RPI: Plan wyprawy
| Leszek Andzel
|
|
Wszyscy mówią, że mi zazdroszczą: przyjaciele, koledzy z pracy, nawet mój brat w Kanadzie. Tylko dlaczego nikt nie chciał ze mną jechać?...
Jest taki czas, kiedy czujesz, że nie usiedzisz już dłużej w robocie. Ileż można siedzieć po godzinach, zarywać weekendy, gapić się w ten upiorny monitor?...
Wtedy właśnie zaczyna się etap buntu. Niby niewinnie zaczynasz chodzić po Internecie szukając opisów podróży, zdjęć miejsc dla Ciebie odległych. Zapamiętujesz kolory, kształty, pojedyncze słowa, jakieś mapki - po to, by po jakimś czasie utworzyć coś, co nawet najbardziej dorośli boją się nazwać... marzeniem. Z czasem urasta to do takich rozmiarów, że praca schodzi z pierwszego planu w odlegle przestworza. Już wtedy wiesz, że czeka Cię nieuchronna rozmowa z szefem...
 |
Zgodził się. Zrozumiał, że rozmawiamy bardzo poważnie i 4-tygodniowy urlop jest najlepszym rozwiązaniem. I znów mogłem wrócić do swoich map, jeszcze raz przebrnąć przez tony listów od chłopaków z Częstochowy, którzy odwiedzili Indochiny rok temu. Pożyczyłem przewodniki, mama nagrała mi Iana Wrighta z Discovery Travel (sama ukradkiem sprawdziła, gdzie tym razem los chce mnie rzucić), wrzuciłem kilka pytań na grupy dyskusyjne, spotkałem się z ludźmi, których nazywam swoimi autorytetami. Etap marzeń w sposób naturalny przerodził się w czas realizacji.
 |
Kiedy piszę te słowa wiem, że w najbliższy piątek rozpocznie się moja podróż w nieznane. Znów rano zacznę pedałować, by wieczorem szukać noclegu gdzieś w laoskiej wsi, czy buddyjskiej świątyni. Może uda mi się pojeździć na słoniu, zobaczę delfiny na rzece przy granicy z Kambodżą. Zielone lasy i pola ryżowe będą natchnieniem do zrobienia niezliczonej ilości fotografii. Kupię egzotyczne owoce na targu na wodzie w Bangkoku, odwiedzę mityczną świątynię Angkor, może dotrę do Phnom Phen, by na polach śmierci w Chuong Ek zadumać się nad ulotnością ludzkiego życia. Pomacham dzieciakom w Luangphrabang, uśmiechnę się do tajlandzkiej dziewczyny w Chiang Mai, wypróbuję znajomość francuskiego u mnichów w Laosie. A jeśli tego będzie mi mało, zawsze będę mógł wsiąść na łódź na Mekongu i popłynąć w dół z biegiem rzeki szukając śladów Marco Polo.
Nie dziwię się, że moi przyjaciele i koledzy patrzą na mnie z zazdrością. Tylko dlaczego nikt nie chciał ze mną jechać?...
Trasa:
 |
Plan trasy |
Przylatuje do Chiang Mai 18 stycznia po południu. Będę przypuszczalnie potrzebował trochę czasu na aklimatyzację (bądź co bądź jest to skok temperatury o około 40 stopni Celsjusza). Wykorzystam ten czas na zwiedzenie najciekawszych zakątków miasta. Chiang Mai jest turystyczna stolica północy - będę chciał tam zobaczyć Bazar Warowot, Wat Chedowan i bramę Tha Phae. W Chiang Mai wsiądę na rower, by dojechać do Złotego Trójkąta zahaczając po drodze o kilka malowniczych wiosek, m.in. o szkołę słoni obok Mae Taeng. Po wizycie w Muzeum Opium wsiądę na łódź w Chang Khong, aby przez dwa dni płynąć wzdłuż Mekongu aż do Luang Prabang. Alternatywna trasa jest bitą drogą do Luangphrabang, która wiedzie przez najbardziej malownicze, niedostępne i dzikie wioski północy Laosu. Tam cywilizacja jest czymś niemal nieznanym.
W Luangphrabang zatrzymam się jeden dzień, a potem wsiadam na rower i jadę aż do granicy z Kambodza i dalej do Phnom Penh. Tutaj chciałbym przede wszystkim zobaczyć Tuol Sleng (wiezienie, gdzie torturowano więźniów w czasach Pol Pota) oraz pola śmierci w Choeung Ek. Stamtąd pojadę na północny zachód do Angkor Wat - najbardziej znanego miejsca w Kambodży i chyba całych Indochinach. Mam nadzieje, ze na zwiedzanie świątyni będę mógł przeznaczyć 3 dni, by później znów wsiąść na rower i pognać na lotnisko w Bangkoku. W przeciągu miesiąca chce przebyć ponad 3 tysiące kilometrów (w tym 2.5 tysiąca na rowerze), co przy uwzględnieniu tamtejszego klimatu i jakości dróg nie będzie łatwe.... ale teoretycznie jest możliwe.
Źródło: informacja własna
|