Trynidad i Tobago: tam, gdzie niebo usmiecha się do świata
| Katarzyna I. Kwiatkowska
|
|
|
Wszyscy są równi |
Mieszkamy w domu naszych przyjaciół, rodowitych Trynidadczyków, i mamy przywilej obserwowania codziennego życia i zwyczajów panujących na wyspie. Wiele z nich naprawdę nas zaskakuje. Zacznijmy od śniadania, na które zazwyczaj serwowana jest sałatka z solonych dorszy i owoce, m.in.: papaya – rodzaj słodkiej, z wyglądu żółtej dyni, ale w smaku melonowej brzoskwini, kilka rodzajów mango i smażone lub gotowane banany. Do picia - głównie soki. Kiedy my wstajemy, domownicy i sąsiedzi są już dawno po śniadaniu, gdyż przeważnie śpią pięć-sześć godzin na dobę, dzieci ok. siedmiu. Nie to jednak okazuje się najdziwniejsze. Zaskakujące według nas, jest traktowanie czasu. „Umówiona godzina” zawiera tolerancję od trzech do pięciu godzin, może okazać się również, że gościom bardziej pasuje następny dzień i zjawiają się jakby nigdy nic - dzień później. Przykładem niefrasobliwego traktowania umówionej godziny może być dzisiejsze przyjęcie, na które nasz gospodarz –Keith zaprosił 16 osób. Na przygotowanie licznych potraw poświęcił cały dzień. I wcale się nie przejął, że wszyscy zaproszeni goście zjawili się około północy. My, zachęcani przez Keitha, nie czekając na nich, skosztowaliśmy wcześniej jeszcze gorących potraw. Jedną z bardziej oryginalnych, którą jedliśmy była miejscowa dziczyzna – przyrządzana z żyjącej w tutejszym buszu świnki agouti. Najbardziej popularną zaś - pelau, czyli ugotowany ryż z dodatkiem grochu i kawałkami mięsa. Także inne dania, choć ich podstawą są kurczaki czy ryby - mają oryginalny smak, dzięki dosypanym do nich ziołom lub serwowanym wraz z nimi warzywom. Aromat wielu z nich nadaje shado-beni, ziele przypominające kolendrę, miejscowy szczypior lub liście callaloo – intensywnie zielone warzywo w rodzaju szpinaku. Do wszystkiego zazwyczaj serwowane są ziemniakopodobne bulwy, których rośnie tu kilkanaście gatunków i mają różne kolory – od białego po niebieski, te ostatnie nazywają się dasheen. Ważne miejsce w trynidadzkiej kuchni zajmuje owoc chlebowy, ogromny, rosnący na drzewie. Zrywa się go, kiedy jest jeszcze zielony, w smaku zaś łączy ziemniaka z bananem i chlebem. Można go podawać jako przystawkę, gotując tylko w wodzie z solą, albo jako osobne danie, o nazwie souse, dodając do niego świńskie nóżki, mleko kokosowe, świeże ogórki i paprykę (nie licząc kilograma przypraw).
Syci i zadowoleni spokojnie czekamy na gości. Kiedy już przychodzą sami podgrzewają sobie dania w kuchence mikrofalowej, nalewają drinki... I potwierdza się nasze wcześniejsze spostrzeżenie: Trynidadczycy bardzo mało jedzą. Owszem, kilka razy dziennie, ale sumarycznie zdecydowanie mniej niż u nas. Z piciem alkoholu jest podobnie. We wszystkich domach, w których gościliśmy, nie zdążyliśmy jeszcze usiąść, gdy gospodarze wystawiali przynajmniej kilka butelek – głównie whisky i miejscowego rumu, i robiło to wrażenie, jakby wszyscy ciągle pili, prawda jest taka, że zazwyczaj sączy się jednego drinka przez wiele godzin.
|
Wybrzeże palmowe |
Chociaż sama lubię dużo mówić, tutaj, z zapartym tchem głównie słucham, bo Trynidadczycy to urodzeni gawędziarze. Godzinami potrafią snuć opowiadania o wyspie, jej historii i legendach. Najbardziej zaciekawiła mnie legenda o diablicy imieniem La Diablesse. Kusi ona mężczyzn swoją urodą, ale kiedy jej ulegną, pokazuje swoją prawdziwą, okropną twarz. La Diablesse ma jedną ludzką nogę, a drugą zakończoną kopytem. Kiedy idzie drogą rozlega się charakterystyczny hałas: klap i szur! Wiele jest opisów potworów, ale ten do złudzenia przypomina opis diabła zanotowany przez kaszubskiego poetę Hieronima Derdowskiego: „Tylko jedną miał człowieczą, drugą końską nogę i kulawy szedł nieborak przez calutką drogę.” Czyżby La Diablesse w męskim wcieleniu odwiedzała czasem Kaszuby?
W czasie różnych towarzyskich spotkań okazuje się, że nasi rozmówcy bardzo dużo wiedzą o Polsce. (My, wybierając się na Trynidad sprawdziliśmy na mapie, dokąd lecimy...) Uważają, że Wałęsa jest bezsprzecznie symbolem wolności, a wydarzenia w Polsce początkiem przemian w całej Europie. Interesują się współczesną historią świata pewnie dlatego, że sami stali się niepodległym krajem stosunkowo niedawno. W 1962 roku Trynidad i Tobago jako pierwsza z brytyjskich kolonii uzyskały niepodległość, jednak jeszcze przez wiele lat głową nowopowstałego państwa była królowa brytyjska. Dopiero na podstawie uchwalonej w 1976 roku konstytucji, TiT stały się Republiką. Wzrost gospodarczy i świadomość, że dzięki ropie naftowej i wydobyciu gazu ziemnego są bogatym krajem, sprawiły, że życie zaczęło toczyć się normalnie.
Oprócz wyraźnych wpływów byłych kolonizatorów: śniadań w angielskim stylu, lewostronnego ruchu, funkcjonuje tu także system szkolnictwa oparty na systemie brytyjskim, tyle, że na TiT dzieci idą do szkoły jeszcze wcześniej, tzn. od 4-tego roku życia. Na co dzień uczniowie noszą mundurki, uczą się obowiązkowo trzech języków, zdają pierwsze poważne egzaminy w wieku 11 lat i nikt nie narzeka! (W najlepszych szkołach nie ma klas koedukacyjnych.) Językiem urzędowym jest angielski (język Indian wymarł wraz z nimi), ale w użyciu są także hiszpański, francuski, hindi i chiński. Jak się szybko przekonujemy, angielski ma tutaj swoją odmianę, określaną mianem „trinienglish” i choć - w języku pisanym jest to niewątpliwie British English, w mowie żywej brzmi on raczej jak skrzyżowanie skrzeku papugi z angielskimi sylabami. Po kilku dniach można się przyzwyczaić.
|
Zasłużony odpoczynek, czyli kawa na Tobago |
Z licznych rozmów odnosimy wrażenie, jakby wszyscy na Trynidadzie mieli kogoś w Kanadzie, USA albo Wielkiej Brytanii. Pytamy o to Keitha. Potwierdza i mówi, że zawirowania historii sprawiły, iż pokolenie obecnych 60-latków często emigrowało, ale zawsze przyjeżdża na wyspy na karnawał! Wtedy spotykają się całe rodziny - tak jak nasza, dodaje. Rzeczywiście, w czasie karnawału poznaliśmy wszystkich jego braci... Więzi rodzinne są na wyspach szalenie ważne; zaraz po nich, liczą się przyjaźnie.
Na ulicy mijają nas same piękne kobiety i przystojni mężczyźni. Jakby ktoś zaczarował tutejszych ludzi, żeby całe życie wyglądali atrakcyjnie i bardzo młodo. Przez co, dość często mylimy się, biorąc naszych rozmówców za młodszych o piętnaście lat! Sami zaś w czasie pobytu doznajemy dziwnego uczucia, co znaczy być „egzotycznym na egzotycznej wyspie” – oglądają się za nami, przejeżdżający kierowcy trąbią, a dzieci podbiegają i ciągną mnie za ręce... Wydaje się, że tubylcy powinni być przyzwyczajeni do białych, którzy w czasie karnawału przybywają tu tłumnie z całego świata, ale jak się okazuje - nie są. Szczytem zaskoczenia jest dla nas sytuacja, w której miejscowi proszą mnie, żebym z nimi pozowała do zdjęcia – bo będą mogli pokazać je znajomym!
Na Tobago jest inaczej, gdyż w 100% jest to resort turystyczny, gdzie ogromna część ziemi jest własnością Niemców. Tobago, według nas, zagubiło autentyczną atmosferę, którą czuje się na Trynidadzie. Wszystko jest „dla” i „pod” turystów. Może tylko ceny zaskakują nawet Amerykanów i Niemców. Za zwykły obiad w przydrożnym barze, i to bez alkoholu, należy zapłacić średnio 120 złotych na osobę. Na szczęście na ulicy można zjeść roti, ogromny placek z dodatkiem startego na mąkę groszku, w który zawija się według wyboru – mięso kozy, kurczaka lub baraninę, do tego dodaje się mango i mnóstwo przypraw, głównie curry. Czasem można dostać roti z krewetkami. Placek pachnie jak hinduskie kadzidełka, ale smakuje wybornie i kosztuje ok. siedmiu złotych. Na Tobago jest sporo pofrancuskich twierdz, ale leci się tam po to, żeby zobaczyć wodospady, żółwie i piaszczyste plaże. (Sądzę jednak, że to o wiele za mało dla ludzi, którzy widzieli plaże Grecji, Portugalii czy Chorwacji.) Największą atrakcją turystyczną na Tobago są wyprawy na rafy koralowe przygotowanymi specjalnie do tych podróży łodziami. Przez szyby, zamontowane w dnie łodzi, ogląda się podwodny świat. Po odpłynięciu nawet kilku kilometrów od brzegu dociera się do płycizn, które sprawiają, że na środku oceanu woda ma barwę złotej zieleni.
Na obu wyspach rośnie mnóstwo bajecznych kwiatów. Przyroda prześcigała chyba samą siebie, nadając im wymyślne kształty i intensywne barwy. Jeden z kwiatów, popularnie zwany „podwójną czekonią”, a fachowo – Warszewiczia coccinea przypomina o polskim botaniku i ogrodniku – Józefie Warszewiczu, który w XIX wieku podróżował przez te tereny, odkrywając i nazywając wiele roślin. Do tej pory „pojedyncza czekonia” jest narodowym kwiatem, ale ponieważ występuje także w Ameryce Południowej, a „podwójna” tylko na Trynidadzie i Tobago, trwa poważna dyskusja, nad zmianą narodowego symbolu na „podwójną”. (Ciekawe, czy zachowa się wtedy w nazwie polski akcent.) Drugim symbolem TiT jest szkarłatny ibis. W rezerwacie o nazwie – Sanktuarium Ptaków obserwujemy niewiarygodny spektakl natury - powrót ibisów na noc. Na środku mokradeł, do których docieramy łodziami, jest mała wyspa porośnięta drzewami. I to właśnie na tę wysepkę zlatują się ibisy z całego Trynidadu. Codziennie, tuż przed zachodem słońca, zjawiają się sporymi grupami, żeby spokojnie spędzić tam noc. W zachodzącym słońcu lśnią ich purpurowo-amarantowe pióra. W ciągu kilku minut zlatują się ich tysiące. Kiedy siadają na znanych sobie drzewach ich jaskrawe upierzenie odbija się od intensywnej zieleni liści. Z daleka wysepka wygląda jak krzak obsypany poziomkami. W niewoli ibisy tracą swoją szkarłatną barwę. Próbowano zmieniać im jedzenie, miejsce, ale zawsze tak samo płowieją. - Zachowują się jak ludzie - mówi Keith - tylko kiedy są szczęśliwe i wolne, są piękne. Warto tu przyjechać, żeby to zrozumieć.
Źródło: informacja własna
|