Mauretania
Na pierwszym posterunku w Mauretanii znowu zabrano wszystkim paszporty, po ich sprawdzeniu i przez następnych kilka godzin zmuszeni byliśmy czekać w upalnym słońcu. Nic się nie działo, jedynie żołnierze łazili między samochodami sugerując, że teraz czas na prezenty dla nich Na koniec dnia konwój ruszył, po półtorej godziny jazdy docieramy do posterunku żandarmerii, zaraz po nim policyjnego i wojskowego. Wstępne formalności zostały załatwione, wjeżdżamy do miasta. Tu pod urzędem celnym rozstajemy się z naszym dzielnym kierowcą.
Następnego dnia na posterunku policji uzyskaliśmy w paszporcie oficjalny stempel wjazdowy do Mauretanii, jeszcze tylko deklaracja dewizowa w urzędzie celnym i już jesteśmy w Noadhibou.
Do niedawna Mauretania była raczej rzadko odwiedzana przez podróżników i turystów. Obecnie, po "otwarciu" drogi atlantyckiej, kraj ten znalazł się na szlaku wszystkich lądowych wypraw. Zarówno władze, jak i zwykli ludzie nie bardzo potrafią poradzić sobie z tym nagłym napływem zamożnych jak na miejscowe standardy obcokrajowców. Nie są to oczywiście masy według europejskich standardów, ale w porównaniu z poprzednimi latami jest to znaczny wzrost. W Mauretanii nie ma praktycznie żadnej infrastruktury dla turystów; hotele dla miejscowych businessmanów (w cenach rzędu 20-40 USD/os.) lub, wyższej klasy, dla pracowników organizacji charytatywnych, urzędników ONZ i miejscowych bogaczy istnieją tylko w paru miastach. Ponieważ kraj ten jest bardzo muzułmański, nie ma burdeli (przynajmniej nie natrafiliśmy na żaden), stąd też brak niedrogich miejsc noclegowych. Najtańsze są noclegownie przy dworcach, ale to raczej nie miejsce dla turystów. Oprócz tego istnieją nieoficjalne kempingi dla zmotoryzowanych, tyle że mając własny transport równie dobrze można spędzić noc na dziko gdzieś na pustyni z dala od osiedli ludzkich.
Językiem urzędowym jest francuski, lecz niewielu ludzi się nim posługuje; najczęściej znajomość francuskiego ogranicza się do liczb. Mauretania to, z wyjątkiem pasa ziemi na południu wzdłuż granicy z Senegalem, bezgraniczna pustynia. Koszty niewygodnego i nieregularnego transportu należą do najwyższych w regionie (ok. 3 USD za 100 km).
W portowym Noadhibou znajduje się stacja benzynowa, kilka sklepów z importowanymi przysmakami oraz banki (zamknięte w piątek, otwarte w niedziele). Kurs wymiany dla gotówki jest lepszy na czarnym rynku, wymiana trwa też znacznie krócej (1 USD =150 Ouguiya/Um/, 1 FRF=30 Um; oficjalnie w bankach dla gotówki i czeków podróżnych 1 USD = 135 Um, 1 FRF =28 Um, minus opłaty bankowe).
Z Noadhibou do stolicy
Z Noadhibou do stolicy nie ma regularnego transportu; podobno lata jakiś samolot. Chcąc dotrzeć lądem do Nouakchott trzeba wybrać albo bardzo trudną drogę przez park narodowy wzdłuż Atlantyku (ok. 500 km), albo udać się pociągiem towarowym, przeznaczonym do transportu rudy żelaza, w głąb pustyni (ok. 460 km) do miejscowości Choum i stamtąd próbować zabrać się jakimś transportem, najpewniej ciężarówką, do odległej o ok. 550 km stolicy.
Znalezienie środka transportu jest znacznie trudniejsze w przypadku wyboru trasy atlantyckiej, nawet mając własny pojazd lepiej wynająć na drogę przewodnika.
My wybraliśmy pociąg. Stacja kolejowa znajduje się za miastem, w stronę portu. W zasadzie nie ma tam żadnego budynku, a pociągi zatrzymują się w "szczerym polu", pasażerowie zaś czekają wzdłuż nasypu kolejowego. Zanim ujrzeliśmy pociąg, na horyzoncie pojawiła się chmura kurzu, a potem trzy lokomotywy ciągnące z mozołem ponad dwukilometrowy skład wagonów towarowych. Decydując się na podróż pociągiem, nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, co nas czeka Kurz wdzierał się wszędzie, nie pomogły chusty wiązane dookoła twarzy ani przeciwsłoneczne okulary. Gdy wysiedliśmy po około 12 godzinnej jeździe przez pustynię byliśmy bardzo, bardzo brudni.
Niestety w miasteczku nie było gdzie się umyć. Z trudem znaleźliśmy ciężarówkę jadącą do stolicy. Według zapewnień kierowcy podróż miała trwać tylko 12 godzin. Ten optymizm wydał mi się podejrzany, w dodatku mieliśmy zapłacić z góry. Na potwierdzenie moich obaw nie musieliśmy długo czekać, po godzinie złapaliśmy gumę. Zmiana dętki zajęła 7 godzin. Kierowca jakby dla nadrobienia straty czasu pędził po pustynnym szlaku jak szalony, kolejna dętka pękła zanim zdążyliśmy się dobrze rozlokować na prowizorycznych siedzeniach na szczycie pojazdu. I ta naprawa potrwała kilka godzin. Gdy ruszyliśmy w trasę kierowca dodał ostro gazu, i trzecia guma. Historia powtórzyła się 7 razy zanim po 4 dniach dotarliśmy ledwie żywi do Nouakchott.
Najtańszym przyzwoitym hotelem w stolicy jest "Adrar" (cena 2000 Um za dwuosobowy pokój). Nocleg w schronisku młodzieżowym kosztuje ok. 1400 Um dla dwu osób. W centrum znajduje się wiele kantorów, ale kursy wymiany pieniędzy na czarnym rynku nie są tak dobre, jak w Noadhibou. Można się tu starać o wizy do dalszych państw na trasie podróży, ale ze względu na koszty zakwaterowania nie jest to wcale tanie. Nouakchott jest nudnym miastem, sprawiającym wrażenie wymarłego po zmroku (w Mauretanii jest prohibicja). Jedyną interesującą rzeczą dla zwiedzających jest duży jarmark. W jego centralnej części znajduje się mnóstwo małych stoisk z niezwykle kolorowymi materiałami tekstylnymi. Po kilku dniach na pustyni oczy nie mogą się nacieszyć widokiem takiej mozaiki kolorów.
W odległości kilku km od centrum położone są ładne, najczęściej wyludnione plaże, ale zdarzają się tam napady na turystów.
Z Nouakchott kursują często "bush taxi" do granicznego miasta Rosso (ok. 900 Um/os. - 200 km). My tradycyjnie spróbowaliśmy autostopu.
W sennym miasteczku nad brzegiem granicznej rzeki Senegal znajduje się główne przejście graniczne do Senegalu i przeprawa promowa. Za przepłynięcie rzeki łodzią lub promem, jeśli kursuje, trzeba zapłacić 100 Um plus "podatek" 100-200 Um. Promem można przeprawiać również samochody.
Źródło: TravelBit