Bahar Dar - Gonder - Lalibela - Addis Abeba
Z Bahar Daru pojechaliśmy do Gonderu. Miejsce to słynie z pałaców zbudowanych w XVIIw. przez króla Fasylidesa. Wyglądają one jak średniowieczne warownie i pewnie nie zachwycałyby specjalnie w Anglii czy Francji, ale na tym kontynecie jest to coś absolutnie niezwykłego. Wstęp kosztuje 50 b, nie ma zniżki ISIC, w cenie biletu jest przewodnik. Jest to miejsce, gdzie z pewnością spotkać można innych turystów, wymienić się informacjami i doświadczeniami. Z tym, że po Etiopii podróżuje bardzo mało trampów. My spotkaliśmy praktycznie tylko czterech. Ponadto koniecznie należy zobaczyć kościół koptyjski Debre Birham Selasje (10 b) z pięknymi malowidłami ściennymi. Przy odrobinie szczęścia można także wziąć udział w niedzielnej mszy. O ile dobrze zrozumieliśmy, msza zaczyna się o 10 wieczór w sobotę i aż do 4 rano odprawiana jest tylko przez kapłanów, dopiero od 4 aż do 10 rano mogą w niej uczesniczyć wierni. Obawiam się, że nie jesteśmy miłośnikami etiopskiej muzyki sakralnej (zupełnie odmienne pojęcie harmonii od naszego), ale z pewnością warto choć raz przeżyć coś takiego.
"Insz Allach! Nie ma Boga nad Boga! Módlcie się, gdyż modlitwa jest lepsza od snu!" - nie jesteśmy o tym do końca przekonani, ale dzielnica najtańszych hoteli w Gonderze mieści się między dwoma meczetami, co w praktyce oznacza dwukrotną pobudkę w nocy na modlitwy.
Z Gonderu pojechaliśmy do Debarku (8 b) - punktu wypadowego w góry Siemen. Z górami jest ten problem, że aby pójść na trekking wymagane jest:
a) wynajęcie przewodnika,
b) wynajęcie konia do transportu bagażu,
c) wynajęcie przewodnika do konia,
d) wynajęcie strażnika do pilnowania tego wszystkiego,
e) wykupienie pozwolenia na trekking.
Jest to forma popierania lokalnej prywatnej inicjatywy. Kosztuje to ok. 10-15 USD za dzień. Żegnaj samotności w górach, ale za to można się poczuć jak prawdziwy odkrywca z własną karawaną. Co prawda niektórzy próbują to wszystko ominąć i pójść przed siebie z kompasem (map nie ma żadnych), ale naprawdę trudno zrobić to niepostrzeżenie. Góry - te najbardziej interesujące - znajdują się o 23 kilometry od Debarku i właściwie z drogi ich nie widać. Zrobiliśmy sobie dwa długie wypady, tłumacząc przez pierwsze kilometry, że idziemy tylko na spacer i w tym celu naprawdę nie musimy wynajmować przewodnika, konia, przewodnika do konia itd... W Debarku nasze drogi się rozeszły - mój współtowarzysz pojechał, aby "zrobić" pełną trasę i zobaczyś Aksum oraz klasztory w Debre Damos (tylko dla mężczyzn), a ja pojechałam do Lalibeli, ponieważ zbliżał się już czas mojego powrotu.
Z Debarku wyruszyłam o świcie i jeszcze tego samego dnia udało mi się dotrzeć do Debre Tabor (łącznie 22 b), gdzie przenocowałam i od rana wyruszyłam dalej na trasę. W hotelu powiedziano mi, że z Debre Tabor do Gaynt dotrę bez problemu (prawda), a potem od razu będę mieć autobus bezpośredni do Volvia. Nie prawda.
Prawdziwym problemem podczas całej wyprawy było uzyskanie wiarygodnej informacji. Nie ma dziś autobusu. Jest rano. O drugiej. O czwartej. Jest dużo autobusów. Jest jeden na dwa dni. Podobnie z czasem i odległością. Odcinek Volvia - Lalibela w skrajnych wersjach wynosi od 30 do 130 km i od 3 do 8 godzin jazdy. W Debarku ten sam urzędnik poinformował mnie, że telefon do Gonderu kosztuje 100, 3000 i 400 b za minutę (!!!), że dziś nie da się zadzwonić i że mogę zadzwonić choćby zaraz.
W końcu udało mi się znaleźć ciężarówkę, która jedzie do Volvia. Szukanie ciężarówki polegało na kilkakrotnym powiedzeniu głośno i wyrażnie nazwy punktu docelowego w zwarty tłum, który obserwował moje poczynania. Aby urozmaicić sobie podróż wysiadłam na skrzyżowaniu z nikąd do nikąd, w wiosce gdzie było 7 chat i skąd prowadziła droga wprost serpentynami do Lalibeli. Oszczędziłam sobie w ten sposób ok. 3 godzin jazdy i zyskałam okazję do obejrzenia wioski, gdzie chyba rzadko ktokolwiek zostaje, bo nie ma tu absolutnie nic (poza 7 chatami, dziećmi, krowami i małym stadkiem drobiu). Zostałam zaproszona na wieczór do jednej z chat, co skończyło się pokazem tańców, ze strony mieszkańców, i koncertem wokalnym w moim wykonaniu. Chata, w której mieszkałam, wyposażona była dodatkowo w klimatyzację - czyli gigantyczne szpary w ścianach, a ponieważ wioska mieściła się na przełęczy, była to kolejna noc spędzona na odliczaniu godzin do świtu.
Tak skończyło się moje pierwsze spotkanie z Afryką.
Przeciętnie, kiedy byłam sama, wydawałam ok 50 b dziennie, (nie licząc wstępów) na transport, noclegi i jedzenie. Oczywiście można zejść poniżej tej kwoty, ale albo siedząc na wsi, gdzie życie jest generalnie tańsze, albo targując się bardzo zawzięcie.
Łącznie cała wyprawa kosztowała mnie 1600 USD.
Warto przed wyjazdem przeczytać:
Jan Wraksa: "Etiopia",
A. Wilczyński: "Każdemu według marzeń",
Ryszard Kapuściński: "Cesarz".