Sobota, 15 maja
Wczesnym rankiem, po śniadaniu wyjeżdżamy autokarem do Otavalo; niewielkiej, położonej niecałe 100 km na północ od Quito miejscowości, gdzie od pradawnych czasów Indianie przychodzą z towarami na sobotni targ. Droga wiedzie wśród gór z rzadka pokrytych roślinnością. Rodzime drzewa poszły pod topór w zeszłym stuleciu, dostarczając surowca dla rozbudowującej się stolicy. Od czasu do czasu dostrzegamy zagajniki eukaliptusów i gąszczy agaw. Przystajemy w ciekawszych widokowo miejscach, jeden z postojów przypada nad jeziorem Pablo, gdzie ubrana w tradycyjny strój Indianka pozuje dla turystów ze swoją egzotyczną lamą.
Po dwóch godzinach jazdy docieramy do centrum Otavalo. Targ odbywa się na trzech placach i łączących je ulicach. Zarówno wśród sprzedających jak i kupujących dominują Indianie. Są również turyści. Taras restauracji Rincon jest świetnym miejscem do obserwacji kramów i do wysłuchania andyjskiej muzyki na żywo przy butelce lokalnego piwa Pilsener.
Stoiska są bogato zaopatrzone. Można wybrać fantastyczne pamiątki: poncza, swetry z alpaki, czapki, koce z wełny lamy, tanie wyroby ze skóry, maski, instrumenty muzyczne, folklorystyczne obrazki. W słońcu panuje upał, blisko 30 C, ale gdy chwilowo nadejdą chmury odczuwamy chłód.
Tematów do zdjęć nie brakuje. W ciągu 3 godzin zużywam 3 rolki filmów. Obiad spożywamy w restauracji hotelu Corazon, oczywiście przy akompaniamencie przejmującej indiańskiej muzyki. Delektujemy się ekwadorskim przysmakiem - ceviche z krewetkami.
Niedziela, 16 maja
Za kilka godzin ruszamy na Galapagos, w pamięci odtwarzam geograficzne fakty: archipelag tworzy 13 dużych i 6 mniejszych wysp, położonych na Pacyfiku, na szerokości równika, w odległości 1000 km na zachód od wybrzeży Ekwadoru i 1100 km na południowy -zachód od Kostaryki.
Od rana skrzętnie przygotowujemy się do wyjazdu. Jest pochmurnie, dość ciepło, ok. 20 C. Biletami zarządza Marianela, a autobus prowadzi Eduardo, nasz wczorajszy przewodnik po Otovalo. Pomimo święta, na lotnisku czynne jest biuro wymiany pieniędzy i kiosk z widokówkami. Korzystamy z narodowej ekwadorskiej linii lotniczej TAME, rejs nr 165 o 11:30 do Galapagos przez Guayaquil. Na pokładzie prawie komplet, połowa pasażerów to turyści, dużo młodych Amerykanów. Lot do Guayaquil trwa zaledwie 35 minut, na lotnisku czekamy na połączenie, dalej lecimy Boeingiem 737-300. Lądowanie na Galapagos na wyspie Baltra o 2 po południu, przy różnicy czasu 1 godz. w stosunku do kontynentu. Witając egzotyczne wyspy płacimy po 100 usd na osobę - opłata za wstęp do parku narodowego Galapagos. Na lotnisku już czeka nasz przewodnik Harry. Jest gorąco, około 30 C. Nad głowami piękne, niemal bezchmurne niebo stanowi duży kontrast z opuszczonym przed paroma godzinami Quito. Jesteśmy na Wyspach Galapagos, jednym z najbardziej izolowanych, fascynujących, egzotycznych archipelagów świata. Wyspach, których przyroda doprowadziła w ubiegłym stuleciu do zmiany zachodniego stylu myślenia o przyrodniczym świecie. Wizyta Karola Darwina na Galapagos w 1835 roku zostawiła na naszym życiu niezatarte piętno doprowadzając do powstania teorii ewolucji.
Zaokrętowanie na 22-metrowym jachcie motorowym San Juan. Jacht dysponuje sześcioma kabinami dwuosobowymi. Cała 6-osobowa załoga jest do naszej dyspozycji.
Na początek, na powitanie wysp kierujemy się na plażę Bachas na wyspie Santa Cruz. Pływamy. Ubieram maskę, zanurzam się i przeżywam pierwsze miłe rozczarowanie - nie jest tak zimno jak myślałem, woda ma około 20 C. Niemalże w tej samej chwili doznaję też pierwszego szoku - pod wodą, tuż przed nosem widzę ławicę tysięcy małych ryb. Czuję się jak w puszce sardynek. Z kolei na brzegu, po czarnych, wulkanicznych skałach pełza mnóstwo jaskrawoczerwonych krabów. Piaszczysta plaża zyskuje miejscami unikalny fioletowy odcień, gdy z piaskiem mieszają się tysiące grubych, patykowatych, niekłujących kolców jeżowców z rodziny Cidaris
Nieopodal, w brachicznej lagunie taplają się różowe czerwonaki znane powszechnie pod bardziej romantyczną nazwą - flamingi. Na piasku dostrzegamy po raz pierwszy morską iguanę. Jest to wielka, przekraczająca 1 m długości jaszczurka z rodziny legwanów, z których rodzaj iguana jest bogato reprezentowany na wyspach. Nasza iguana jest czarna, sprawia wrażenie potwora z epoki dinozaurów. Po godzinie spędzonej na plaży czeka nas krótki rejs do zatoki Caleta Tortuga Negra. Płyniemy naszą łódką dinghy (zwaną lokalnie panga) do płytkiej zatoki o brzegach porośnięych mangrowcami. W powietrzu szybują fregaty, głuptaki srokate (niebieskonogie) i brunatne pelikany. W płytkiej wodzie dostrzegamy leżące na dnie białe rekiny rafowe, kilkanaście sztuk, największy ma około 1.2 m długości. Wkrótce potem przed naszymi oczami przepływa kilka czarnych rekinów rafowych w asyście dużych płaszczek. Nad powierzchnią wody skaczą ryby. Zapada zmierzch.
Lodówka na pokładzie jest nieźle zaopatrzona, mają wodę butelkowaną, whisky, piwo i coca-colę. Po obiedzie odbywa się omówienie programu na jutro i oficjalne przedstawienie załogi: kapitan - Jorge Espinosa, przewodnik - Harry "Długorzęsy", kucharz Juan, nawigator - Hugo "Elvis", mechanik - Jose i kelner Joni.
Poniedziałek, 17 maja
Wschód słońca o 6 rano zastaje Iwonę śpiącą "pod gwiazdami" na górnym pokładzie. Wybrała taki właśnie wariant spędzenia pierwszej nocy na Galapagos pod rozgwieżdżonym niebem. Kapitan rzuca żelazko (czytaj: stajemy na kotwicy) w wąskim kanale pomiędzy niewielkimi wyspami North i South Plaza. Na kamienistym brzegu wylegują się brązowo-złote lwy morskie (uchatki kalifornijskie), kilka stad w odległości ok. 40 m jedno od drugiego. W każdym takim 10-12 sztukowym stadzie jest ogromny, 3.5-metrowy samiec, jego harem i młodzież. Lwy ryczą, zawodzą, prychają i łypią na nas wykręcając śmiesznie łby. Po lekkim posiłku schodzimy na ląd na południową wyspę - Plaza South. Czeka nas 2-godzinny spacer pośród ogromnych opuncji. W ich cienu widzimy całe stada lądowych legwanów - jaszczurów o długości ok. 80 cm. Są żółto-złotawo-szare, w odróżnieniu od wczorajszych morskich, czarnych na plaży Bachas. Kamienne brzegi są dosłownie usiane krabami. Północny brzeg odsłania rewelacyjne widoki stromego klifu. W nieprawdopodobnym tempie strzelają migawki aparatów fotograficznych. Zapełniam kolejne 3 rolki filmu.
Na brzegu, pośród skał widać wyschnięte szczątki lwów morskich: tragiczna pozostałośc po cyklicznym fenomenie przyrodniczym zwanym El Nino z zimy 1997/98. Znaczne ogrzanie przybrzeżnych wód spowodowało wówczas odpłynięcie ryb w głębsze, chłodniejsze partie oceanu. Lwy morskie , nie mogąc znaleźć pokarmu ginęły masowo. Wspomnijmy, że dorosła uchatka zjada dziennie do 150 ryb średniej wielkości! Od roku sytuacja wróciła do normy. Znajduję kieł lwa morskiego, szkoda że zgodnie z prawem nie wolno nic wynosić z Parku. W południe jesteśmy z powrotem na jachcie. Mamy pół godziny na pływanie wokół łajby. Woda cudownie czysta, przez maskę widać duże ryby sunące ławicami przy dnie, poza tym kolorowe papugoryby i kolonie węgorzy ogrodowych "zakotwiczonych" w piaszczystym dnie. W odróżnieniu od hawajskich - mają ciemne barwy.
Źródło: Exotica Travel