Andrzej Kulka » Przewodniki - Przez Świat III » Rowerem do Arktyki
Rowerem do Arktyki

Przemysław Pawłucki


Zaczęło się - chyba jak większość wypraw - od marzeń. Przeczytane książki podróżnicze, obejrzane filmy wzbudziły chęć poznania świata. Zrodziło się pytanie, co zrobić, by zwiedzić jak najwięcej, a zarazem jak najtaniej. Wybór padł na najwspanialszą maszynę, jaką wymyślił człowiek - rower.

Przygotowania

Kolejnym problemem było, gdzie jechać? Ważne jest, by przed każdą wyprawą zdać sobie sprawę z tego, co się lubi. Jeśli ktoś dobrze czuje się wśród ludzi, pasjonuje go architektura, lubi zwiedzać muzea, kościoły itp., to powinien wybrać się w te rejony, gdzie będzie miał tych atrakcji pod dostatkiem. Moją "miłością" jest przyroda. Lasy, góry, morze, spokój i cisza to rzeczy, przy których najlepiej odpoczywam. Wybrałem więc kraje skandynawskie, w szczególności Norwegię - kraj, którego największym bogactwem jest wspaniała przyroda.

Wyruszam na początku lipca z mojego rodzinnego miasta Przemyśla. Jadę pociągiem do Świnoujścia i promem do Ystad. Szwecja wita mnie piękną, słoneczną pogodą. Celnik na wieść o tym, gdzie się wybieram, patrzy to na mnie, to na rower wyraźnie usiłując zgadnąć, czy ma do czynienia z kawalarzem, czy z wariatem. Po chwili pozwala mi jechać życząc powodzenia. Kieruję się do Malmö, a następnie wzdłuż wybrzeża do Norwegii. Poruszam się dobrze oznakowanymi, bocznymi drogami biegnącymi równolegle do autostrady. Drogowskazy co jakiś czas informują, jak dojechać rowerem do najbliższego większego miasta, nie pozwalając zabłądzić. Mijam kilka zatłoczonych pól golfowych, przejeżdżam obok pięknych zabytkowych wiatraków i nowoczesnych siłowni wiatrowych wyglądających jak śmigła samolotu osadzone na wielkich, stalowych słupach. Wiatr od morza sprawia, że są w ciągłym ruchu. Duże wrażenie robią na mnie domy. Jedne to wielkie, kamienne budowle przypominające małe zamki, inne drewniane, kolorowe chatki z dachami porośniętymi trawą wyglądają jak wycięte z bajki. Wszystko czyste i estetyczne. Teren jest płaski, więc z małą pomocą wiatru przejeżdżam dziennie po ok. 200 km. Czwartego dnia po południu w Svinesund po przekroczeniu mostu rozciągniętego nad Iddefjordem wjeżdżam do Norwegii. Piękne widoki na lesiste, pagórkowate brzegi są obietnicą przyszłych wrażeń. Pierwszym widocznym znakiem obecności w Norwegii jest żółta (zamiast białej) linia wyznaczająca oś jezdni.

Oslo

Poruszając się wzdłuż Oslofjordu wjeżdżam do Oslo, miasta, które zadziwia swoją przestronnością. Chwilę później po prawej stronie prezentuje się w pełnej okazałości zamek Akershus otoczony starymi drzewami. Kilkaset metrów dalej wdzięczy się jeden z najbardziej charakterystycznych budynków stolicy - Ratusz. Jego wysokie, czerwone wieże widoczne są już z daleka. Cały czas jadę ścieżką dla rowerów, biegnącą nabrzeżem. Na wodach zatoki pełnej małych, skalistych wysepek kołysze się niezliczona ilość mniejszych i większych łodzi, jachtów i motorówek.

Przed wyjazdem z Oslo "zahaczam" jeszcze o półwysep Bydgoy, gdzie odwiedzam najsłynniejsze w mieście Muzeum Statków Wikingów. Oprócz statków z IX wieku można tu zobaczyć zbudowaną z drzewa balsa na wzór tratew Inków "KON-TIKI". Godne uwagi jest również Muzeum Kultury Ludowej - NORSK FOLKEMUSEUM. Znajduje się tu ogromna kolekcja pochodzących z całej Norwegii drewnianych, zabytkowych chałup i budynków gospodarczych.

Opuszczam to wyrosłe nad zatoką miasto mile zaskoczony jego osobliwym pięknem. Dalsza trasa wiedzie na zachód, a później na północ. Kilka kilometrów przed Drammen mijam parking pełen samochodów z polską rejestracją. Rzuca mi się w oczy tablica z napisem w języku polskim, zabraniająca parkowania w godzinach nocnych. Polski akcent. Pierwszej zadyszki dostaję za Eggedal. Po wyczerpującym dniu i 13 km podjazdu na koniec postanawiam zanocować na werandzie jednej z wielu znajdujących się tu daczy. Między poniedziałkiem a czwartkiem jest to jeden ze sposobów na nocleg. Bez konieczności rozbijania namiotu ma się dach nad głową. "Odpływam" usypiany cichym szumem pobliskiego strumyka.

1000 mnpm

Dwa dni później przeżywam chyba najcięższy dzień w czasie całej wyprawy. Wyruszam o godz. 10.00 po nocy spędzonej pod gołym niebem, nad rwącym, górskim strumieniem. Po 3 godzinach przejeżdżam obok małego wodospadu umiejscowionego tuż przy drodze. Chwilę później w miejscowości Tyin widzę dwie skały pokryte śniegiem, jakby wrota, a za nimi prześliczne białe góry i jezioro z pływającą krą. Śnieg w lipcu, i to w tej ilości, jest dla mnie zupełnym zaskoczeniem. Czuję, jakbym znalazł się w bajkowej krainie Królowej Śniegu. Droga śmiało wciska się pomiędzy jezioro i skały. Po kilkunastu kilometrach mijam kamień z napisem 1117 m npm. - najwyższy punkt na tej drodze. Pierwszy raz przekroczyłem wysokość 1000 m npm. Nie są to może wysokości "alpejskie", ale należy pamiętać, że podjazdy prawie zawsze prowadzą tu od poziomu morza. Po kolejnych kilkunastu kilometrach droga nagle zaczyna opadać, najpierw łagodnie, później stromo. Z dużą prędkością zjeżdżam serpentynami wykutymi w skale. Co za zjazd! Po jednej stronie wysokie, skalne ściany, po drugiej kilkusetmetrowa przepaść. Co pewien czas pokonuję tunele - nad jednym z nich przewala się wodospad. Gdzieś w połowie zjazdu moim oczom ukazuje się bardzo urokliwa końcówka Ardalsfjordu, który jest z kolei przedłużeniem najdłuższego fiordu Norwegii - Sognefjordu, wcinającego się w ląd na 200 km. Szczęśliwie docieram na sam dół do miasteczka Ovre Ardal, cichego i spokojnego jak wszystkie w Norwegii. Jest już godz. 18.00. Kieruję się na wąską, podrzędną drogę prowadzącą do Turtagro. Szosa od razu pnie się bardzo stromo po skalnej ścianie. Trochę jadąc, trochę pchając rower gramolę się do góry. Przebycie 4 km zajmuje mi ponad godzinę. Jestem już bardzo zmęczony i głodny. Przez chwilę jest płasko, droga prowadzi wzdłuż rwącej rzeki. Intensywna zieleń otoczenia zachęca, by się tu zatrzymać, ale coś pcha mnie dalej. Znów zaczyna się stromizna. Myślę sobie "jeszcze jeden zakręt i fajrant". Pokonuję go i widzę coś, co odbiera mi resztki sił. Duża, pusta przestrzeń, a w oddali okropne, długie serpentyny, aż do krainy śniegu. Nagle niknie wszelka roślinność. Tylko góry, śnieg i droga. Waham się, czy nie zjechać w dół, by tam przenocować, ale żal mi tych przebytych z wielkim trudem kilometrów. Chwila odpoczynku, zaciskam zęby i ruszam dalej. Słońce schowało się za góry, jest zimno, a na dodatek wieje przenikliwy wiatr prosto w twarz. Po 90 min. wyjeżdżam na szczyt serpentyn i widzę, że to nie koniec. Dalszy odcinek wciąż prowadzi w górę. Po bokach drogi są zaspy dochodzące do 2 metrów wysokości, nie ma się nawet gdzie zatrzymać. Pocieszam się, że za następnym zakrętem jest już koniec, ale niestety nie - kolejne serpentyny, mniejsze. Spoglądam za siebie i widzę ogromne pole śniegu przecięte wąską, czarną wstęgą drogi. Przy "życiu" trzymają mnie już tylko snickersy. Wreszcie za którymś z zakrętów (zaspy ograniczają widoczność) pojawia się szlaban, budka i mały domek, z którego dochodzi głośne chrapanie. Okazuje się, że w dzień przejazd tą drogą jest płatny (rowerzyści - free). Jestem na wysokości 1300 m npm. Jest już po północy, dookoła roztacza się jasność letniej, skandynawskiej nocy. Niedaleko brodząc w śniegu pojawiają się dwa renifery - pierwsze dziko żyjące, jakie widzę. Patrząc na mnie są chyba jeszcze bardziej zdziwione niż ja. W oddali słyszę kukułkę i sam już nie wiem, czy to aby nie halucynacje. Zatrzymuję się na posiłek. Wypijam litr mocnej, gorącej kawy, która ma piorunujący wpływ na wymęczony organizm. Od razu stawia mnie na nogi. Odpoczywam jeszcze przez chwilę i ok. 2.30 ruszam w dół. Jadę ostrożnie, gdyż droga nie jest w najlepszym stanie. Na małym skrzyżowaniu znów wybieram drogę prowadzącą w górę. Pomimo stromizny pokonuję te kilka kilometrów bez problemów. Docieram na szczyt. Moim oczom ukazuje się najwyższy płaskowyż Gór Skandynawskich - Jotunheimen ("Dom Olbrzymów"). Sięga on 1500 m npm., a z niego wyrastają szczyty o wysokości względnej nawet do 1000 m - m.in. Galdhopiggen (2469) i Glittertind (2452) najwyższe szczyty Norwegii. Chcąc się na niego dostać, muszę najpierw zjechać 8 km w dół, by później znów mozolnie wspinać się pod górę. Zjeżdżam 4 km i znajduję wspaniałe miejsce na obozowisko, tuż nad kilkusetmetrowym urwiskiem. Jest czwarta rano. Szczęśliwy, że skończył się ten najdłuższy dzień wyprawy, rozbijam namiot i robiąc sobie "Dzień Dziecka", zakopuję się w puch.

1434 mnpm

Po dniu przerwy spożywam pierwszy od wielu dni "porządny" obiad i regeneruję siły. W otoczeniu dostojnych gór smaganych wiatrem i po nocnej walce z wichurą, gdy tylko dzięki błyskawicznemu obciążeniu linek namiotu dużymi kamieniami udało mi się go uratować przed odlotem w siną dal, ruszam na spotkanie z Jotunheimen. Tuż przed startem, na parkingu obok miejsca, gdzie obozowałem, zatrzymuje się samochód campingowy z Danii, pierwszy samochód od czasu, gdy się tu zatrzymałem. Przemiłe małżeństwo jest w drodze na Nordkapp. Rozmawiamy, częstują mnie owocami. Odjeżdżają pierwsi, na pożegnanie "See a later, maybe". Na początek - dla zachęty - jadę kilka kilometrów w dół do skrzyżowania z główną drogą Rv 55, która wspina się tu od Lustrafjordu. Później znów serpentyny. Mijam tabliczki z napisem 1000, 1100 i 1200 m npm. Z góry nadjeżdża samotna cyklistka na wzorowo zapakowanym "trekkingu". Zatrzymuje się i chwilę gawędzimy. Ta "cud urody" panna z Niemiec sprawia, że mam wielką ochotę potowarzyszyć jej w dalszej wycieczce. Obowiązek bierze jednak górę. Kolejny dzień wspaniałej, słonecznej pogody dodaje mi sił. Tabliczka 1300, później 1400 m n.p.m. i jestem na płaskowyżu. Znów na poboczach śnieżne zaspy. Jadę, a obok mnie grupka mężczyzn w średnim wieku sunie na "biegówkach". Lato !? - kompletne wariactwo. Na drodze panuje duży (jak na Norwegię) ruch. Pomimo wąskiej drogi kierowcy jadący za mną nie trąbią, lecz cierpliwie czekają na możliwość wyprzedzenia. Za każde ułatwienie im tego manewru uśmiech i przyjazny gest ręki. Można sobie pomarzyć, że w Polsce też tak kiedyś będzie. Spotykam kilka grup trenujących kolarzy. Zaraz po minięciu dużego schroniska, którego czerwone ściany tworzą w słońcu uroczy kontrast ze śniegiem, dojeżdżam do znaku z napisem Fantestein 1434 m.o.h. Osiągnąłem najwyższy punkt tej drogi i największą wysokość podczas całej wyprawy. Jeszcze kilka kilometrów płasko i w końcu zjazd. Ale szaleństwo! Na liczniku co chwilę pojawia się 80 km/h. Wiatr dosłownie zamraża. Ciało zastygło w jednej pozycji, ruszają się jedynie wybałuszone oczy i końcówki palców kurczowo zaciśnięte na hamulcach. Nagle kończy się śnieg i "wjeżdżam" w piękną zieleń. Niebiesko-zielone jezioro mruga do mnie odbitym światłem słonecznym. Śpiewają ptaki, wieje ciepły wietrzyk, który powoli doprowadza zmarznięte członki do stanu używalności. Po kilkunastu kilometrach lekko do góry i znów w dół. Kolejne jezioro, które zaraz zamienia się w rwącą rzekę. Wzdłuż niej prowadzi droga. Czuję zapach lasu - szczególnie intensywny po tych kilku dniach spędzonych w śniegu. I tak przejeżdżam, praktycznie cały czas z góry, 48 kilometrów, aż do Lom. Tuż przed kolejną miejscowością - Vagamo, na parkingu spotykam znajomych Duńczyków odpoczywających po obiedzie. Na mój widok wytrzeszczają oczy ze zdziwienia, że jestem tak szybko i po chwili słyszę "Man, you are crazy". Odpowiadam krótko i z dumą "No, I'm Polish".

Źródło: TravelBit

TravelBit Tekst pochodzi z książki
wydanej przez Agencję Travelland
prowadzonej przez
Centrum Globtroterów TravelBit

 warto kliknąć

1 2 3 4 5 6 7 8 dalej >>
Przewodniki - Przez Świat III
WARTO ZOBACZYĆ

Włochy: Jezioro Garda
kontakt
copyright (C) 2004-2005 Andrzej Kulka                                             powered (P) 2003-2005 ŚwiatPodróży.pl