Tozeur - Kebili - Matmata - Gabes
Dzień rozpoczęliśmy nietypowo: sami zarządziliśmy pobudkę o 5.00 rano, aby oglądnąć wschód słońca nad Tozeur i szottami ze skał Belvedere. Nawet najbardziej odporni na budzenie popędzili na czarowne widowisko. Szarzało, gdy szliśmy przez wieś i oazę, a uschnięte kikuty palm sprawiały o brzasku zupełnie niesamowite wrażenie. Usadowiliśmy się wszyscy na szczycie skał, twarzą w kierunku różanej zorzy. Po kilkunastu minutach oczekiwania zobaczyliśmy jak chmurki różowieją od spodu, aż wreszcie zza góry wysunęło się przepiękne, brzoskwiniowe słońce, zalewając nieśmiałym blaskiem całą oazę i równinę.
Nasz przesympatyczny przewodnik z biura turystycznego zarezerwował nam bajecznie tani nocleg w Gabes, na campingu należącym do sieci schronisk młodzieżowych Maison Des Jeunes. Mając już zapewnioną bazę noclegową mogliśmy sobie pozwolić na jazdę trudniejszą drogą przez sam środek szottów. Fatamorgany niestety nie było, bo słońce świeciło nadal nieśmiało, ale woda po obu stronach drogi wyglądała niesamowicie: z jednej strony grobli była czerwona jak krew, w innych miejscach purpurowa, różowa lub brązowawa, gdzie indziej miała kolor szmaragdowej zieleni. Dalej rozciągał się złotawy pustynny pejzaż, nakrapiany gdzieniegdzie kępkami traw.
Po rozbiciu obozowiska w Gabes namówiliśmy naszych kierowców na popołudniową przejażdżkę do Matmaty, niezwykłego miejsca, które posłużyło za scenerię do "Gwiezdnych wojen". Tam wynajęliśmy lokalnego przewodnika, który biegle mówił ośmioma językami. Berber-blondyn poopowiadał nam o berberyjskich zwyczajach i tradycjach, o obrządku pogrzebowym i o kobiecych tatuażach oznaczających przynależność do danego rodu, a potem zaprowadził nas do troglodyckiego domu wydrążonego w ziemi. Matmackie domy są naprawdę niezwykłe: skoncentrowane wokół okrągłego patio sprawiają wrażenie olbrzymich studni. Wewnątrz jest chłodno, co przy 50-stopniowych upałach stanowi ich podstawową zaletę. Wstąpiliśmy także do baru, w którym kręcono słynną scenę z "Gwiezdnych Wojen". Na zakończenie obserwowaliśmy jeszcze fiołkowy zachód słońca spod maleńkiego, białego meczetu. Na camping wróciliśmy już po ciemku, bo czarna noc zapada w Tunezji już o 20.00.
Gabes - El Jem - Sousse
Wczesnym rankiem opuściliśmy Gabes i pojechaliśmy dalej na północ w kierunku rzymskiego Koloseum w El Jem. Przejeżdżaliśmy wzdłuż niczym nie różniących się od siebie plantacji oliwek, od czasu do czasu migały po obu stronach drogi pola dojrzałych arbuzów. W El Jem zatrzymaliśmy się pod Koloseum, które mieliśmy szczery zamiar zwiedzić. Zamiary te zmieniły się zaraz po obejrzeniu cennika i ostatecznie do Koloseum weszło pięć osób. Z dużym zadowoleniem odkryliśmy promenadę wokół Koloseum. Można się tam było lepiej ustawić do zdjęć niż w środku, więc byliśmy dumni z poczynionych oszczędności.
W Sousse znaleźliśmy prawie od razu camping należący do sieci Maison des Jeunes. Okazał się jeszcze tańszy od poprzedniego (ok. 1,5 USD od osoby), co jest ewenementem w Sousse, które jest najdroższym miastem w Tunezji i szczyci się swymi plażami i luksusowymi hotelami oraz astronomicznymi cenami w restauracjach.
Sousse - Kairouan - Tunis
Rano udaliśmy się na suk w miejscowej medynie, gdzie sprzedawcy nie byli nachalni i nawet specjalnie nie naciągali. Sklepiki z dywanami i barwną ceramiką wyglądały tak pięknie, że ciężko się było powstrzymać przed wykupieniem całej zawartości.
Kolejnym punktem programu był dzisiaj Kairouan - czwarte co do ważności miejsce islamu na świecie, po Mekce, Medynie i Jerozolimie. Stanęliśmy tuż pod murami medyny i przez puste uliczki doszliśmy do słynnego Wielkiego Meczetu. Tam okazało się, że bilety są dostępne w biurze turystycznym na drugim końcu miasta, a upoważniają i tak tylko do zwiedzenia dziedzińca, bo sala modlitw nie może zostać zbezczeszczona wizytą niewiernych. Dziedziniec dokładnie obejrzeliśmy z bramy, w której prowadziliśmy pertraktacje, a widok ogólny, jak na dłoni, z pobliskiego tarasu widokowego.
Wieczorem stawiliśmy się na znajomym campingu pod Tunisem. Spaliśmy w tych samych bungalowach co kiedyś i wydawało się, że czas zatoczył pętlę i że zaraz jutro ruszymy w głąb Afryki.
Trapani - Selinunt - Agrigento - Syrakuzy
Dzień rozpoczęliśmy od stania w olbrzymiej kolejce do biura po odbiór paszportów z wbitą pieczątką kontroli granicznej. Zanim nasz autokar wynurzył się z czeluści ładowni zdążyliśmy na chodniku skonsumować prowizoryczne śniadanko, a nawet częściowo odespać nocne zaległości. W niedaleko położonej od Trapani miejscowości Selinunt wszyscy spali tak głęboko, że na zwiedzanie ruin greckiej świątyni z olbrzymimi, doryckimi kolumnami zebrała się tylko kadra i parę niedobitków z przodu autokaru. W Agrigento wszyscy zostali solidnie dobudzeni i obowiązkowo, całą grupą, zaliczyliśmy kompleks greckich świątyń. Każda z nich była dodatkowo zdobiona rusztowaniami i zieloną siatką ochronną, więc ze zrozumiałych względów Agrigento nie wzbudziło naszego zachwytu.
Syrakuzy - Messyna - Palmi
W Syrakuzach, odległych o kilkanaście kilometrów od campingu, wybraliśmy się najpierw do katedry i fontanny Aretuzy. Katedrę zwiedziliśmy na pełnym biegu. Właśnie czyniono tam ostatnie przygotowania do ślubu, dekorowano ołtarz i ławki olśniewającymi wiązankami białych i żółtych kwiatów, organista brzdąkał pierwsze akordy marsza weselnego, a przed kościołem już się gromadził orszak przejętych i wzruszonych rodzin. Nawet doryckie kolumny ze starożytnej świątyni, wrastające w katolicki kościół jako jego integralna część wydawały się pełne drżącego oczekiwania na grzmiący akord marsza weselnego i pannę młodą w bieli spienionych koronek. My nie mieliśmy niestety tyle czasu i popędziliśmy w kierunku portu do źródła Aretuzy. Nie jest to właściwie ani fontanna, ani źródło, tylko staw, położony w zadziwiającej bliskości morza. W parku archeologicznym w Syrakuzach za jedyne 2000 lirów zobaczyliśmy dwa amfiteatry: grecki i rzymski oraz tzw. Orecchio di Dionigi, czyli ucho Dionizosa. Jest to gigantyczna, wilgotna szczelina w skale, która wszystkich turystów prowokuje do niekontrolowanych wrzasków. Ukośne skały zmieniały te krzyki w dziki bulgot, zwielokrotniając jego brzmienie.
Złotym popołudniem przepłynęliśmy promem z Messyny do Reggio na czubek włoskiego buta. Teraz wszystkie drogi prowadzić nas miały do Rzymu, a w dalszej kolejności do domu. Tymczasem na krótki postój zatrzymaliśmy się w pobliżu miasteczka Palmi. Nasz camping wrastał w nadmorską skarpę zamieszkałą przez cykady i oferował zupełnie gratis przepiękny widok na plażę, zatokę, urwiste wybrzeże Kalabrii i nieco zamglony zarys Sycylii.
Źródło: TravelBit