17.09 Sydney - Canberra
Jeśli ktoś nastawia się na zwiedzanie Sydney, to warto poświęcić na to przynajmniej 2-3 dni. Po moim wcześniejszym pobycie w tym mieście polecam przede wszystkim Operę (można zwiedzać w środku), wjazd na wieżę widokową (świetna panorama; 6 AUD), poza tym są też liczne muzea. W zależności od tego, co kto lubi, wybór jest spory - np. bardzo ciekawe Australian Museum (5 AUD; rewelacyjny dział przyrodniczy), Muzeum Marynistyczne (jedno z najlepszych tego typu, jakie widziałam), doskonałe Akwarium (drogo - 14.50 AUD). Jest też rosyjska łódź podwodna, a nawet Muzeum Coca-Coli, w którym można popróbować kilkunastu odmian coli i sprite`ów. Jeśli ma się więcej czasu, można zrobić sobie półdniowy wypad za miasto do Koala Park (są tam nie tylko koala) lub na cały dzień do Blue Mountains.
No, ale ja tym razem Sydney sobie odpuszczam, zostawiam wszystkie bety w domu Toma i tylko z małym plecaczkiem melduję się o 8-mej rano przy Circular Quay, skąd odjeżdżają autobusy dalekobieżne. Uparłam się na Górę Kościuszki, czyli muszę dojechać do Thredbo. Optymalnym połączeniem jest "Clipper Ski-Bus" za 60 AUD w jedną stronę lub 105 AUD w dwie, ale że szczyt sezonu już minął - codzienne połączenia są skasowane. Poza tym jeśliby nawet były, to autobus wyjeżdża z Sydney w nocy i na rano jest w Thredbo. Zmieniam więc plany i zamiast bezpośrednio do Thredbo, kupuję bilet do Canberry. Po 4 godzinach jazdy jestem w stolicy Australii i z miejsca nabywam całodzienny bilet na specjalny autobus obwożący po wszystkich ciekawszych miejscach - tzw. Canberra Explorer (18 AUD za cały dzień, choć jeśli myślimy tylko o objeździe miasta, bez wysiadania, wtedy lepiej kupić bilet godzinny - 7 AUD). Zwiedzam Parlament, Galerię Narodową, podziwiam Captain Cook Water Jet - wielką fontannę ze słupem wody na wysokość 110 m, ale największe wrażenie robi na mnie Memorial War. Idę tam trochę z obowiązku - kolejny Grób Nieznanego Żołnierza - myślę. Tymczasem szok - takiego muzeum wojny, tak sugestywnego i interesującego, jeszcze nie widziałam. Robi wrażenie... Swoją drogą jest też trochę pamiątek polskich (mundur, zdjęcia).
O 18-tej jest już ciemno, miasto sprawia wrażenie wymarłego. Autobus do Thredbo mam o 3-ej nad ranem. Nie wiem, co z sobą zrobić. Sprawdzam ceny hosteli - najtańsze łóżko w dormitorium - 16 AUD. Dość drogo, a mnie kończą się już pieniądze. Przeczekać na dworcu mogę tylko do 22-ej - potem hala jest zamykana. No to przeniosę się do kasyna - postanawiam, ale po godzinie jestem już tak zmarznięta i głodna, że odżałowuję 16 AUD i idę do hostelu. Robię sobie ucztę ze spaghetti z puszki i szybko idę spać.
18.09 Thredbo - Sydney
Kiedy o 2.30 dzwoni budzik - ledwo udaje mi się zwlec z łóżka. Dosypiam już w autobusie. Gdy się budzę jestem już w górach, nad którymi wschodzi słońce. Pobyt w Thredbo zaczynam od zjedzenia czekolady, po czym pełna energii, z mapą zdobytą w recepcji miejscowego hotelu, zwiedzam okolicę.
O 8-mej ruszają wyciągi, w związku z czym wysupłuję resztki pieniędzy, kupuję karnet na pół dnia (52 AUD, choć na cały dzień już tylko 60 AUD) i negocjuję zniżkę na wypożyczenie sprzętu (normalna cena - od 35 AUD dziennie za komplet). W końcu w prawie nowiutkich Rossignol`ach wjeżdżam krzesełkami na górę i zaczynam szaleć na stoku. Pytam wyciągowych o Górę Kościuszki - wszyscy mi odradzają ten kierunek: bo to daleko (6 km w jedną stronę), bo jest zima, bo jestem sama, a to są góry, bo przecież mam mało czasu. Jedynie ten ostatni argument jest dla mnie przekonywujący. Wiem już, że do Sydney muszę wracać autostopem (nie tylko z braku wystarczającej gotówki, swoją drogą nie ma popołudniowego autobusu), a ta forma podróży wymaga trochę czasu. Spóźnić się nie mogę - przecież następnego dnia rano wylatuję do Europy. Wyliczam, że o 13-tej muszę zacząć odwrót z Thredbo. Góra Kościuszki jednak nie daje mi spokoju - idę w jej kierunku, ale przy kolejnym wzgórzu, mokra od potu stwierdzam, że faktycznie nie zdążę. Czuję gorzki smak porażki, ale pocieszam się, że w takim razie muszę tu jeszcze raz wrócić.
Sprawdzam nartostrady - łatwe, nawet "czarna" jest łatwa. Niechętnie oddaję "deski". Dowiaduję się przy okazji, że w miejscowym kościele jest polski ksiądz - Father Wally Stefansky, jak mi uprzejmie donoszą tubylcy. Szkoda, że nie mogę go odwiedzić.
W ramach obiadu funduję sobie pizzę "Kosciusko special" (11 AUS) i wychodzę na obrzeża miasta.
Stopowanie idzie mi rewelacyjnie. Samochody dobre, kierowcy biorą chętnie. Po drodze robię sobie przerwę na zwiedzenie Muzeum Parku. Jest to pierwsze miejsce, gdzie prawidłowo piszą nazwę: ?Kościuszko?.
W Sydney, w domu Toma jestem już o 20-tej. Około 400 km przejechałam z facetem, który "zabawiał" mnie opowieściami o słynnym mordercy autostopowiczów (głośna sprawa, z zakopanymi w lesie zwłokami).