Oljeniogorsk - Łowoziero
W wygodnym hotelowym łóżku śpię wygodnie, choć krótko. O świcie już mam pociąg - zwykłą "elektriczkę" do Oljeniogorska. Autobus, którym mam jechać dalej będzie dopiero za trzy godziny. W mieście nie ma nic ciekawego, zostaję więc na dworcu rozmawiając z przemiłą bileterką. Przy okazji kobieta wtajemnicza mnie, gdzie można bardzo tanio, a dobrze zjeść - w kolejarskiej stołówce. Zjadam super obiad za całe 5.000 rb! Autobus, na który czekam, dowozi mnie do połowy drogi. Potem powinnam poczekać na następny, żeby jednak nie tracić czasu, próbuję złapać okazję. Po bardzo kiepskich doświadczeniach autostopu na Kamczatce tu okazuje się to dużo łatwiejsze. Kiedy kierowca nadrabia kilkanaście kilometrów, aby dowieźć mnie na miejsce, przechodzę lekki szok.
Zwiedzanie Łowoziera rozpoczynam od szukania noclegu. W wiosce są dwa hotele - jeden tani, ale pełny (kolonie), drugi pusty, ale strasznie drogi. Gdy stoję tak z lekko zakłopotaną miną, miejscowa kobieta decyduje - "przenocujesz u mnie". Nie ma mowy o żadnej zapłacie, oddaję więc część moich zapasów żywieniowych - mnie będzie lżej, a jej się przydadzą. Moja dobroczyńczyni załatwia mi możliwość wykąpania się (w hotelu, bo u niej nie ma wody). Po raz pierwszy od wyjazdu z Polski przypominam sobie, co to ciepła woda.
Część wieczoru spędzam wraz z miejscowymi Saamami i Komi - to dwie typowe tutejsze nacje. Spisuję legendy, słucham tradycyjnych pieśni. Jestem tylko rozczarowana brakiem reniferów - ponoć na lato wypędza się je daleko w tundrę. Drugą część wieczoru przegaduję z moją gospodynią O drugiej w nocy wychodzimy na spacer - słońce świeci wysoko na niebie, widno jak w dzień. Co najważniejsze - wreszcie nie pada
Oljeniogorsk - Kem
Poranek spędzam w bardzo ciekawym łowozierowskim muzeum, a potem w redakcji miejscowej gazety. Potem - droga powrotna. Zaraz za wsią widzę startujący helikopter. Dobiegam za późno. Szef lotniska mówi, że jak chcę polecieć i zobaczyć renifery, to nie ma problemu, ale muszę poczekać do jutra. A ja nie mogę, bo ogranicza mnie termin powrotu do Polski.
Do Oljeniogorska wracam autostopem. Na jednym z odcinków jadę z jakimś autochtonem. Gdy dojeżdżamy - on wyciąga pieniądze, więc ja też. Kierowca od niego bierze, ode mnie - nie: "Ty innostranka. Nada pomoć".
W Oljeniogorsku mam sporo czasu do pociągu, dzwonię więc do domu znajomej bileterki (Uwaga: za rozmowy miejscowe z automatów telefonicznych się nie płaci). Kobieta jest bardzo ucieszona. Mobilizuje swego męża, aby zwolnił się z pracy, załatwił służbowy samochód i obwiózł mnie po terenie miejscowej kopalni odkrywkowej. Na koniec chcą mnie zaciągnąć do domu na kolację, ale mam obawy czy zdążę na pociąg. Odprowadzają mnie na dworzec, żegnając niczym najbliższa rodzina.
Pociąg - horror. W podróżach mam małe wymagania higieniczne, ale tym razem to szczyt. Na ogół unikam alkoholu, tym razem jednak zgadzam się na łyk czegoś strasznie mocnego częstowana przez jadących ze mną marynarzy. Tłumaczę sobie, że to tak leczniczo, na odkażenie.
Kem - Wyspy Sołowieckie
O piątej rano dojeżdżam do miasta Kem. Wcześniej proszę konduktora o obudzenie, ale przekonuję się, że liczyć to mogę tylko na własny budzik. O tej porze nie ma szansy na jakiś bar, więc jeszcze w pociągu biorę wrzątek i rozpuszczam sobie znakomitą "kaszkę dla niemowląt" (polecam wszystkim podróżnikom - łatwe i szybkie do przygotowania, a do tego pożywne). Po tak sytym śniadaniu jadę "do portu". Określenie to jest bardzo na wyrost, no ale stoi kuter, który - jak mnie informuje zaspany marynarz - płynie za godzinę na Sołowki. Z czasem zjawiają się pasażerowie - miejscowi, więc wypływamy. Próbuję wybadać miejscowych ile płacą. "75.000 rb - ale turyści drożej" - pada odpowiedź. Idę pertraktować z kapitanem - "jak dla ciebie, to za darmo". Kolejny szok.
Na Sołowkach od razu zaprzyjaźniam się z Miszą - przewodnikiem oprowadzającym fińską wycieczkę. Podłączona do grupy oglądam klasztor, a potem, gdy Finowie idą na obiad, Misza urządza mi indywidualny tok zwiedzania wioski i okolic. Pokazuje mi kamienne labirynty, wpadamy na herbatę do mieszkającego na Sołowkach Polaka, potem jeszcze z jednym z mnichów wspinam się na dzwonnicę. Po południu zwiedzamy muzeum Gułagu. Wrażenie ogromne.
Wypływamy z Sołowek, a mnie dręczy poczucie winy, że za mało jeszcze wiem o gułagowej przeszłości wysp. Jeden dzień to za mało. Myślę o tym przez całą drogę i zmieniam plany. Zamiast wracać porannym pociągiem do Sankt Petersburga postanawiam wrócić na Wyspy.
Gdy dopływamy do "kontynentu", zastanawiam się, co z noclegiem. Załoga kutra sugeruje, że mają wolne koje, ale ja decyduję się na odwiedzenie poznanego w pociągu Saszy. Skoro tak zapraszał Gdy odszukuję zapisany adres jest już późno, ale rodzina Saszki jest bardzo ucieszona (on sam też). Biesiadujemy do bardzo późna.
Źródło: TravelBit