Andrzej Kulka » Przewodniki - Przez Świat II » Włochy - Tunezja
Włochy - Tunezja

Justyna Polony-Polyk


Wyprawa "Włochy - Tunezja 96" należy do serii "Wielkich Odkryć" i była szóstą z kolei.

Wyprawy V LO

Poprzednie wyprawy z tej serii to: "Francja - Włochy 91", podczas której postawiliśmy stopę w Czechach, Niemczech, Francji, Monako, San Marino, Włoszech, Watykanie i w Austrii; "Hiszpania 92", gdy zwiedziliśmy także Szwajcarię, Francję i Portugalię; "Ziemia Święta 93", której trasa wiodła przez Słowację, Węgry, Serbię, Macedonię do Grecji, stamtąd promem przez Morze Śródziemne na Cypr, do Izraela i dalej drogą lądową do Afryki, gdzie zwiedziliśmy Egipt. Najdalszą wyprawą był "Jedwabny Szlak 94": w drodze przejechaliśmy Białoruś, Rosję, Kazachstan, Turkmenię, Uzbekistan i Kirgizję. W ten sposób drogą lądową dotarliśmy do Chin, Pakistanu i Indii. Kolejna jubileuszowa wyprawa to "Kapadocja 95", podczas której zobaczyliśmy Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię i Turcję. Podczas tegorocznej wyprawy zobaczyliśmy Słowację, Austrię, Włochy, Watykan i Tunezję.

Uczestnikami wszystkich wypraw byli uczniowie V Liceum Ogólnokształcącego w Krakowie, a pomysłodawcą i organizatorem czy - jak kto woli - duszą i motorem - profesor Marek Eminowicz, nauczyciel geografii. Postanowił on nie tylko przekazywać swą wiedzę o świecie, ale także pokazać ten świat młodym ludziom.

Wszystkie te wyprawy mają swoją specyfikę: jako wyprawy młodzieżowe muszą przede wszystkim być relatywnie tanie. I tu pojawia się kluczowe pytanie: jak podczas sześciu zaledwie lat objechać za niewielkie pieniądze 32 kraje? Przez kilka lat udawało nam się z powodzeniem minimalizować koszty dzięki ofiarności sponsorów, którzy jeszcze niedawno wspomagali nas gotówką lub suchym prowiantem i konserwami, oraz zaangażowaniu rodziców, którzy dzięki osobistym kontaktom ułatwiali nam znalezienie taniego autokaru lub załatwiali darmowe noclegi na trasie w zaprzyjaźnionych domach parafialnych. Wiele zawdzięczamy profesorowi Eminowiczowi, którego szerokie kontakty w kraju i zagranicą wielokrotnie ułatwiały nam załatwienie przeróżnych formalności związanych z wyjazdem, tanich noclegów, wiz, itp. Aby zwiedzić maksymalnie dużo za maksymalnie małe pieniądze jedziemy zawsze poczciwym Jelczem (jedynym wyjątkiem była wyprawa "Jedwabny Szlak"), który najczęściej w śródziemnomorskim klimacie zamienia się w saunę, ale jest najtańszym środkiem transportu i daje nam zawsze pewną niezależność. Nasz obowiązkowy ekwipunek składa się z namiotów, śpiworów, butli gazowych i pudeł z jedzeniem, w których mieści się wszystko, co potrzebne do przeżycia przez miesiąc. Tryumfy święcą konserwy, makaron, ryż oraz niepokonany Knorr. Przez pierwszy tydzień jemy też polskie jarzyny i owoce i pijemy swojską Multi Vitę. Nocujemy zazwyczaj na kempingach, ale w sytuacjach awaryjnych zdarza nam się czasem spędzić upojną noc w autokarze i to też ma swój urok.

Wyprawa do Tunezji opierała się na tych samych zasadach. Wybraliśmy oczywiście drogę lądową i morską, która dawała nam możliwość zwiedzenia całego włoskiego wybrzeża Adriatyku i Sycylii, a w drodze powrotnej Wybrzeża Śródziemnomorskiego. Tunezję odkrywaliśmy też trochę niekonwencjonalnie, nie od strony wspaniałych nadmorskich kurortów i plaż, lecz od strony historii, rzymskich pozostałości i pustynnej egzotyki. O szczegółach naszej podróży opowie kronika wyprawy, która, mam nadzieję, zachęci do podróżowania "na własną rękę" i do połknięcia trampingowego bakcyla.

Kraków - Lido Di Jesolo

Odjeżdżaliśmy tradycyjnie w godzinach popołudniowych z parkingu pod Hotelem Cracovia w Krakowie. Przekraczanie granicy w Chyżnem szło nam wyjątkowo ślamazarnie, więc gdy wjechaliśmy na Słowację, zapadł już zmrok.

Następny dzień spędziliśmy w autokarze. Kierowcy byli w tak dobrej formie, że po południu dojechaliśmy na camping Portobello w Lido di Jesolo w okolicach Wenecji. Niedługo później kąpaliśmy się w słonym i ciepłym Adriatyku. Wieczorem zainaugurowaliśmy życie obozowe pierwszymi zupkami w proszku. W konsumpcji przeszkadzały nam zażarte i jadowite komary, których w walce o świeże mięso nie zrażały długie spodnie, rękawy i grube skarpety, ani nawet gęsto ścielące się krwawe trupki tych, które nie miały refleksu.

Wenecja

W Punta Sabbioni wsiedliśmy na mały stateczek, który dowiózł nas prawie na plac św. Marka, a jeszcze z pokładu mogliśmy podziwiać koronkowy Pałac Dożów i złote lwy na kolumnach przed bazyliką. Na dobry początek zwiedzania ustawiliśmy się w kolejce do bazyliki, rozglądając się po "najelegantszym salonie Europy", czyli placu św. Marka.

W kolejce mamy chwilkę na pierwsze refleksje. Na pierwszy rzut oka Wenecja olśniewa pięknem niezwykłej architektury, ale już po wejściu na sfałdowaną, rokrocznie niszczoną przez morze posadzkę bazyliki zaczynamy przeczuwać, że nie pozostało jej już wiele czasu. Półmrok i złota poświata bazyliki wieją chłodem i smutkiem, a postacie z mozaik, w szatach o zanikających już barwach, patrzą zagadkowo na przepychające się tłumy turystów. Kto chce w Wenecji zobaczyć cokolwiek, ten płaci: osobno za wejście do Pala dOro - złotego, zdobionego drogocennymi kamieniami ołtarza, osobno za wejście do skarbca i tylko najbogatsi mogą sobie pozwolić na wejście na galeryjkę, gdzie stoją rumaki Lizypa. Trzeba mieć dużo sprytu, by wywinąć się całej zgrai natrętnych przewodników, którzy chcą jeszcze z tonącego okrętu wynieść trochę grosza. Za wejście do Pałacu Dożów zapłaciliśmy jak za woły, ale warto było na kilka godzin przenieść się w czasy świetności miasta. Znacznie spokojniej jest w muzeum Correr, gdzie chyba mało kto dociera, choć znajduje się tam interesująca ekspozycja średniowiecznej i renesansowej sztuki weneckiej, a z okien rozciąga się piękny widok na bazylikę.

Odkrywaliśmy dziś również inne oblicza Wenecji: malownicze, wąskie kanały, koronkowe mosteczki, przerzucone niekiedy od drzwi do drzwi, filigranowe, ukwiecone balkoniki i zielone tarasy. Widzieliśmy także niestety metalowe klamry, spinające kruszące się mury, wstrętne, zielone liszaje na ścianach, zmurszałe, odpadające okiennice. W wąskich uliczkach i ciasnych podwóreczkach powiewało kolorowe pranie, na progach siedziały opasłe kocury, a rozczochrana, stara kobieta wysypywała śmieci wprost do kanału.

Czekaliśmy na zmrok i na Wenecję "by night". Kiedy wsiadaliśmy do vaporetto pałace przy kanale były pięknie oświetlone, na placu św. Marka nadal roiło się od obcojęzycznych tłumów, a w Cafe Florian grała orkiestra jazzowa.

Wenecja - Padwa - Montagnana - Ferrara

Zwiedzanie Padwy odbyło się pod znakiem zbyt szybko upływającego czasu: udało nam się dość dokładnie obejrzeć bazylikę św. Antoniego, zaglądnęliśmy też do dwóch wirydarzy z przepięknie zdobionymi podcieniami o nieco przygasłych barwach. Zwiedziliśmy kaplicę Scrovegnich z freskami Giotta, całą tonącą w błękicie, ale na muzeum zostało nam już tylko tyle czasu, by rzucić okiem na odrestaurowany i pięknie wyeksponowany krzyż Giotta.

Największy upał przetrwaliśmy w autobusie, przejeżdżając przez całkowicie opustoszałe miasteczka. Kiedy dojechaliśmy do Montagnany, miasta opasanego średniowiecznymi murami z dwudziestoma czterema basztami i czterema bramami, Włosi dopiero budzili się z popołudniowej drzemki. Po południu udaliśmy się na zwiedzanie Ferrary: olbrzymiej katedry z romańsko-gotyckim portalem i zamku książąt dEste. W katedrze, utrzymanej w pięknej granatowo-zielono-złotej tonacji akurat celebrowano mszę, więc postanowiliśmy chwilę zaczekać. Coś przegapiliśmy, bo po mszy tak błyskawicznie zamknięto drzwi, że nawet nie zdążyliśmy zareagować. Wielki zamek otoczony fosą był również niedostępny - nie tyle ze względu na fosę, co na prace remontowe, więc zarządziliśmy odwrót do autobusu.

Rozbiliśmy się na campingu pod Ferrarą. Ponieważ wyczytaliśmy w przewodniku, że nad równiną Ferrary gromadzą się często gęste chmury, niezbyt zaniepokoiła nas granatowa czapa nad campingiem. Dopiero w nocy okazało się, co naprawdę oznaczała. Rozpętała się taka burza z wichurą i piorunami, jakiej nawet najstarsi weterani nie pamiętają: dobrze rozbite namioty kładło na ziemię, a inne nie odfrunęły do krainy Czarodzieja z Oz tylko dzięki ciężarowi leżących w środku ciał. Hałas kropel i grzmoty skutecznie uniemożliwiały jakiekolwiek porozumienie w akcji przeciwpowodziowej, więc większość rozbitków z tonących namiotów salwowała się ucieczką do autokaru, który pod uderzeniami fal wiatru i deszczu kołysał się niebezpiecznie na boki. Ach cóż to była za noc!!!

Źródło: TravelBit

TravelBit Tekst pochodzi z książki
wydanej przez Agencję Travelland
prowadzonej przez
Centrum Globtroterów TravelBit

 warto kliknąć

1 2 3 4 5 6 dalej >>
Przewodniki - Przez Świat II
WARTO ZOBACZYĆ

Gran Canaria: Hiszpański mikrokontynent
kontakt
copyright (C) 2004-2005 Andrzej Kulka                                             powered (P) 2003-2005 ŚwiatPodróży.pl