Wyspy Kanaryjskie - rowerem po słońce
| Krzysztof Chojko
|
|
Koniec kalendarzowej zimy to pora roku, która w naszej strefie klimatycznej nie jest optymalna na podróż rowerem. Stanowi jednak doskonały impuls, by ruszyć gdzieś tam, gdzie słońca jest zdecydowanie więcej. Nasz wybór padł na powszechnie znany (ale czy na pewno?) z turystycznych folderów, wulkaniczny archipelag Wysp Kanaryjskich.
Wyspy Szczęśliwe
|
Dokładnie w środku nocy, w pięć i pół godziny od startu z Okęcia, czarterowy Boening 757 PLL ,,LOT" dotyka płyty lotniska Reina Sofia na największej z wysp Teneryfie. Mimo że poza budynkiem lotniska niewiele o tej porze widać, to jednak różnicę klimatyczną między miejscami startu i lądowania wyczuwa się wyraźnie. O godzinie 23.00 termometr pokazuje +22° C. Tak, to chyba o to nam chodziło stwierdzamy zgodnie. Gdy okazało się, że rowery i pozostały bagaż, precyzyjnie zapakowane w mocną folię w Warszawie, przyleciały nieuszkodzone, naszą rowerową przygodę z Wyspami Szczęśliwymi (tak się kiedyś nazywały) uznaliśmy za szczęśliwie rozpoczętą.
Muszę przyznać, iż mimo wcześniejszej wiedzy, o tym co tam zobaczę, krajobraz zrobił bardzo przygnębiające wrażenie. Pochylone w kierunku oceanu zbocza pokryte nieskończoną liczbą skalnych wąwozów, pokryte rumowiskami kamieni, gdzieniegdzie tylko kępy kaktusów i innych sucholubnych roślin to widok, jaki ukazał się nam po przebyciu pierwszych kilometrów.
Brak wody dotkliwym problemem
Traktując pierwsze dni pobytu jako czas aklimatyzacji, poznawaliśmy jak można, będąc niezależnym od dobrodziejstw cywilizacji turystą, egzystować w tych niezbyt przychylnych dla człowieka warunkach. O ile do mocnego słońca można stopniowo przywyknąć, o tyle brak wody staje się dotkliwym problemem. Szybko przekonaliśmy się, że wodę można otrzymać w zasadzie jedynie prosząc o nią uczynnych Kanaryjczyków. Wodę do picia można też kupić. Na całej wyspie sprzedawana jest mineralna ze źródeł w Vilaflor, najwyżej położonej wiosce na Teneryfie. Specjalne worki z kurkami dozującymi i przewodem prysznicowym jakie mieliśmy w ekwipunku pozwalały przenieść dostateczną ilość wody w wybrane na biwak miejsce. Gdy dodamy do tego ,,oddychające" worki biwakowe do spania w śpiworach, to otrzymamy kompletny zestaw do niezależnego, i co najważniejsze, bezpłatnego biwakowania na Wyspach Kanaryjskich. Przez cały pobyt na noclegi nie wydaliśmy ani centa!
Z ,,dzikiego" biwakowania nikt nie robi problemu
|
W bardzo suchym klimacie wybrzeży górzystej Teneryfy i Gomery, a zwłaszcza pustynnowulkanicznej Lanzarote rozbijanie namiotu nie jest w ogóle konieczne, co znacznie obniża wagę wożonego rowerem bagażu. Z ,,dzikiego" biwakowania nikt nie robi problemu, bo w ten sam sposób lubi wypoczywać wielu tubylców. Po opanowaniu umiejętności bytowania mogliśmy skupić się już tylko na realizacji turystycznorowerowych planów.
Celem naszym było przebycie rowerami najwyższych, leżących powyżej 2000 m n.p.m., rejonów Teneryfy oraz wejście na szczyt najwyższej góry Hiszpanii stożka wulkanu Teide (3718 m n.p.m.). Aby tam dotrzeć jedną z czterech wprowadzających dróg należało pokonać ponad 2300metrową różnicę wysokości. Wybraliśmy wjazd od strony spalonego słońcem pustynnego południa wyspy. Duży ruch samochodowy na tym obszarze wskazuje na bliskość skupiska miejskiego. Istotnie, większość pojazdów zmierzała do leżącego w pobliżu największego kurortu Teneryfy Los Cristianos. Po wyjeździe zza zbocza ujrzeliśmy rzędy bloków przylepionych niczym plastry miodu do nagich górskich stoków i już po chwili byliśmy w centrum tętniącego hałasem miasta. Widok ten potwierdzał tylko słuszność wybranej przez nas formy wypoczynku.
Piasek z Afryki
Trudno zrozumieć, jak wśród tysięcy stłoczonych na niewielkim obszarze ludzi, międzynarodowego zgiełku i zabetonowanych aż po samo morze promenad można zaznać jakiegokolwiek relaksu. Nawet miejscowa plaża jest sztuczna. Zrobiono ją z piasku przywiezionego statkami z Afryki. Wzdłuż plaży posadzono rzędy palm, dających upragniony, lecz bardzo mizerny cień. Jedynego uroku okolicy tego ,,kombinatu wypoczynkowego" dodawał widok na wcinające się w wody oceanu czerwone zbocza wulkanu Montana de Guatiza. Zdegustowani i zmęczeni przebywaniem wśród wypoczywającego tłumu pomknęliśmy na portowe nabrzeże. Gdy okazało się, że za chwilę odpływa prom na najbliższą i wolną od turystów Gomerę nasza decyzja była jednoznaczna uciekamy!
Po krótkim, półtoragodzinnym rejsie, w zapadających już ciemnościach wpłynęliśmy do głównego portu w stolicy wyspy San Sebastian. Zrobiliśmy zapas wody i szybko lokowaliśmy się na nocleg w cichym i przyjemnym zakątku maleńkiej plaży. Po ciepłej (+19°C) marcowej nocy świt przyniósł wspaniały widok. Na horyzoncie, w blasku wschodzącego słońca wyłoniła się ogromna sylwetka stożka wulkanu Teide na sąsiedniej Teneryfie.
Na podbój Nowego Świata
Na Gomerze wszystkie drogi w głąb wyspy biorą początek w stolicy, nie sposób więc ominąć tej ciekawej miejscowości. San Sebastian de la Gomera słynie z tego, że to właśnie stąd Krzysztof Kolumb wyruszył na podbój Nowego Świata. Wszystko w mieście ma jakiś związek z jego osobą. Z leżącej na brzegu oceanu stolicy droga wznosi się ostro, przeskakując po zboczach wielkiego wąwozu. Stromy, mozolny podjazd obciążonymi bagażem rowerami nie należał do łatwych, ale widoki jakie rozpościerały się przed nami w pełni rekompensowały jego trudy.
Z każdego kolejnego trawersu poszerzała się panorama odległej Teneryfy, a wielki stożek Pico del Teide wystawał wysoko nad otaczający pierścień chmur. Trudy wciąż bardzo stromego podjazdu, a zwłaszcza mocno grzejące słońce skłoniły nas do zatrzymania się w cieniu gęstego zagajnika palm i kaktusów na zboczu. Urok tego egzotycznego miejsca, a przede wszystkim woda koło maleńkiego, nie zamieszkanego domku zachęciły do pozostania tu na nocleg. 800metrowa wysokość nad poziomem morza sprawiła, że noc była już chłodniejsza ok. 9°C.
Na dachu wyspy
Okrągły kształt wyspy pociętej głębokimi, odchodzącymi promieniście od szczytu wąwozami nie ułatwia przemieszczania się. Brak jest drogi opasującej wyspę. Aby przedostać się do miejscowości na wybrzeżu należy wjechać w głąb wyspy, na wysokość ponad 1000 m n.p.m., by ponownie obniżyć się do poziomu oceanu.
Droga, którą jechaliśmy wprowadziła nas na skalisty grzbiet gór. Mimo, że w wielu miejscach przekraczała 16% nachylenia, poruszały się po niej duże pojazdy, nawet ciężarówki.
Przydrożna tablica poinformowała nas, że właśnie wjechaliśmy na teren Parku Narodowego Garajonay. Został on wpisany na światową listę dziedzictwa ludzkości z uwagi na zachowany w pierwotnym stanie jeden z najstarszych obszarów leśnych na naszej planecie. Gęste lasy drzew laurowych pokryte mchami i porostami, gdzieniegdzie okazy wyniosłej sosny, wierzby i kanaryjskiego ostrokrzewu, otulone w gęstą mgłę i chmury, stwarzają na tym dachu wyspy bardzo osobliwy nastrój.
Temperatura obniżyła się do 14°C, a wilgoć przenikała do szpiku kości. Mimo to wjechaliśmy jeszcze w górę, skąd do najwyższego punktu wyspy wierzchołka Garajonay (1478 m n.p.m.) już bardzo blisko. W rejonie szczytu dopadła nas potężna ulewa. Pierwsza i ostatnia, jak się później okazało, podczas całego pobytu na Wyspach Kanaryjskich.
Źródło: TravelBit
Tekst pochodzi z książki
wydanej przez Agencję Travelland
prowadzonej przez
Centrum Globtroterów TravelBit
warto kliknąć
|