Har Termes - w luźnym tłumaczeniu "gorące źródła". Żadnych ciepłych źródeł tam nie znaleźliśmy, ale za to udało nam się podreperować samochody na placu przed znajdującym się tam ośrodkiem wypoczynkowym. Po wyjęciu rozrusznika z pomarańczowego maluszka i wytrzepaniu z niego ok. 200 gram piasku mechanizm na nowo zaczął działać! Oprócz tego wyczyszczony został gaźnik w białym fiaciku, w którym również znajdowało się sporo pyłu i dokręcone zostały śruby mocujące zawieszenie i skrzynie biegów we wszystkich 4 samochodach. Pod wieczór spotykamy jadącą w drugą stronę ekipę składającą się ze Szkota, dwójki Kanadyjczyków, kilku Słowaków, Czechów i Mongołów. Wymieniamy wrażenia z podróży przez Mongolię na schodkach przed ośrodkiem, po czym udajemy się na nocleg do opuszczonej chatki nad brzegiem jeziora.
Rano pobudka, śniadanko i wyruszamy w stronę miasteczka Ulaangom. Znów ponad 100km przez szutrowo - piaskowe bezdroża.. Do miasta docieramy późnym popołudniem i znów spotyka nas niemiła niespodzianka ze strony Mongołów. Na wjeździe do miasta stoi budka ze szlabanem, przy której pobierane są opłaty za wjazd do miasta - nic nowego gdyż płaciliśmy już kilkakrotnie, zawsze tak jak na bilecie 500 tugrików (ok. 1zł). Tym razem chcą od nas po 10 tys. tugrików i nie chcą pokazać biletu. Mocno zirytowani, wrzucamy im przez okienko 4 tys. - tyle ile się należy, Damian wyrywa od kasjera 4 bilety i wszystkimi maluchami stajemy w poprzek szlabanu, uniemożliwiając przejazd w obie strony i głośno trąbiąc czekamy aż podniosą szlaban. Po 5 minutach naciągacze odpuścili i otworzyli nam przejazd. W miasteczku parkujemy przed mini marketem, żeby uzupełnić zapasy na dalszą podróż. Na parkingu znów spotykamy reporterów mongolskiej telewizji, którzy zaciekawieni niecodziennym zjawiskiem przeprowadzają z nami wywiad. Pod wieczór ruszamy w stronę oddalonej o ok. 200 km od miasteczka granicy z Rosją i zadowoleni z od dawna niewidzianego asfaltu mkniemy przez noc, by jak najprędzej dotrzeć do celu. Po ok. 100 km naszym oczom ukazuje się dziwny widok - granica. Dziwny, ponieważ o 100 km za wcześnie. Okazało się, że poniesieni euforią jazdy po równej drodze nie zwracaliśmy uwagi na jej kierunek i dojechaliśmy pod zupełnie inne przejście dostępne wyłącznie dla Mongołów i Rosjan. Tędy nie przejdziemy, więc z powrotem 100 km do miejsca, w którym zaczęliśmy. Przygoda z myleniem drogi dopiero się rozpoczęła. Kolejnego dnia, po mocnej konfrontacji mapy z kompasem i GPS`em obieramy właściwy kierunek. Przynajmniej tak nam się z początku wydaje. Droga szutrowa, szeroka, ostro pnąca się w górę. Maluchy mozolnie pokonują kilometr za kilometrem po stromym podjeździe. Dojeżdżamy do przełęczy na wysokości 2200m i tu do wyboru mamy kilka opcji, żadnych drogowskazów, żadnych ludzi. Znów mapa, kompas i wybieramy kierunek, który wydaje nam się właściwy. Od tego momentu zaczęły się dwa dni, które chyba najbardziej zapadną w pamięci każdemu z uczestników wyprawy. Była to bardzo ciężka próba dla samochodów i ludzi. Po kilkudziesięciu minutach jazdy po w miarę równym stepie droga zmieniła się w coś, co przypominało ścieżki wydeptane przez kozice w Tatrach, z tą różnicą, że gdzieniegdzie widać było ślady kół UAZa lub innych terenówek. Zawrócić nie mogliśmy, gdyż byliśmy przekonani, że jest to właściwa trasa - przecież wszyscy mówili, że będzie ciężko - a poza tym, zawrócenie wiązałoby się z koniecznością powrotu do Ułan Bator i granicy, którą przyjechaliśmy, a na to nie było ani czasu ani pieniędzy. Tak, więc do przodu! Pokonanie 400 metrów najcięższego odcinka, o nachyleniu co najmniej 30 stopni, slalomem pomiędzy kamieniami o wysokości dochodzącej do 40cm zajęło nam ok. 4 godziny. Kiedy przyszedł moment, w którym zaczęło brakować jedynki doszliśmy do wniosku, że czas podjąć odpowiednie kroki. Z samochodów powyjmowaliśmy najcięższe rzeczy, zdemontowaliśmy filtry powietrza, do paliwa dodaliśmy dodatek oktanowy - każde nawet pół konia więcej było na wagę złota. Co chwilę trzeba było dawać odpocząć maluszkom, ponieważ czuć było swąd przypalonego sprzęgła. W miejscach gdzie ścieżka robiła się nieco szersza pokonywaliśmy wzniesienie skosami. W połowie podjazdu, gdy auta zdawały się mówić stanowcze dość, każdy z nas zaczynał się zastanawiać, w którą stronę zepchać swojego malucha i jak wracać do domu, które rzeczy zabrać, które zostawić. Radości z postawienia czterech kół na szczycie nie da się opisać - byliśmy jak dzieci, które dostały najnowsze zabawki. Po krótkiej chwili podjechała w naszą stronę terenowa Toyota. Kierowca - mówiący po rosyjsku, sympatyczny Mongoł - pokazał nam na mapie gdzie się znajdujemy. Okazało się, że zamiast jechać głównym traktem wiodącym przez ałtajskie przełęcze my pojechaliśmy na skróty wprost przez skalną grań biegnącą nieopodal szczytu o wysokości niemalże 3000mnpm. Popatrzyli z niedowierzaniem na nas, na nasze maszyny i zgodzili się poprowadzić nas na dół, do najbliższej osady, do której również się udawali.
|
Powiew nostalgii |
Tym razem droga była o tyle lepsza, że prowadziła w dół. Co do jakości - żadnych zmian. Na miejsce dojechaliśmy po zmroku i po krótkiej rozmowie z naszymi mongolskimi przewodnikami rozbiliśmy obóz - jak się rano okazało, w wyschniętym korycie rzecznym. Po szybkiej pobudce, szybkim zwinięciu namiotów, szybko ruszyliśmy w trasę. Słowo "szybko" nabrało w tym dniu wyjątkowego znaczenia, ponieważ był 18 września - dzień, w którym wygasała ważność naszych mongolskich wiz. Jesteśmy w czarnej dziurze - żadnej cywilizacji, benzyna powoli się kończy, tugriki już dawno się skończyły, tymczasem do pokonania wciąż około 200 km po górzystym terenie pozbawionym dróg w naszym rozumieniu tego słowa. Ekipa jednak nie traci ducha i jedziemy dalej. Podczas pokonywania jednego z licznych w tym dniu wzniesień w białym maluchu następuje mała awaria - zacina się linka gazu - więc zatrzymujemy się by usunąć usterkę, wyciągamy przy okazji ostatnie, jakie nam zostały produkty spożywcze w postaci puszki szprotek, słoika miodu, puszki fasolki i słoika z sałatką ogórkową. Podczas sprzątania po jedzeniu zużywamy ostatni litr wody. Teraz czujemy się naprawdę wolni!
Odpalamy fury i jedziemy dalej, pełni nadziei, że los pozwoli nam dotrzeć na czas na przejście graniczne. Po kilkunastu kilometrach żmudnej jazdy po kamienistym stepie, dostrzegamy pracujących na ciężkim sprzęcie Mongołów, którzy za pomocą spycharko-koparki ładowali węgiel na ciężarówki. Zagadujemy ich o benzynę i po chwili z dwustu litrowej beczki chłopaki spuszczają nam niskooktanową ciecz za ostatnie z ostatnich tugrików jakie posiadaliśmy - od tej chwili nie mamy przy sobie już złamanego mongolskiego grosza. Jak mawiają "pieniądze to nie wszystko", więc z nową dawką optymizmu ruszamy naprzód. Droga, a raczej ścieżka prowadzi nas tym razem pod skaliste wzniesienia otaczające jezioro. Nie wiemy co robić, ponieważ do celu prowadzi kierunek północno wschodni, a my wciąż przemieszczamy się na południowy zachód gdyż górska grań po naszej prawej uniemożliwia zmianę marszruty. Jedziemy już jakiś czas, z myślą że lada chwila trzeba będzie zawracać i szukać innej drogi, co wiązałoby się z utratą paliwa i nie dotarciem na czas na granicę. Z racji że "jadący maluchem przez Mongolię" zawsze ma szczęście zauważamy w oddali osadę! Wysyłamy jednego malucha na zwiad, okazuje się, że jest to obóz Chińczyków wykonujących w tym rejonie odwierty geologiczne. Tłumaczymy im o co chodzi i po chwili jeden z nich odpala swojego busa by pokazać nam drogę, która doprowadzi nas do celu. "Droga" to oczywiście znów eufemizm na to, po czym przyszło nam jechać. Tym razem ku przełęczy pomiędzy dwoma skalistymi szczytami wspinaliśmy się po trawiasto-kamienistej powierzchni upstrzonej wysokimi kępami stepowej trawy. W odróżnieniu od poprzedniej autostrady górskiej, tu nie było śladów UAZa ani innych samochodów, ale też kąt nachylenia nie był tak wielki, więc do przełęczy dotarliśmy w miarę szybko - kilometr w zaledwie godzinę to spory sukces! Od przełęczy droga prowadziła prosto w dół w stronę kolejnej osady, do której mieliśmy się dostać. Dojechaliśmy do niej na oparach, więc od razu rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania stacji benzynowej, na której chcieliby przyjąć dolary albo ruble. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że jest tu taka stacja! Po całkiem zadowalającym kursie, za pomocą ręcznie nakręcanej korby zalaliśmy maluszki i wyruszyliśmy - tym razem już ze stuprocentową pewnością gdzie jechać - w stronę granicy. Dojeżdżamy powoli do ostatniej przed granicą miejscowości, zaznaczonej na mapie największą w rejonie kropką. Zadowoleni, że w końcu uda nam się znaleźć jakiś bankomat, zasięg telefonu może nawet internet, wjeżdżamy do mieściny z niemałym zdziwieniem i rozczarowaniem. Domy, a raczej to, co z nich zostało przypomina krajobraz po ostrym bombardowaniu. Zawalone dachy, pokruszone ściany, walające się cegły, gruz...
|
Do domu... |
Jedziemy przez to pobojowisko kilkaset metrów, gdy naszym oczom ukazuje się coś, co już bardziej przypomina osadę ludzką, lecz w żaden sposób nie odzwierciedla naszych wyobrażeń na temat tego miejsca. Po prostu kilkadziesiąt budynków, stacja benzynowa, pewnie jakiś sklep - nic więcej. Wjeżdżamy z powrotem na główną drogę prowadzącą do granicy by po kilku minutach mocno się zdziwić. W poprzek drogi stoi potężne ogrodzenie, które przecinając drogę biegnie z ukosa w kierunku wschodnim aż po horyzont! Wracamy pewni, że pomyliliśmy drogę, lecz po chwili okazuje się, że w kierunku zachodnim rozciąga się dokładnie taki sam płot. Zbici z tropu kompletnie nie wiemy, co jest grane. Ponad miesiąc odcięci od świata i wszelkich informacji zastanawiamy się czy przypadkiem nie wybuchła tu jakaś wojna... Z pomocą przychodzi dopiero pewien Mongoł, który przyjechał autem z kierunku, w który my się wybieramy. Pokazuje nam, że daleko w stepie kończy się płot i można wjechać na drogę. Jest już ciemno, a step nie wygląda zbyt przyjaźnie dla naszych wymęczonych maluszków, pomimo to decydujemy się jechać ponaglani przede wszystkim wygasającą wizą. Na granicę dojeżdżamy ok. 22 i jest już niestety zamknięta. No nic, o naszą wizą będziemy się martwić rano, tymczasem znajdujemy nocleg u kazachskiej rodziny mieszkającej w przygranicznej osadzie i kładziemy się do snu.
Na granicę wjeżdżamy ok. 11. Z wizami ku naszej uciesze nie ma żadnych problemów, nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Problem natomiast pojawił się z porożem kozła należącym do Marcina, które dostał od byłego ministra leśnictwa Mongolii za naprawę malucha należącego do jego córki. Niestety, pomimo listu od ministra, nie pozwolono nam przewieźć rogów i musiały zostać na granicy. O jednego suwenira mniej. Po rosyjskiej stronie spędzamy resztę dnia. Nasz przyjazd rozpoczyna się od półtora godzinnej przerwy obiadowej, która właśnie się rozpoczęła. Później celnicy nie robią nam żadnych problemów, atmosfera miła, lecz w labiryncie pokoików, po których musieliśmy się błądzić by gromadzić kolejne pieczątki na kolejnych świstkach, by potem wracać do pokoików, w których już byliśmy i pokazać, że mamy pieczątkę z następnego pokoiku, co pozwoliło na otrzymanie drugiej pieczątki z tego samego pokoiku... jednym słowem mętlik! Chodzenie od przysłowiowego Annasza do Kajfasza i przeciskanie się przez cały autobus Kazachów, którzy przechodzili ten sam niezwykle ważny i skomplikowany proces zajmuje nam ponad 4 godziny. Około godziny 17 ostatni stempel wbity - możemy jechać!
Źródło: informacja własna
|