The Big Expedition- prolog
|
|
|
Minęło już kilka dobrych lat od kiedy zakończyła się moja przygoda z Ameryką Południową – zdecydowanie minęły one zbyt szybko i zbyt nudno. Niestety tłuste lata skończyły się a recesja wbiła swoje pazurska głęboko w mój portfel. Taka sytuacja zmusiła mnie do ponownego nałożenia homonta i powrotu do standardowego życia przeciętnego śmiertelnika.
Praca – żarcie- spanie- praca – żarcie – praca – praca i tak w kółko. Wstając rano czekałem tylko na to, aż skończy się dzień, kolejny dzień mojego życia, kolejny stracony bezpowrotnie dzień. Na szczęście ludzie tacy jak ja mają gdzieś głęboko zakonspirowanego przyjaciela- głos, który ciągle szepcze do ucha, pomaga trzymać oczy szeroko otwarte kiedy powieki stają się zbyt ciężkie. Tym razem mój głos wydarł się na mnie wyjątkowo głośno - Dość! Rusz dupsko Rzepa!
|
Plan właściwie był prosty i narodził się podczas ostatniej wyprawy. Potrzebny jest tylko porządny pojazd wyprawowy, odpowiednia ekipa i ciekawy cel podróży. Zagadałem do Jacka, z którym szlajaliśmy się po latynoskich ziemiach i zdecydowaliśmy się na Azję. Temat się rozwijał. Zespół miał liczyć czterech nieposkromionych konformizmem podróżników. Dość niespodziewanie w moim życiu ponownie pojawiła się Madzia. Odzyskałem tę utraconą kiedyś część szczęścia no a przy okazji trzecią osobę do zespołu. Po niedługim czasie Jacek znalazł ostatniego nieposkromionego. Wszystko zaczęło się zazębiać i klarować. Ustaliliśmy datę wyjazdu, ogólny zarys trasy i kupiliśmy furę. I ryyyp!!!- żeby zbytnio wulgaryzmami nie żonglować. Wyszło na to, że chłopaki mają inne priorytety- tak delikatnie to nazwę. Dodatkowo okazało się, że poruszanie się własnym środkiem lokomocji po terytoriach niektórych krajów jest albo bardzo utrudniane bądź wręcz niemożliwe. I tak ze względów bezpieczeństwa musieliśmy nasz plan porzucić. Los wyprawy zawisł na włosku. Zostaliśmy z Madzią sami, co podwajało wszelkie koszty. Z naszym samochodem już od kilku tygodni zmagał się mechanik, sprawy zaszły już zbyt daleko. Co robić? Skoro nasz szalony plan legł w gruzach postanowiliśmy z Madzią zrobić coś jeszcze bardziej szalonego.
I tak powstał projekt ''The Big Expedition'' - czyli wyprawa na koniec Świata.
Przygotowania samochodu dobiegły końca po niespełna roku, kilka tygodni zajęło nam kompletowanie niezbędnego ekwipunku oraz szczepień. Sprzedaliśmy resztę naszego wątłego dobytku, zasilając tym samym budżet wyprawy. Jak to w życiu bywa pojawiły się problemy, których rozwiązanie kosztowało nas kilka tygodni zwłoki. Zmusiło nas to do zmiany zaplanowanej już wcześniej trasy (po raz drugi) i tak zamiast na daleką Syberię, wyruszyliśmy do Ameryki Południowej. Czas ten wykorzystaliśmy na znalezienie odpowiedniej firmy spedycyjnej oraz pozyskanie dodatkowego wsparcia w postaci sponsorów. Po długim okresie wyrzeczeń, oszczędzania i stresu byliśmy wreszcie gotowi do drogi. Musieliśmy upchać wszystko co potrzebne do naszej terenówki tak, aby nic nie latało i brzęczało a do tego żeby zostało jeszcze trochę miejsca dla nas. Spisaliśmy licznik kilometrów i ruszyliśmy do Hamburga, gdzie czekał na nas Grande Brasil płynący do Montevideo (Urugway). Wszystko szło dość sprawnie, aż do momentu odprawy celnej. Niemiecka urzędniczka celna, która nie wiedziała jaka różnica jest pomiędzy importem a eksportem wzbudziła naszą czujność. Pani zapytała o numer rejestracyjny, kliknęła coś ze dwa razy na swoim komputerze i powiedziała, że ''Alles Gute''. Powiedziałem (dwa razy), że mamy sporo rzeczy w samochodzie i może by tak jakąś inspekcję czy rewizję trzeba by było zrobić. Skoro jednak ''Alles Gute'' jeszcze dwa razy usłyszałem to założyłem, że Pani celnik opanowała sytuację (pierwszy błąd). Zapytałem jeszcze czy jakieś papiery mi dadzą na odchodne. Papierów nie trzeba, bo wszystko jest już w ''systemie''. Podziękowaliśmy uprzejmie i wyszliśmy (drugi błąd). Naszego podrdzewiałego staruszka zaparkowałem dumnie obok nowiusich sportowych meroli, pooklejanych folią i pachnących nowością. Kluczyki kazali mi zostawić na tylnym lewym kole, pożyczyli powodzenia i dali sześć euro na ''metro''. Bardzo szybko i sprawnie to poszło- no ale przecież to Niemcy i ich niemiecka solidność (trzeci błąd).
Z Hamburga postanowiliśmy dostać się do Frankfurtu i tam na lotnisku kupić bilet ''last minute'' z Europy gdzieś w miarę blisko Montevideo. Jakoś udało nam się zataszczyć nasze bagaże na najbliższą stację S-bahn i podjąć nierówną walkę z maszyną sprzedajacą bilety. ''Może wam pomóc?'' usłyszeliśmy gdzieś z za pleców. Tajemniczym nieznajomym okazał się młody Polak studjujący w Niemczech. Dzięki pomocy samarytanina tę noc spędziliśmy w przyczepie kampingowej pewnego starszego Pana, któremu ze wszystkich otworów skórzanej kurtki wystawały dready. Na marginesie nadmienić trzeba,że przyczepa tak naprawdę nie była jego. Poznaliśmy kolejną ciekawą osobę, zobaczyliśmy studio nagraniowe i przy porządnym niemieckim browarze posłuchaliśmy dobrej muzyki.
Następnego dnia na lotnisku czekało nas rozczarowanie - nie pierwsze niestety. Fachowcy od wyszukiwania tanich biletów okazali się niezbyt fachowi i zaproponowali nam bilety droższe o 400 euro od tych, które sami sobie znaleźliśmy. Nasz samochód rozpoczął już swoje wakacje a nam przyszło wrócić do Polski, żeby przeczekać prawie dwa tygodnie do terminu naszego wylotu. Jakże to było flustrujące! Przygotowania do wyjazdu kosztowały nas już tyle siwych włosów i jedyne, co dawało nam nadzieję i siły to myśl, że już niedługo w końcu ruszymy. Nie mogliśmy wtedy jeszcze wiedzieć, że to dopiero początek kłopotów.
Dzięki pomocy prawdziwego fachowca, udało nam się urwać z ceny biletów lotniczych kolejne 300 euro i tak zamiast 1800 euro wyszło jakieś 1100. Radość nie trwała jednak długo. Dostaliśmy wiadomość od naszego agenta spedycyjnego, że statek odpływa następnego dnia. Samochód gotowy jest do zaladunku, ale... dlaczego nie zrobiliśmy odprawy celnej?! Ręce nam opadły. To ich niemieckie ''Alles Gute'' nie było wcale takie ''Gute'' a następny statek za miesiąc ! Kolejny niesygnalizowany cios w podbrzusze! Kolejna porcja stresu, szybka reakcja naszej firmy spedycyjnej oraz 250 euro ekstra i samochód wjechał na pokład statku.
Bilety lotnicze udało nam się kupić z Paryża do Buenos Aires, skąd już tylko rzut beretem dzielił nas od Montevideo, naszej fury i przygody. Na stopa dotarliśmy (dość sprawnie) do Zgorzelca gdzie ugościła nas Basia- nasz pierwszy Couch Surfing'owy kontakt. Przez Niemcy przemkneliśmy koleją, wykorzystując bardzo tani bilet ''Wochenende'' ( ok. 80zł./osobę) i dotarliśmy do Landau- tuż przy granicy z Francją. O ile fuszerka niemieckiego urzędu celnego zasługuje na poważną naganę o tyle profesjonalizm Deutsche Bahn wprowadził nas w prawdziwy podziw.W Landau przenocowaliśmy u mamy naszego kumpla, która przyjęła nas z iście polską gościnnością, nie żałując nam niczego. Podjeliśmy decyzję, że do Paryża dostaniemy się ''na stopa'', to około 500km, więc może się udać. Wystartowaliśmy dość ochoczo, targając plecaki jakieś dwa kilometry do wylotówki w kierunku Francji. Okazało się niestety, że droga ta nie nadawała się kompletnie na łapanie stopa i po kilku minutach zdecydowaliśmy poczłapać dalej, żeby znaleźć lepszą miejscówkę. Landau ze wszystkich stron otoczone jest winnicami o rozmiarach z jakimi dotąd się nie spotkaliśmy. Wędrowaliśmy wzdłuż jednej z takich winnic przez jakieś trzy kilometry w nadzieji, że trafimy na miejsce, gdzie kierowcy będą mieli szansę się zatrzymać i nas zabrać. Marsz w pełnym słońcu, z ciężkimi plecakami i przy kompletnym braku kondycji nie należał do najmilszych czynności. Nie przeszkadzało to jednak Madzi w bezlitosnym plądrowaniu upraw winorośli. Dotarliśmy wreszcie do następnego miasteczka- ja byłem przepocony i zmęczony a Madzia ciągle jeszcze przeżuwała winogrona. Spytałem losowo wybranego obywatela Niemiec o drogę i okazało się, że musimy wrócić z powrotem do Landau. Nie takiej wiadomości oczekiwałem. Wyszło jednak na to, że łapanie stopa w Niemczech jest całkiem przyjemne i skuteczne. Kierowcy zawsze podwozili nas kawałek dalej niż sami jechali, żeby wysadzić nas w jak najlepszym miejscu. Ostatnie 400 km pokonaliśmy w bardzo miłym towarzystwie tureckiego Kurda mieszkającego we Francji. Jego angielski był na poziomie naszego kurdyjskiego więc konwersacja była mieszanką dzwiękonaśladownictwa, gestykulacji i mimiki. Bardzo ciekawe doświadczenie pozwalające rozwijać zdolności psychomotoryczne obu stron.W Paryżu czekała na nas kolejna osoba z CS (Couch Surfing). Mieliśmy tylko kilka godzin do odlotu a i tak wystarczyło to naszemu gospodarzowi na błyskawiczne pokazanie nam miasta. Wpakowaliśmy się w samolot do Madrytu, tam przesiadka i już tylko jedyne dwanaście godzin lotu dzieliło nas od Buenos Aires.
Z utęsknieniem czekaliśmy na moment, kiedy otworzą się drzwi samolotu a w twarz uderzy nas wilgotne, ciepłe i słodkawo pachnące przygodą powietrze. I rzeczywiście dostaliśmy w twarz- szare, deszczowe i zimne Buenos Aires przywitało nas bez większego entuzjazmu. Taśma z bagażem zrobiła już kilkanaście obrotów a ja i Madzia jako ostatni przyglądaliśmy się temu ekscytującemu wydarzeniu. Nasze serca przepełniała nadzieja, że pewnie przy następnym obrocie zobaczymy nasz plecak. Taśma stanęła, nadzieja prysła a plecak gdzieś wcięło. Zatem nasz samochód rozpoczął podróżowanie przed nami, my jesteśmy w trakcie a bagaże postanowiły jeszcze poczekać.
Po dwóch dniach spędzonych w Buenos Aires postanowiliśmy władować się w autobus do Montevideo, żeby spotkać się z naszym agentem i dograć szczegóły odbioru auta. Urugwaj jest stosunkowo małym krajem z populacją liczącą niespełna trzy miliony mieszkańców, z czego połowa mieszka w stolicy- Montevideo. Ciekawe jest, że choć poczucie tożsamości narodowej jest tu chyba silniejsze, niż w Polsce to Urugwajczycy zdają sobie sprawę, że w ich kraju tak naprawdę nie ma Urugwajczyków. Około dwieście lat temu pierwszy prezydent postanowił rozwiązać konflikt pomiędzy kolonizatorami a rdzenną ludnością, starym wypróbowanym sposobem- trzeba wysłać wojsko i wszystkich wymordować. Zdziwił się jednak, kiedy część wojska odmówila wykonania tego rozkazu (wcześniej walczyli oni wspólnie z indianami przeciwko Hiszpanom) okazując lojalność towarzyszom broni. Zawsze jednak jest jakieś inne wyjście. Zaproszono więc nieszczęsnych tubylców na spotkanie, które odbyło się w rozwidleniu dwóch rzek. Miejsce to nie było przypadkowe. Sporo się jadło, piło i dyskutowało a po wszystkim wybito gości do nogi. Ukształtowanie terenu uniemożliwiało ucieczkę ofiarom tej rzeźni więc cała akcja była niestety bardzo skuteczna. Dość niedawno ostatnia grupa (zaledwie dwadzieścia osób) rdzennych indian Charruas (Czaruas) opuściła Urugwaj udając się na terytorium Paragwaju. Tak więc każdy w Urugwaju tak naprawdę nie jest z Urugwaju. Jedna z tych rzek nazywa się Salsipuedes, tłumacząc to na język polski wyszło by mniej więcej: ''Uciekaj jeśli potrafisz''- dość spora dawka czarnego humoru.
Myślę, że przeciętnemu turyście Urugwaj nie ma zbyt wiele do zaoferowania, porównując go do pozostałych krajów Ameryki Południowej. Madzia od razu rozczarowała się ''europejską'' atmosferą i brakiem egzotyki, na którą liczyła. Nam udało się jednak znaleźć kilka ciekawych miejsc, które warto odwiedzić podczas wizyty w tym kraju.
W każdą niedzielę niedaleko centrum Montevideo zostaje zablokowanych kilka ulic, które zamieniają się w jedno z ciekawszych targowisk jakie widzieliśmy- Feria de Tristan Narvaja. Jest to magiczne miejsce, gdzie można kupić chyba wszystko od staroci, pojedynczych butów, cielaka, połówki kranu czy niekompletnego sedesu aż po nowiutkie meble czy części samochodowe. Jest też ciemna strona targowiska. Jeżeli coś zostanie Ci skradzione to pierwszym miejscem gdzie powinieneś szukać jest właśnie ten targ i dość często "zagubione" rzeczy właśnie tutaj lądują.
Nadszedł poniedziałek i w końcu mogliśmy się spotkać z naszym agentem. Choć samo spotkanie przebiegło w niesamowicie przyjaznej atmosferze, to suma jaką przyjdzie nam zapłacić, żeby odebrać nasz utęskniony samochód bardzo niemile nas zaskoczyła. Do tego okazało się jeszcze, że Urząd Celny jest instytucją, która ma sporo czasu a procedury mogą potrwać nawet 10 dni. Perspektywa opłaty równej kosztom transportu, przymusowy dwutygodniowy pobyt w stolicy i przebrzydle okropna pogoda bardzo obniżyła nasze morale.
No ale cóż, taki jest los podróżnika i cena jaka trzeba płacić za zbierane doświadczenie.
|
Urugwaj- kraj starych samochodów |
Dostaliśmy zaproszenie do El Pinar, malusiej miejscowości, jakieś 25km na wschód od Montevideo. W pośpiechu spakowaliśmy nasze bambetle i biegiem na autobus. Wiedzieliśmy tylko, gdzie mamy wysiąść i jak wygląda dom naszych przyszłych gospodarzy (właściwie wiedzieliśmy tylko, że jest piętrowy). Szliśmy ulicą rozglądając się za domem, który odpowiadałby ekstremalnie ubogiemu opisowi. Madzia zauważyła dwójkę małych dzieci siedzących na bramie i machających do nas przyjaźnie. Odmachaliśmy dzieciakom równie serdecznie i poszliśmy dalej. Te jednak zaczęły coś do nas wołać, z domu wybiegła ich mama krzycząc po angielsku, że to tutaj. Tak trafiliśmy do domu Rossany, gdzie mieliśmy zamieszkać z jej rodziną przez kilka następnych dni.
Z okna autobusu zauważyliśmy, że od drogi do plaży jest jakieś 200m. Jak tylko przywitaliśmy się z rodziną Rossany, walnęliśmy plecaki do "naszego" nowego pokoju i postanowiliśmy zobaczyć ocean. Wychodząc z domu usłyszeliśmy, że to rzeka- nie ocean!
Po kilku minutach doszliśmy do pierwszych wydm. Biały drobniutki piasek kontrastował z ciemną zielenią drzew, tańcząc na wietrze tuż nad powierzchnią wydmy. Nie było łatwo wdrapać się na tą górę piachu, ale zdecydowanie było warto. Widok jaki ukazał się naszym oczom był prześliczny. Rozległa plaża ciągnąca się po horyzont, dziwnie brązowy ocean i stadka papużek latających wokół. Po kilku dniach w wielkim mieście i niezbyt miłych informacjach było to dla nas bardzo kojące. Stwierdziliśmy, że Rossana musiała się pomylić. Czasem kiedy myślisz w innym języku niż mówisz, łatwo o pomyłkę. Zagadnęliśmy później jeszcze raz o rzeko-ocean i okazało się, że nie było pomyłki. Sprawdziliśmy w internecie i ku naszemu szczeremu zdziwieniu wersja Rossany pokrywała się w zupelności z wersją geografów i naukowców. To co nam wydawalo się plażą nad oceanem w rzeczywistości jest rzeką- a dokładniej największym na świecie estuarium, zasilanym przez rzeki Parana i Urugway. Rio de la Plata ma powierzchnię 35tys km2 , długość 320km i szerokość od 80 do 220km, przy głębokości nie przekraczającej 8m. Brązowawy kolor woda zawdzięcza potężnym ilościom materiałów osadowych. Dowiedzieliśmy się, że tak naprawdę do oceanu jest jeszcze jakieś 80km. Sporo nowych informacji, w które ciężko było nam uwierzyć. Bardzo ciekawe odkrycie i miejsce godne polecenia.
Przyszło nam się pożegnać z "prawie oceanem" i wrócić do Montevideo, żeby stawić czoła biurokracji i wyszarpać nasz samochód. Po podpisaniu papierów i zapłaceniu haraczu nasi dzielni urugwajscy celnicy będą mogli rączo wystartować, żeby odwalić swoją część roboty i wydać nam naszą wyprawówkę.
|
Wyprawę wspiera Miasto Rybnik |
WYPRAWĘ WSPIERA MIASTO RYBNIK!
Źródło: Wyprawę wspiera miasto Rybnik
|