5.09 Adelajda i droga na północ
Dzień na oglądanie tego, czego jeszcze zobaczyć w Adelajdzie nie zdążyłam. W aborygeńskiej galerii "Tandanya" (trochę ciekawej sztuki) biję się z myślami, czy kupić za 25 AUD książkę o aborygeńskich zwyczajach. Drogo, ale kupuję, najwyżej zrezygnuję z kilku kolacji. Janina (poznana Polka) z mężem zapraszają mnie do kawiarni, którą obsługują nasi rodacy. Wsuwam pyszną "apple pie", czyli szarlotkę na gorąco.
Punktualnie o 18-tej jestem na dworcu autobusowym i wsiadam do "Greyhounda". Od Cobber Pedy dzieli mnie dystans 860 km. Ledwo sadowię się na swoim miejscu, słyszę, jak para przede mną rozmawia... po polsku. Okazuje się, że to rodzeństwo z Pszczyny - przyjechali na wakacje do rodziny, a przy okazji trochę zwiedzają. Trudno nam rozmawiać, bo w autobusie ryczy video. Klnę w duchu, bo przydatne w takiej sytuacji koreczki do uszu zostawiłam w plecaku załadowanym do bagażnika.
6.09 W Cobber Pedy
Kiedy o 5-tej rano wysiadam z autobusu jest ciemno i strasznie zimno. Razem z Irlandczykiem Andy jesteśmy jedynymi, którzy zdecydowali się zostać w uśpionym miasteczku - reszta jedzie od razu do Alice Springs. Zastanawiamy się, co z sobą począć, a tu podchodzi kobieta i proponuje gratisowe podwiezienie do prowadzonego przez nią hostelu. Pytamy o cenę noclegu - 15 AUD. OK, nawet nie chce nam się targować.
Do 9-tej śpię. Zwiedzanie miasta rozpoczynam od sprawdzenia cen wycieczek po okolicy. Najlepszą ofertę znajduję w konkurencyjnym hostelu, prowadzonym przez uroczą Francuzkę - Radekę. Gdyby nie to, że już opłaciłam nocleg, chętnie bym się tam przeniosła (miła obsługa, kawa i herbata gratis, a cena - niższa; polecam: "Radeka`s Downunder").
Rozpoczynam poszukiwania mieszkających w miasteczku Polaków. Okazuje się, że jeden z miejscowych sklepów prowadzony jest przez polskie małżeństwo. Poznaję Ryśka (jego żona jest jak na ironię losu w Polsce), a od niego wędruję do najstarszego mieszkańca - pana Henryka. Jest on już głuchy, początkowo ignoruje mnie, ale gdy widzi orzełka na moim plecaku, rozpromienia się.
Popołudnie spędzam na wycieczce za 25 AUD. W kameralnej grupce oglądamy pobliski cmentarz z grobem największego tutejszego pijaka, zaglądamy do wykutego w skale kościółka, jedziemy do kopalni opali i nawet sami próbujemy coś tam znaleźć (bezskutecznie). Odwiedzamy też słynnego Harryego i robimy zdjęcia najdłuższego płotu świata, czyli 9600 km ogrodzenia chroniącego przed dingo.
Wieczorem Rysiek zaprasza mnie do siebie na kolację. W urządzonym w polskim stylu domu zajadam się pyszną kiełbasą. Na pożegnanie dostaję oszlifowanego w mojej obecności opala.
7.09 Cobber Pedy - Alice Springs
Wstaję o 4-ej, żeby o 5-tej złapać "Greyhounda" do Alice Springs. Nadzieje na spanie w autobusie okazują się niespełnione - przede mną siedzi dwójka roskosznych bachorów drących się w niebogłosy.
Po 9 godzinach podróży dojeżdżam do Alice Springs. Poznani Angole polecają mi nocleg w "Melanka Lodge Motel", gdzie są najtańsze dormitoria, a poza tym jest to tuż obok stacji autobusów, prawie w centrum - idealne położenie. Bardzo fajne miejsce - miła obsługa i świetna atmosfera, na co duży wpływ ma w dzień basen, a w nocy - bar i dyskoteka. Wreszcie jest gorąco i mogę założyć krótkie spodenki. Idę zobaczyć miasteczko. Wdrapuję się na Anzac Hill skąd mam panoramę okolicy, odszukuję budynek stacji Flying Doctor, gdzie dowiaduję się, jak wygląda system pomocy medycznej dla farmerów mieszkającym setki km od miasta, odwiedzam galerię Panorama Guth (bez rewelacji) i ponad godzinę spędzam w Aboriginal Art. & Culture Centre (bardzo ciekawe). Jak ktoś chce nauczyć się grać na didgeriddoo (taka długa tuba - typowy aborygeński instrument), to na miejscu prowadzone są lekcje (10 AUD).
Na wieczór przyrządzam obrzydliwą fasolkę kupioną w miejscowym supermarkecie (na etykietce na puszce lepiej wyglądała). Gdy siedzę smętna nad talerzem dosiada się do mnie jakiś Australijczyk, który wmawia mi, że jechaliśmy razem autobusem. Stawia butelkę wina, co wydatnie poprawia mi nastrój.
8.09 Alice Springs - Kings Kanion - Uluru
Zrywam się o świcie (jak zwykle), zostawiam w hostelowej przechowalni swój bagaż i jadę na 2-dniowe safari za 210 AUD. Zaczynamy od Kings Kanyon, gdzie urządzamy sobie 6 km spacer po skałach, podczas którego nasz przewodnik szkoli nas odnośnie do roślinek i tego, jak sobie radzić w buszu. Po południu dojeżdżamy do Uluru - świętej góry Aborygenów, celu naszej wyprawy. W oczekiwaniu na zachód słońca otwieramy szampana, ale szybko zostawiamy kubki z nie dopitą zawartością i łapiemy za aparaty, aby uwiecznić nabierający czerwonej barwy monolit. Przy okazji spotykam Polaków poznanych w drodze do Alice Springs. Też wykupili safari, ale 3-dniowe (za 310 AUD).
Nocujemy na campingu, rozkładając śpiwory wokół ogniska. Do namiotów idą spać tylko Japończycy, panicznie bojący się węży.
Źródło: TravelBit