Andrzej Kulka » The Big Expedition » Urugwajskie przygody
Urugwajskie przygody



Wreszcie dostaliśmy wiadomość, że samochód stoi już w magazynie celnym i możemy pojechać go zobaczyć. Mieliśmy dość mieszane uczucia. Z jednej strony radość, że w końcu coś się ruszyło i jesteśmy bliżej rozpoczęcia naszej przygody a z drugiej obawa o to, czy coś przypadkiem z auta nie zniknęło. Wyrobiliśmy przepustki na teren portu a nasz agent zawiózł nas pod sam magazyn. Z duszą na ramieniu otworzyłem auto. Zerknęliśmy do środka i od razu dało się zauważyć, że ktoś dość sumiennie splądrował nasze rzeczy. Pracownicy firmy Grimaldi, która była odpowiedzialna za przestransportowanie auta wraz ze sprzętem, rozszabrowali co się dało. I tak zostaliśmy bez butów, ubrań, kompresora i noży. Złodzieje zabrali nawet drzewka zapachowe i medaliki ze świetymi, które dostaliśmy od znajomych. Straty oszacowaliśmy na grubo ponad tysiąc euro!!!

Liczyliśmy na ostrą reakcję ze strony szefostwa firmy Grimaldi, jednak nie doczekaliśmy się nawet odpowiedzi na naszą skargę. Od osób z branży spedycyjnej oraz byłych klientów dowiedzieliśmy się, że takie kradzieże są nagminne i nikt tym zdarzeniem nie był zaskoczony. Liczyliśmy na serwis o europejskim standardzie a trafiliśmy na bandę złodzieji – przykre i bardzo kosztowne doświadczenie.

Zobacz  powiększenie!
Zestaw do picia tradycyjnego Mate
Następnych kilka dni spędziliśmy w malutkiej wakacyjnej wiosce Park del Plata, wciśniętej pomiędzy piaszczystą plażę „niby oceanu” a pachnące żywicą zagajniki. Dostaliśmy do dyspozycji domek letniskowy pewnego wesołego Włocha, który swego czasu zdobył mistrzostwo Formuły 2. Zaparkowaliśmy pod samym oknem sypialni co sprawiało, że mogliśmy mieć na oku samochód przez cały czas. Za domem odkryliśmy tajemniczy ogród usiany białymi kwiatami. Ich delikatny zapach roznosił się wokoło wabiąc kolibry i przeróżnego rodzaju owady. Najdzielniejsze z promieni słonecznych przedzierały się przez liście drzew rozgrzewając nieco dość rześkie jeszcze powietrze. Pogoda wreszcie nieśmiało zaczęła sie poprawiać a wraz z nią i nasze samopoczucie.

Kolejna wiadomosc od Lukasa (naszego agenta), mamy stawić się do portu na rewizję auta. Jeżeli pójdzie sprawnie to jeszcze tego samego dnia będziemy mogli zabrać furę i rozpocząć naszą podróż. Załadowaliśmy się w busa numer 710 do Montevideo i z entuzjazmem zaczęliśmy snuć plany na kolejne dni. Okazało się, że nasz agent zna szefa magazynu, szef magazynu zna wesołego pana z wielką teczką, a ten z koleji jest bardziej niż na ty z panią celnik. Cała procedura trwała więc bardzo krótko i ograniczyła się do niezbędnego minimum.

Nasz pojazd wyprawowy, który sparawił już tyle problemów odwdzięczył się dając nam poczucie swobody i niezależności. Opuściliśmy port, podjechaliśmy pożegnać się z naszymi urugwajskimi przyjaciółmi i byliśmy gotowi stawić czoła przygodzie. Wszystko zaczęło się układać … i wtedy padł rozrusznik. Odpalanie ponad dwu i pół tonowej fury na popych jest godne miana prawdziwej przygody. No i nie zawsze można zaparkować z górki. Nie mogliśmy wtedy wiedzieć, że to dopiero wierzchołek góry lodowej a nasza polska pomyslowość zostanie wystawiona na próbę jeszcze nie jeden raz.

W Park del Plata poznaliśmy bardzo miłego argentyńczyka, który jest właścicielem hotelu, w którym korzystalismy (bezpłatnie) z internetu. Carlos okazał się nie tylko partnerem do ciekawych konwersacji, ale również mechanikiem samochodowym. Zaproponował, że zerknie na rozrusznik - no nie wypadało odmowić. Kilka godzin leżenia na betonie, zgadywanie o co prosi mnie mój hiszpańsko języczny szefu (awansowałem z szofera na pomocnika mechanika) i rozrusznik wrócil na swoje miejsce, przeczyszczony i z nowiusią końcóweczką jakiegoś dość istotnego kabelka. Kilka prób i wszystko działa bez zarzutu – kolejny problem rozwiązany.

Ze snu przebudziła mnie Madzia mamrocząc coś przez sen i kręcąc się niespokojnie – kolejny koszmar- obudziłem ją delikatnie, uspokoiła się i oboje znów zasnęliśmy. Rano opowiedziała mi swój sen. Widziała w nim tajemniczą postać w dżokejce stojącą w kuchni, która machała jej złowieszczo. Dlaczego jest to na tyle istotne żeby o tym pisać? Nastepnego dnia pojechałem do Carlosa (tego od hotelu) na pogaduchy. Jako że w planach było eksplorowanie ciągle dzikiej jeszcze Argentyny więc postanowiłem zdobyć informacje z pierwszej ręki. Nasz nowy znajomy kupił sobie swego czasu mercedesa (busa) władował na pakę skórzaną rogówkę, porządny zestaw głośników oraz lodówkę i ruszył w podróż po Brazylii i Argentynie. Zanotowałem kilka miejsc, które zapowiadały się interesująco, podebatowałem na temat moralnej wartości małżeństwa przez pryzmat kawalerskiego poczucia wolności, oraz jak samemu zmajstrować niepryskający tłuszczem opiekacz do hamburgerów.

Wróciłem do naszego domku, Madzia siedziała z jakąś nieznajomą kobietą przy stole. Była roztrzęsiona. Kiedy stanąłem w drzwiach od razu rzuciła się na mnie z łzami w oczach i przytuliła mnie mocno. Nie trzeba było być geniuszem żeby zoriętować się, że coś jest nie tak. Zapytałem czy wszystko w porządku i co się stało?

Kiedy ja pojechałem odwiedzić Carlosa, Madzia walnęła się do wyra z laptopem żeby posegregować zdjęcia. Nie minęło dziesięć minut kiedy usłyszała brzęk tłuczonego szkła. Wyszła zobaczyć co się dzieje. Z kuchni na ogród prowadziły drewniane drzwi z kwadratowymi szybkami – jedna z nich była zbita. Tajemnicza postać – w dżokejce – włożyła rekę aż po ramię do środka próbując sięgnąć zamka w drzwiach, żeby dostać się do domu. Madzię wmurowało! Dodać muszę, że było już ciemno a wokoło polskojęzycznej pomocy jak na lekarstwo. Madzia podniosła alarm wrzeszcząc głośno. Złodzieja wystarczająco mocno zaskoczyła obecność tak skomplikowanego systemu antywłamaniowego i nie zwlekając niepotrzebnie uciekł. Magda sprawdziła szybko, czy wszystko jest pozamykane i wybiegła na ulicę. Tam udało się jej spotkać sąsiada, który rozumiał na tyle angielski, żeby rozeznać się w sytuacji i wezwać policję.
Na całe szczęście obeszło się tylko na strachu i rozbitej szybie. Najprawdopodobniej nasze spokojne gniazdko było obserwowane od jakiegos czasu i kiedy pojechałem do Carlosa złodziej postanowił wykorzystać okazję. Pomimo zapewnień tubylców, że ta okolica jest najbezpieczniejsza na calusim Świecie zachowaliśmy podstawowe standarty bezpieczeństwa. Przed wyjściem pozamykałem wszystko (choć miałem wrócić za pół godzinki) dzięki czemu nic nie stało się Madzi a my nie zostaliśmy okradzeni - po raz kolejny. W nocy więcej stróżowaliśmy niż spaliśmy, czekając na poranek. Niestety podróżowanie zwracającym na siebie uwagę samochodem wyprawowym ma również kilka bardzo istotnych minusów.

Zobacz  powiększenie!
'La Mano' Punta Del Este (Urugway)
Następnego dnia postanowiliśmy podjechać kilka kilometrów do dawno zaginionego miasteczka Atlantida, ktorą wbrew pozorom dośc łatwo było odnaleźć. Na jednej z tamtejszych plaż został wybudowany nazistowski bunkier obserwacyjny, z którego to Niemcy mieli wygladać zagrożenia. Czekali, czekali i czekali i się nie doczekali. Warte odnotowania jest, że zgodnie z hitlerowskim rozmachem tamtych ponurych czasów bunkier swoim kształtem przypomina głowę orła dziobem skierowaną w stronę „niby oceanu”. Nigdy nie spełnił swojego przeznaczenia militarnego, ale zachował się do dzisiaj jako jedna z ciekawszych atrakcji turystycznych okolic Montevideo. Teraz nosi nazwe El Aguila, a każdy szanujący się Urugwajczyk musi być choć na jednym zdjęciu z tym betonowym szkaradstwem w tle. Wprawdzie nie było to powalające przeżycie, ale skoro byliśmy w okolicy to czemy nie zerknąć a historia i unikatowość tego cudu konstrukcyjno-budowlanego jest właściwie całkiem ciekawa.

Podczas procedur celnych musieliśmy określić przejście graniczne, którym opuścimy Urugwaj. Czym wyżej tym cieplej a że mieliśmy już doć zimna wybór był prosty – Chui (Czui). Ta niewielka miejscowość graniczna miała pchnąć nas w objęcia gorącej i spoconej Brazylii. Jak jednak już dawno się nauczyliśmy nic nie jest tutaj tak proste i oczywiste jak moglo by się wydawać. Dodatkowo podczas zwiedzania nazistowskiego bunkra poznaliśmy parę Brazylijczyków, którzy dośc szczegółowo opisali nam kilka ciekawych miejscówek, które postanowiliśmy odwiedzić.

Ruszyliśmy rączo niczym antylopy w kierunku Piriapolis, gdzie byliśmy zaproszeni na herbatkę przez załogę polskiego jachtu Selma Expedition. Kontakt nawiązaliśmy szukając możliwości dostania się na stację naukową Arctowski. Dotarliśmy dość szybko i bez problemu odnaleźliśmy dwa jachty z powiewającymi biało-czerwonymi banderami, jednym z nich była Selma. Ciepłe powitanie i ciepła herbatka z cytrynką. Okazało się niestety, że nie da rady dostać się na Antarktydę ale… dostalismy zaproszenie na rejs na Falklandy - gdziekolwiek to było. Selma wypłynąc miała za miesiąc z Puerto Madryn w Argentynie i po tygodniu żeglowania zawitać na Falklandach i dalej popłynąć aż na koniec Świata - czyli do Ushuai. Kusząca propozycja, zwłaszcza że mieliśmy zapłacić jedynie za jedzenie. Ten nieplanowany rejs dość agresywnie wcinał się w nasze plany a raczej w ich totalny brak. Ale mieliśmy kilka dni na zastanowienie się i podjęcie decyzji co dalej robić.

Zaczęły nasilać się problemy z rozrusznikiem, który od jakiegoś czasu postanowił żyć własnym życiem. Wyczekiwał tylko na najmniej odpowiedni moment, żeby pokazać nam jak łatwo zmusić nas do pchania ponad dwu i pół tonowej terenówki. Do tego jakimś dziwnym trafem nagle przestały świecić oba światła - hmm coś wisiało w powietrzu.

Późnym wieczorem dojechaliśmy do Punta del Este gdzie czekało na nas CouchSurfingowe nocowanie. Zaproponowano nam miejsce parkingowe pod samiusim oknem a Max i Loui zarzekali się, że okolica jest spokojna i bezpieczna. Punta del Este jest typowym miasteczkiem turystycznym (w sumie dość dużym) dla ludzi z konkretną kasą. Mimo wrażenia, że okolica rzeczywiście jest spokojna i nic nie grozi naszemu złomkowi zdecydowaliśmy się na opcję z garażem podziemnym, zamykanym i pilnie strzeżonym. Do garażu prowadził dość stromy zjazd i niezbyt wysokie drzwi. Namiot na dachu sprawia, że nasz samochód jest bardzo wysoki a to z koleji ogranicza wjazd w wiele miejsc – niestety. Jednak wyglądało, że tym razem powinniśmy się prześlizgnąć, na centymetry wprawdzie ale powinno się udać. Pierwsza próba i ciach samochód zgasł, ręczny jakoś nie chciał trzymać a rozrusznik tylko czekał na taką okazję. Udało się wyhamować kilka centymetrów od futryny. Strażnik prawie zszedł na zawał a nam zrobiło się bardzo wstyd. Jednak w rekordowym tempie zdemontowaliśmy namiot i resztę sprzętu jaki mieliśmy na dachu i to pozwoliło na wepchnięcie fury na miejsce parkingowe. Wypiliśmy z naszymi nowymi gospodarzami herbatę, zjedliśmy kolację i postanowiliśmy zejść jeszcze do garażu żeby uporządkować resztę rzeczy i zabrać co potrzebne. Jakby było mało wstydu i zamieszania utkwiliśmy pod zamkniętymi drzwiami, które zostawiliśmy (zgodnie z instrukcją właścicieli) otwarte. Madzia szarpała, stukała i ciągała ile się dało i w końcu sukces! Drzwi się otworzyły! Tyle, że tuż za nimi zobaczyliśmy parę całkowicie obcych nam młodych ludzi. Zaskoczenie jakie rysowało się na ich twarzach musiało być lustrzanym odbiciem naszego. To były właściwe drzwi tylko piętro nie spasowało !!! Przeprosiłem szczerze i wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Tak przywitało nas wieczorną porą Punta del Este.

Zobacz  powiększenie!
Magda w urugwajskim areszcie.
Rano rozrusznik był już w lepszym nastroju i odpaliliśmy bez problemu co zaoszczędziło sporo kłopotów i jeszcze więcej pchania. Szybciutko objuczyliśmy nasz pojazd, ostatnie zbiorowe foto i jeszcze tylko błyskawiczna wycieczka po mieście i okolicach i byliśmy gotowi ruszyć dalej w drogę.

Kilometry uciekały dość szybko a autko spisywało się świetnie. Wybraliśmy szutrową drogę biegnącą tuż przy wybrzeżu. Widok tumanów pyłu jakie wzbijały się za nami tchnął w naszą podróż nutkę przygody, której tak potrzebowaliśmy. Minęliśmy po drodze kilka miejscówek, które według Urugwajczyków są spektakularne, dla nas były …no cóż. Późnym popołudniem zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg. Nagle wnętrze auta wypełniła bardzo nieprzyjemna woń podobna do zapachu kwasu siarkowego lub przetrawionych jajek. Od razu wszelkie podejrzenia padły na mnie – nie wiedzieć czemu. Blady strach przed gniewem Madzi sparaliżował mnie do szpiku kości. Krótkie dochodzenie wykluczyło mnie jednak z kręgu podejrzanych i zaczęliśmy szukać źródła przykrego zapachu. Postawiłem na akumulator i niestety miałem rację. Nasza bateria zaczęła bulgotać, dymić i śmierdzieć co nie wróżyło niczego dobrego. Do tego zaczęło się zciemniać a my nie mieliśmy świateł. Z duszą na ramieniu i otwartymi oknami ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Trafił nam się nieczynny kamping w małej mieścinie Aguas Dulces. Było już ciemno. Mimo moich próśb pan pilnujący tego przybytku nie pozwolił nam zostać na noc i trzeba było kombinować dalej. Podjechaliśmy z kopcącym akumulatorem i na długich światłach pod lokalny posterunek policji. Nie mogliśmy jeszcze wtedy wiedzieć, że skończy się to zakuciem Magdy w kajdanki i umieszczeniem jej w areszcie.
Zapytałem pana policjanta czy zna bezpieczne miejsce na nocleg, zanim odpowiedział Madzia wynalazła idealne miejsce w policyjnym ogródku. Udało mi się wynegocjować pozwolenie na rozbicie naszego obozowiska na terenie posterunku, co miało zapewnić spokojną noc w tym obcym miejscu. Po kilkudziesięciu minutach do pracy przyszła reszta policyjnej obsady i zespół stróżów prawa był już kompletny – liczba sztuk dwie. Zaprezetowaliśmy nasz namiot dachowy, który wszędzie wzbudza sensację i ciekawość, po krótce opowiedziałem o naszej wyprawie i to przełamało pierwsze lody.
Poprosiłem o trochę wody, żeby się umyć i coś ugotować a dostaliśmy do dyspozycji socjalną połowę posterunku. Madzia szybko zabrała się do gotowania kolacji. Rubel i Cecilia (nasi policjanci) niesmiało przyjęli zaproszenie i zjedliśmy razem pysznego kurczaka z ryżem. Rubel wyciągnął termos i mate (tradycyjne ziółka popijane w niektórych krajach Ameryki Płd.) a Cecilia zrobiła sałatkę – zrobiło się bardzo rodzinnie i przyjacielsko. Przyszła pora na wspólne fotografowanie i Madzia jak to Madzia zażyczyła sobie fotkę w kajdankach. Wyluzowani policjanci mieli chyba tyle samo frajdy co my, kiedy Madzia trafiła do celi, zakuta i bez szans na ucieczkę. Proponowałem sporą sumkę, żeby została tam na rok czy dwa ale próba przekupstwa nie powiodła się. Przegadaliśmy całą noc i dość późnym rankiem rozpoczęliśmy poszukiwania mechanika, który uwolni nas od śmierdzącego akumulatora i naprawi światła.

Mechanik, którego udało nam się wytropić postawił diagnozę dość szybko – padł alternator. Zbyt wielkie napięcie spowodowało przepalenie się żarówek i zagotowanie się akumulatora. Na szczęście mieliśmy zapasowy. Postanowiłem, że sam go wymienie i trochę się tym sposobem zaoszczędzi. Pan mechanik odpiął uszkodzony alternator, dolaliśmy wody destylowanej do akumulatora i ruszyliśmy dalej w drogę. Po przejechaniu jakiegoś kilometra z pod maski zaczęło się dymić, dokładniej z odłączonego alternatora. Szybka nawrotka i znowu mogliśmy ogladać uśmiechniętą twarz mechanika. Wszelkie inne roboty poszły w odstawkę i w kilka godzin wymieniony został wadliwy element, przełożone tylne światła i naprawione przednie. Niestety nie było czasu, żeby zerknąc na rozrusznik ale jeszcze będzie on miał swoje pięć minut.

Zobacz  powiększenie!
Zdjęcia: M.Przeklasa
Teraz już tylko kilkadziesiąt kilometrów dzieliło nas od granicy z Brazylią i tych cudownych miejsc i doznań. Mapa poprowadziła nas dokładnie do celu i bez problemu trafiliśmy na przejście graniczne – coś jednak było nie tak. Żołnierze, którzy nas zatrzymali wyglądali bardzo „profesjonalnie” i co ważniejsze nie do końca rozumiałem ich hiszpański. Trochę czasu zajęło, żeby mój bystry umysł przeanalizował nowe dane. Zorietowałem się, że to już brazylijskie przejście graniczne. Jakimś cudem przemknęliśmy niepostrzeżenie przez urugwajską granicę! Na szczęście pozwolono nam zawrócić, żeby odnaleźć zaginionych urzędników i ich ukrytą norkę. Pierwszy raz mieliśmy przekraczać granicę i trochę się baliśmy czy nie będzie komplikacji. Podczas planowania naszej wyprawy trafiliśmy na informację, że bez wykupienia specjalnego karnetu (sprawy celne) nie da się wjechać do wielu krajów, które były na naszej liście. Sam karnet nie jest drogi ale kaucja wynosi 12 tysięcy złotych a samochód musi wrócić do Polski nie później niż za rok. Zapytaliśmy w odpowiednim urzędzie, co mamy robić bo mamy zamiar wrócić za jakieś dwa lata? Odpowiedź była prosta: ‘’stracicie kaucję’’. W takiej sytuacji postanowiliśmy zaryzykować i pojechać bez karnetu. To tak w wielkim skrócie, żeby wyjaśnić nasz stres związany z przekroczeniem granicy. Do tego nie da się wykupić (w Polsce) ubezpieczenia samochodowego na cały Świat. Ku naszej wielkiej uldze problemem nie był ani brak karnetu ani ubezpieczenia tylko pisownia naszych nazwisk i adresów. Poszło szybko i sprawnie, wszyscy się uśmiechali i życzyli udanej podróży.

No i tak udało nam się uporać z kolejnymi problemami robiąc miejsce tym nadciągającym. Jednak stres i nerwy zostaną nam kiedyś wynagrodzone a wielka przygoda rozkręci się na dobre – jeszcze wiele przed nami. Żegnaj Urugwaju! Witaj Brazylio!

http://www.rybnik.eu/
WYPRAWĘ WSPIERA MIASTO RYBNIK!
WYPRAWĘ WSPIERA MIASTO RYBNIK!

Zobacz  powiększenie!
Sponsorzy i wsparcie medialne wyprawy:

Źródło: Wyprawę wspiera miasto Rybnik

Wyprawę wspiera miasto Rybnik
1
The Big Expedition
WARTO ZOBACZYĆ

Peru: varia
kontakt
copyright (C) 2004-2005 Andrzej Kulka                                             powered (P) 2003-2005 ŚwiatPodróży.pl