Pamir - Pik Lenina (7134 m n.p.m.)
|
|
|
02.08.2004 poniedziałek
|
Warszawiacy i Niemiec wracają w kierunku Camp I |
Wstajemy około 7 rano choć już od 5 jesteśmy budzeni przez szykujących się do wyjścia Norwegów. Pogoda jak ręką odjął - niebo prawie bezchmurne. Bez większego zastanawiania postanawiamy z Andrzejem iść w górę. Pogoda i nasze pakowanie mobilizuje Krzyśka, który mimo nienajlepszej kondycji postanawia do nas dołączyć. Niestety długotrwałe śniadanie i pakowanie się powoduje, że w górę wychodzimy dopiero o 10.30 – zdecydowanie za późno. Odcinek z CAMP I do CAMP II jest najtrudniejszy i najbardziej niebezpieczny w całej wspinaczce na Pik Lenina. Liczne szczeliny przecinające lodowiec w wielu miejscach nie wyglądają zachęcająco. Dodatkowo, jak się później okazuje, nie są ona tak widoczne i łatwe do obejścia jak te w drodze do CAMP I i trzeba je przekraczać dlatego już na samym dole wiążemy się liną.
Początkowy odcinek podejścia dość łagodnie doprowadza nas pod prawie pionową ścianę wysoką na około 100-150 m. Z użyciem poręczówki, czekanów i raków udaje nam się ją pokonać w miarę szybko. Dalsza droga to raz bardziej a raz mniej stromo ale wciąż do góry. Tylko niektóre, krótkie odcinki prowadzą po płaskim. Na szczęście obywa się bez żadnych groźnych sytuacji. Większość szczelin jest na tyle mała, że można je pokonać nawet bez asekuracji (co robi większość Rosjan, Kirgizów i Gruzinów) lecz przynajmniej dwie wymagają bezwzględnego zakładania stanowiska asekuracyjnego, co też czynimy.
Jako trzyosobowy zespół wspinaczkowy docieramy do obozu drugiego dopiero po około 8 godzinach. Z uwagi na późną porę postanawiamy przenocować wraz z Andrzejem w namiocie opuszczonym chwilowo przez Damiana i Pawła, którzy akurat tego dnia po noclegu na 5900 m. zeszli do CAMP I. Nasza pierwsza noc na 5440 m. jest ciężka. U Krzyśka odzywają się kłopoty z kręgosłupem. Nie może zmrużyć oka, a próbując znaleźć sobie dogodną pozycję do snu wielokrotnie mnie budzi.
03.08.2004 wtorek
|
Widok z grani na południe |
Rano, zgodnie z planem mamy wracać do CAMP I. Niestety niewyspany Krzysiek odmawia realizacji tego wariantu i chce zostać tu jeszcze jedną noc aby się wyspać. W tej sytuacji postanawiam dołączyć do Andrzeja, który próbuje odzyskać stracone dni i podjąć próbę wejścia na szczyt razem ze swoimi kompanami ale już bez zejścia do obozu pierwszego. Jego plan jest prosty. Dziś wyjście na 5900 i nocleg aklimatyzacyjny. Jutro powrót do CAMP II, gdzie z dołu mają dotrzeć Paweł i Damian. Kolejne dni to wspólny atak szczytowy.
Przystępuje do realizacji planu Andrzeja i wraz z nim ruszam w kierunku grani. Z grani droga w miarę prosta technicznie prowadzi w kierunku wierzchołka. Po około trzech godzinach docieramy do planowanego miejsca biwaku. Mamy szczęście. Akurat swój namiot zwijają Rosjanie a my zajmując ich miejsce nie musimy kopać platformy. Szybko rozbijamy moją Saleve i chowamy się w niej przed silnym wiatrem. Im dłużej przebywam na tej wysokości tym bardziej odczuwam (a może tylko mi się tak wydaje) lekki ból głowy, z czym dotychczas nie miałem problemów. Aplikuje sobie paracetamol i już bardziej zapobiegawczo duramid i metoclopramidum. Około 19 dochodzi do nas grupa trzech Czechów. Byli już tu wcześniej i zostawili namiot, który niestety całkowicie zasypało. Podeszli tu bezpośrednio z CAMP I i są całkowicie wycieńczeni. Grzeją się na zmianę w naszym namiocie. Jeden z nich ma na palcach u nóg początki odmrożeń. Po godzinie odkopują swój namiot i przenoszą się do niego a nam udaje się jakoś zasnąć.
04.08.2004 środa
Budzeni kilkakrotnie przez padający w namiocie śnieg jakoś przetrwaliśmy tę noc. Wstajemy o 7 rano. Bez ładu, przy silnym wietrze zwijamy nasz sprzęt i o 8.05 ruszamy w dół do CAMP II, gdzie docieramy w niespełna 50 minut. Szybka andrzejowa herbatka stawia nas na nogi. Niezbyt wyspany i utrudzony wysokością jestem trochę zmęczony. Postanawiamy z Krzyśkiem rozbić zniesiony z góry namiot, spakować się i zejść do obozu pierwszego na 1-2 dni restu celem regeneracji sił przed ostateczną próbą ataku szczytowego. Związani liną schodzimy do CAMP I. Do naszej "bazy" dochodzimy około godz. 16. Krótki odpoczynek, herbatka, obiado-kolacja, sesja fotogarficzna dla sponsorów i patronów medialnych aż w końcu kładziemy się w naszych śpiworkach.
05.08.2004 czwartek
Dziś pierwszy dzień odpoczynku. Nie spieszymy się ze wstawaniem ani z pobudką. Dzień upływa na wygrzewaniu się w słońcu i lekturze andrzejowego Wprost. Popołudniu Krzysztof postanawia wyjść na krótki spacer aklimatyzacyjny. Po jego wyjściu doprowadzam swój wygląd do stanu człowieczeństwa i uzupełniam dziennik podróży. Pogoda wydaje się niewiarygodną. Z wyjątkiem wspomnianych wcześniej dni aż do dzisiaj świeci słońce, wieje lekki wiaterek a chmury na niebie można policzyć na palcach jednej ręki. Mam nadzieję, że ten stan rzeczy potrwa do końca naszego wyjazdu, a przynajmniej do samego ataku szczytowego. Krzysiek wraca, jemy kolacje i idziemy spać.
06.08.2004 piątek
|
Camp IIa tuż nad szczelinami |
To już dwa tygodnie od czasu naszego wyjazdu z Gdańska. Tego dnia wstępnie planujemy kolejny dzień odpoczynku. Z uwagi na przepiękną pogodę i obawy, że nie utrzyma się ona długo oraz z powodu wszechogarniającej nas nudy postanawiamy wyruszyć w górę dzień wcześniej. Tym razem ma to już być ostateczne wejście zatem zabieramy ze sobą wszystko co będzie nam potrzebne w kolejnych dniach. Jest tego około 40 kg. Ciężar plecaka daje mi się mocno we znaki ale tu już tragarzy nie ma. Późne wyjście z "jedynki" powoduje, że w "dwójce" znów jesteśmy pod wieczór - jeszcze bardziej zmęczeni niż poprzednio. Na szczęście zostawiony tu namiot wymaga tylko drobnych korekt i możemy pakować się do środka. W nocy czujemy nagły podmuch wiatru, który uspokaja się po kilku minutach równie nagle jak się zerwał. Moje podejrzenia padają na lawinę choć Krzysiek zaprzecza.
07.08.2004 sobota
Rano okazuje się, że mogłem mieć rację – po przeciwnej stronie kotła, w którym znajduje się CAMP II widać świeże lawinisko. Na szczęście nie sięgnęło namiotów poniżej. Nasze namioty, położone nieco wyżej były poza zasięgiem jakichkolwiek lawin. Ten dzień postanawiamy spędzić w obozie drugim próbując zregenerować utracone siły. Czas dłuży się niemiłosiernie. Około południa schodzą z góry warszawiacy – niestety bez powodzenia. Po odpoczynku idą w dół a my rozkoszując się popołudniowym słońcem pomału kładziemy się spać.
Źródło: informacja własna
|