HAWAJE
17:56
CHICAGO
21:56
SANTIAGO
00:56
DUBLIN
03:56
KRAKÓW
04:56
BANGKOK
10:56
MELBOURNE
14:56
Ogłoszenie niepłatne ustawodawcy Serwis wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji zwiazanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania tresci wyswietlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk ogladalnoœci czy efektywnoœci publikowanych reklam. Użytkownik ma możliwoœć skonfigurowania ustawień cookies za pomocš ustawień swojej przeglšdarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwoœć wyłaczenia cookies za pomoca ustawień swojej przegladarki internetowej. /// Dowiedz się więcej
 
Mapy: | Afryka | Ameryka Pd. | Ameryka Pn. | Antarktyda | Australia | Azja | Europa | Polska
  ŚwiatPodróży.pl » Autostopem w świat » AWŚ 9; 7`1999; Z Chicago rzekostopem do Kentucky
AWŚ 9; 7`1999; Z Chicago rzekostopem do Kentucky



Miło było w Chicago, ale czas na nas. Nadeszła chwila, o której dawno już mówiliśmy, wyobrażaliśmy sobie i śniliśmy. Jagoda odwiozła nas do centrum i wysadziła nad kanałem. Jesteśmy nad woda. Łapiemy stopa.

Po drodze jeszcze sklep i za 3 dolary mamy karton przecenionych brzoskwiń, moreli, pomidorów, ananasów i melonów. Jest prowiant. Znaleźliśmy miłe miejsce, gdzie łódki mogą spokojnie podpłynąć, gdzie widzą nas z daleka, gdzie nikt nam nie przeszkadza, zaraz obok mostu na Michigan Avenue. Czekamy.

Tylko jak złapaliśmy tamtego stopa parę dni temu, był nieporównywalnie większy ruch. Bo weekend. Teraz pływają głownie "water taxi" i "river bus`y" i inne łodzie - atrakcje dla turystów. Czasem przepłynie coś prywatnego, ale pędzi dalej.

Ale nic. Wierzymy. I czekamy. Znacznie przyjemniej łapie się stopa nad rzeką niż na autostradzie. Zamiast drogi i ciągu samochodów, woda i łódki. I podpłynęły nawet kaczki.



22 .07.99

O.K. Nie jest to takie proste. To że raz zatrzymaliśmy na stopa łódkę w przeciągu 10 minut, jeszcze nic nie oznacza. Ale wierzymy, że czekamy po prostu na odpowiednią łódkę i odpowiednią osobę.

Wczoraj nic z tego nie wyszło. Mały ruch. Opuściliśmy nasze miejsce i przeszliśmy za rozwidlenie kanału. Tylko, że nie zdążyliśmy tam nawet połapać, bo nadciągnęły wielkie szare chmury nad miasto, zakryły całe niebo, zaczęło błyskać i lunęło.

Schroniliśmy się więc pod zadaszeniem eleganckiego biurowca nad rzeką, zjedliśmy super sałatkę z cudownymi ogórkami kiszonymi Jagody i siedzieliśmy sobie, obserwując Chicago w deszczu i Sears Tower na tle rozświetlających ją błyskawic.

Uspokoiło się dopiero po zmroku, więc Chopin znalazł nam miłe, zadaszone i osłonięte miejsce nad rzeką na nasze mieszkanko tej nocy. Jeszcze z urządzeń do spryskiwania wodą trawy skombinował nam prysznic za krzakami. Pełen luksus.

A dziś właśnie wstaliśmy z rana, bo wstało miasto. Obudziły się pociągi, zapełniły ulice i mosty, i miejmy nadzieje, zapełni się również rzeka.
Na razie przepłynęła jedna barka. Chopin kończy swoja praktykę, zjemy zaraz śniadanko i zobaczymy, co się wydarzy.

Yes! Yes! Yes! Marzenia się spełniają. Nie było to łatwe. Trzeba całą masę cierpliwości, zapomnieć o pośpiechu i uparcie wierzyć. Oglądaliśmy z rana w downtown niekończący się ciąg ludzkich mrówek posuwający przez mosty nad naszym kanałem do pracy. Popatrzyliśmy, jak kręcą na moście obok jakąś scenę z filmu, pomachaliśmy turystom na przepływających statkach, próbowaliśmy zatrzymać nieliczne, prywatne łodzie, ale ich właściciele tylko nam odmachiwali i płynęli dalej.

Koło południa wszystkie ławki i krótko ścięta trawka zapełniły się nagle ludźmi jedzącymi przyniesiony z fast-foodowych restauracyjek lunch. Przyłączyliśmy się do nich z nasza sałatką z pomidorów z brokułą. W końcu stwierdziliśmy, że nic tu po nas i ruszyliśmy wzdłuż rzeki, znaleźć lepsze miejsce.

W upale, z plecakami. Znaleźliśmy kawałek poza centrum. Przycumowana samotnie przy brzegu pusta barka stała się naszym rzekostopowym przystankiem. Tu powinno być lepiej. Jesteśmy tu sami i łatwiej tu podpłynąć, niż na tamto nabrzeże. Tylko dlaczego nic nie płynie? A jak płynie, to dlaczego się dla nas nie zatrzyma? Ale tak jak mówiłam, nie tracić cierpliwości i nie ponaglać wydarzeń. Mamy własną barkę, widok na rzekę i na piękne downtown Chicago, odwiedzają nas kaczki.

Chopin nie wytrzymał, poszedł mostem na drugą stronę do pobliskiej przystani, zapyta się o stojący tam ponton. I wtedy... zatrzymałam łódkę! Uprzedziłam właściciela, że jestem z chłopakiem. W porządku. Nie płynie daleko, ale to nie ma znaczenia. Wrzucam plecaki, przybiega Chopin i plyniemy.

Co za uczucie! Stop na rzece. John nie może uwierzyć, że tak aż do New Orleans chcemy. Zostawiamy za sobą Chicago. Podwozi nas do rzecznej stacji benzynowej. Tam dla łódki paliwo, dla siebie piwo i zmieniamy łódkę na większą, i, razem jeszcze z jego kumplem, z drugim starszym gościem płyniemy dalej. Nabieramy prędkości. Super! Wchodzę na przód i siadam na samym dziobie łodzi - nie ma nic piękniejszego.

Docieramy w końcu do jakiejś małej przystani, jedynego miejsca w okolicy, gdzie można się zatrzymać. Muszą już wracać, ale jutro powinniśmy coś tu złapać. Wdajemy się w rozmowę z właścicielami jedynej innej łodzi, jaka tu jeszcze stoi. I stwierdzają, że nas podwiozą do miejsca, gdzie z naszym kanałem łączy się drugi.

Wysadzają nas już po zmroku. Koło małej latarni morskiej, a może raczej rzecznej, i wracają. Kąpiemy się w wodospadach wpadających do kanału z oczyszczalni obok i rozkładamy na trawce pod latarnia. Gorąca noc.

23 .07.99

Cierpliwości, cierpliwości. Trzeba mieć jej duży zapas. Szczególnie, gdy czeka się w dzikim upale nad zupełnie pustym kanałem na jakąś wyobrażoną łódkę i nie wiadomo, czy to wyobrażenie w ogóle się zmaterializuje i kiedy. Czekamy.

Latarnia rzeczna użycza nam kawałek cienia, jedynego w okolicy, który powoli przesuwa się wokół jak cienista wskazówka olbrzymiego słonecznego zegara. My razem z nią. Jedyne co pływa, raz w naszą, raz w przeciwną stronę, to ogromne barki. Machamy też do nich, czemu nie, ale nie ma szans, aby się tu zatrzymały. Więc czekamy.

Dziś piątek, początek weekendu, może po południu coś się ruszy. Cóż nam pozostaje. Kończę moją "Zen and the Art of Motorcycle Maintainance", na którą nigdy nie miałam czasu. Chopin nie wie, co ze sobą zrobić. Zatrzymujemy łódkę, która nie płynie jednak w nasza stronę i mówią nam, że nigdy tu niczego nie złapiemy. Czekamy dalej.

Wiedziałam. Po południu mała, szybka łódka zatrzymuje się dla nas i podwozi nas do pierwszej śluzy. Nie bardzo daleko, ale powinno być tu łatwiej. Nadciągają czarne chmury, błyska się i zaczyna padać, więc goście ze śluzy zapraszają nas do środka.

Mają specjalny budynek z kuchnią, prysznicem, komputerem. Bardzo w porządku ludzie. Mówią, że powinniśmy tu złapać coś dalej.

Willy, czarny gościu, podwozi nas do miasteczka, gdzie w zaskakująco tanim sklepie zaopatrujemy się w świeży zapas warzywek i owoców i wracamy do tamy.
Nadpływają dwie łodzie, więc mamy okazje obejrzeć operacje otwierania i zamykania bram, napełniania śluzy wodą, wpłynięcia łódek i spuszczania wody i razem z nią łódek, jakieś 40 stóp w dół, nie wiem, ile to metrów, ale sporo.

Rozmawiamy z ludźmi na łódkach. Niestety, jedna płynie tylko blisko i jest zapakowana, druga większa aż do St. Luis, ale wykręcają się, że zatrzymują się zaraz na noc. Nie to nie, będą następne, pewnie dopiero jutro, bo już późno i ciemno.

Zmienia się załoga na śluzie. Dave opowiada, że przepływał kiedyś człowiek płynący aż na Florydę, który szukał pasażerów, do pogadania i do pomocy. Czemu nas tu wtedy nie było? Ale zobaczymy jutro, co przyniesię nowy dzień. Dziś czas już spać. Dostajemy do dyspozycji garaż na dzisiejszą noc.

24 .07.99

Moje imieniny, których nigdy nie obchodzę, ale los zdecydował się zesłać nam wspaniały prezent, mimo wszystko. "You are guided by some lucky star" (prowadzi was jakaś szczęśliwa gwiazda) - powiedział Dave, pukając o szóstej rano do naszego garażu, aby oznajmić, że czeka na nas na śluzie łódka.

Dokąd? Nie, nie do następnej tamy, czy pobliskiego miasteczka, czy nawet St. Luis. "All the way down" - aż do Zatoki Meksykańskiej. Zgadza się, prowadzi nas jakaś szczęśliwa gwiazda. To nie wszystko. Nie mogę uwierzyć, kiedy Richard (nasz kapitan, sympatyczny dziadek na emeryturze) mówi, że jest z południa Florydy i tam właśnie wraca.

No to płyniemy! Nie wiemy jeszcze, czy na samą Florydę, na razie do Illinois River. Dziadek ma wspaniałą, dużą łódź (39 stóp długości - ok.12 metrów) samodzielnie zrobiona, nie jakaś plastikowa ze sklepu, ale metalowa, samodzielnie zespawana, z charakterem. Na imię ma "Spirit". Dwa łóżka, kuchenka, kibelek.

Richard cieszy się, że nie będzie już sam (przepłynął sam z Florydy wschodnim wybrzeżem do Nowego Jorku, potem Wielkimi Jeziorami do Kanady i Chicago, teraz wraca), i że będzie miał kogoś do pomocy przy trzymaniu lin na śluzach i do pogadania. Nie mogło być lepiej.

Płyniemy. Kapitan daje nam posterować. Nie jest to wcale trudne, tylko ster jest bardzo czuły i trzeba się przyzwyczaić, że działa z opóźnieniem, dlatego na początku zygzakowaliśmy trochę, ale teraz już idzie sprawnie.

Mijamy brzydkie, przemysłowe nabrzeża, ciągi olbrzymich barek przy brzegach i na wodzie. Przepływamy przez kilka śluz, pomagamy przy linach. Czasem śmigają koło nas weekendowi szaleńcy małymi łódkami i skuterami wodnymi.

Po południu cumujemy w małym miasteczku Ottawa. To by było tyle na dzisiaj. Czas wolny. Idziemy się przejść. Miasteczko trochę wymarłe o tej porze dnia i tej temperaturze - termometr uliczny wyświetla równe 100 stopni Faranthaita - prawie 40 Celsjusza! Za gorąco, aby się włóczyć. Wracamy do domu, tzn. do łodzi.

Źródło: Pamiętnik Kingi

Pamiętnik Kingi Tekst zaczerpnięty
z Pamiętnika Kingi

 warto kliknąć

<< wstecz 1 2 3 4 dalej >>


w Foto
Autostopem w świat
WARTO ZOBACZYĆ

USA, Alaska: Grzyby
NOWE WYSTAWY
PODRÓŻE

WIK 8: Dniestr ukraiński
kontakt | redakcja | reklama | współpraca | dla prasy | disclaimer
copyright (C) 2003-2013 ŚwiatPodróży.pl